Maryvonne***
...może Ci to Isabelle zdąży przetłumaczyć, może nie. Może będzie wiedziała kim są trzej pierwsi i kim jest ten czwarty i o jaki gest chodzi. Nie wiem, bo nie znam Belle i zastanawiam się, czy przypadkiem nie jest ona drugim pokoleniem imigrantów, ale jak by nie było, to i tak jest to ściąga, bo ja to pisze, a Ty jeszcze masz głowę w Metz...
...GGJ, w rozwinięciu: Gomółka – Gierek – Jaruzelski. Za pierwszego się urodziłem, za drugiego dorastałem, a trzeci wyrzucił mnie z PRL. Normalnie, to bym się nie przejmował i pożegnał to wszystko gestem Kozakiewicza...przejąłem się jednak...
ale trzeba się cofnąć aż do pierwszego G., a w zasadzie jeszcze do czasów wojny, do Powstania Warszawskiego, kiedy moja mama była jeszcze dzieckiem, a reszta familii w zależności od płci albo rzucała czymś ciężkim, łatwopalnym, albo wybuchowym w Niemców, albo nawet do nich strzelała ze zdobycznej i zrzutowej broni palnej, albo roznosiła pocztę, albo polowała na nieliczne gołębie, bo z żarciem było krucho.
Potem Powstanie upadło i cala familia (bez dwóch poległych kuzynów) miała iść do Oświęcimia (obozu koncentracyjnego) za to, ze się urodzili Polakami i za to, ze chcieli przed Ruskimi zdobyć wolność dla swojego miasta. Nie było tak jak z Powstaniem Paryskim, bo żaden Leclerc nie wkroczył i nie wyzwolił.
Ponieważ to ściąga, to jak będziesz chciała, to rozwinę temat Powstania i popowstaniowej traumy w innym miejscu i chwili, a teraz wyobraź sobie taki obóz przejściowy w Pruszkowie pod Warszawa, pilnowany przez osranych ze strachu przed Ruskimi wachmanów, którzy tylko patrzyli jak się obłowić zanim trzeba będzie spieprzać przed T-34 (to czołgi ruskie). I wyobraź sobie dwóch obrotniakow ze Śródmieścia: mojego Dziadka i Mecenasa, którzy powyciągali z obcasów i tyłków trochę walorów i złota, akurat tyle, żeby wachmani zamknęli oczy, jak pól kamienicy ze Śniadeckiego (już zapominam i nie wiem, czy nie Śniadeckich) spieprza przez druty i tory kolejowe gdzieś w las, aby dalej od śmierci.
Zimę przeczekali gdzieś pod Grojcem u rodziny, co miała sad pełen malinówek, takich polskich McIntosh, a gdzie tam, nie ma już takich jabłek... potem przyszły ruskie czołgi i czerwonoarmiści, którzy chcieli rozwalić Mecenasa, bo miał ładny zegarek na rękę, pamiątkowy, bo wachmanom poskąpił, ale jak zobaczył pepesze(ruski pistolet maszynowy) przed nosem, to oddal, ale się wkurzył. Potem pojawił się jakiś ruski oficer i Mecenas odetchnął, podszedł do niego i zagadał o tym zegarku, ze rozumie, wyzwoliciele i tak dalej, ale on wolałby ten zegarek oddać na odbudowę Stolicy. Tamten się wkurzył wziął Mecenasa pod mankiet i kazał pokazać żołnierza, który ten zegarek zabrał. Mecenas pokazał, oficer wyciągnął Nagana (ruski pistolet) i po prostu zastrzelił tego żołnierza, a potem się okazało, ze żołnierz ma poprzypinane zegarki nawet na goleniach. Mecenas jakoś odnalazł swój i ruscy poszli na Zachód. Potem był koniec wojny i powrót do Warszawy. Jednak chyba Śniadeckich i tam pod numerem 6 stała kamienica, z dachem nadpalonym, cud po prostu, bo lewobrzeżna Warszawa była szczególnie w Śródmieściu po prostu zmieciona z powierzchni Matki Ziemi. Długo wszyscy tam nie pomieszkali, bo budowali MDM (taki plac cały z betonu, wokół domy z betonu, aj ja nie pamiętam, co ten skrót oznacza?) i kamienice rozwalili, bo wchodziła w plan tego betonowego potworka. I znowu obrotniaki (Dziadek i Mecenas) przekupili kogo trzeba i dostali jako rekompensatę przedwojenny bliźniak na Żoliborzu, który był właściwie nie zniszczony, bo to była za niemieckiej okupacji dzielnica dla Niemców, a Powstanie dotarło bodaj do wiaduktu Gdańskiego, no i tak w skrócie dotarłem do czasów moich narodzin.
Urodziłem się w fajnym miejscu, bo na Żoliborzu w owym czasie mieszkały resztki polskiej (ocalałej z wojny) inteligencji i coraz więcej wprowadzało się dygnitarzy komunistycznych, a więc decydentów. Dlatego było i co poczytać i sklepy na Żoliborzu były lepiej zaopatrzone.
Mimo iż komuna trzymała wszystkich za twarze, to bez przeszkód zostałem ochrzczony i przyjąłem Pierwsza Komunie, ale do bierzmowania już nie dotrwałem.
A było to tak: książki w komunie były względnie tanie, a więc kto czul potrzebę, to miał zapełnioną bibliotekę. W domu dziadków była biblioteka przedwojenna uzupełniana różnymi wydawanymi w komunie pozycjami i ja sobie siadałem, jako całkiem małe pachole, a ze nie było książek z bajkami polskimi, a z ruskimi nikt w domu nie miał serca we mnie bajek o Dziadku Mrozie wmuszać, to zacząłem moja przygodę od razu od wysokiego „c”, od wydawnictw encyklopedycznych, bo to działało na mnie, tak jak działa komiks. I tam gdzieś w jakiejś nowej edycji Encyklopedii PWN znalazłem widocznie informacje, która zamknęła mi drogę do bierzmowania: dowiedziałem się bowiem, ze „krzak gorejący” istnieje i nie jest cudem, ale olejki eteryczne plus temperatura powietrza w Palestynie powodują czasami samozapłon krzewu. Na lekcji religii przy kolorowaniu kolorowanek mądre dziecko wprawiło w osłupienie katechetkę wygłaszając swoja opinie na temat „gorejącego krzaka”, a wezwany krzykiem Proboszcz pokazał mi inny cud „gorejący miecz” i wygonił z kaplicy. Rodzina nagle zauważyła małego Andrzejka (nie byłem wtedy nazywany Stanem), który puszczony na samopas narobił obciachu na cala ulice Czarneckiego, jak jakiś syn genseka :)
Pozytywem jednak, który ukształtował moje dalsze życie, był pęd do czytania wszystkiego, co trafiło do moich rak. To dlaczego nie skończyłem studiów? Bah!
Rodzina rozpełzła się po Warszawie zostawiając w willi Dziadka z Mecenasem
i Wołyniakiem, który kiedyś został dokooptowany jako zapełnienie nadmetrażu.
Tak wkraczamy w drugie G, to znaczy w dobę sukcesu. Coca-cola i Marlboro w kioskach, to był sznyt tej epoki mojego dorastania. Pominę sukcesy komuny, bo w tym czasie Ociec mój zaczął razem z Dziadkiem i Mecenasem wyjaśniać mi pewne zawiłości historyczne, które sprowadzały się do konkluzji: Niemcy uciekli, teraz jest sowiecka okupacja. Znajomych tez zacząłem miewać odpowiednich dla moich AKowskich korzeni, tylko na lekcje religii nie wróciłem, chociaż bywałem czasami ministrantem (taki paradoks). Po latach dowiedziałem się, ze ten kompromis dla dobra mojej edukacji historycznej wymyślił Mecenas: chłopak odkrył parę apokryficznych tekstów w Starym i Nowym Testamencie, to mu nie wpierajmy, jak ciemnemu dziecku, ze wszystkie dogmaty trzeba brać, jak leci, kiedyś sam znajdzie drogę do Pana Boga” (dzięki Mecenasie).
Bibuły nie potrzebowałem, bo uczyli mnie Powstańcy, którzy już dawno wiedzieli to, co jeszcze na powielaczach się nie wydrukowało. Efektem namacalnym i bardzo konstruktywnym takiej edukacji była „czujność kontrrewolucyjna” przejawiająca się wczesnym rozgryzaniem ściem komunistycznej propagandy na temat takich na przykład „warchołów” z Radomia. Za sukces tamtej epoki uważam jednak jedyne zwycięstwo nad Ruskimi w Hokeju na lodzie i łzy, gdy chłopaki im dokopali w Monachium na Olimpiadzie w piłkę kopana.
Pod koniec Gierka jednak zacząłem się jakoś radośnie dekonspirować w szkole średniej, co spowodowało lawin szykanow.
I tu zaczyna się właściwa historia, czyli tragedia na miarę tych wspaniałych, coś między Romeo i Juliet, Hamletem, a paroma z Grecji Klasycznej. Chodziłem do szkoły technicznej, pięcioletniej i na rok przed matura, zgodnie i w porozumieniu mnie udupiono. Wszyscy wiedzieli, ze za kontestowanie, ale zostałem na drugi rok.
Po wakacjach miałem ten komfort, a właściwie wykładowcy go mieli, ze na początku lekcji rzucali: „Stasiek” i Stasiek uczył „małolatów”, a oni szli chlać spokojnie wódkę. Udupili mnie w ten sposób, ale nie złamali, bo po prostu w pewnym momencie zdałem sobie sprawę jak cienka linia dzieli w komunie ucznia od „mistrza”. Potem dostałem „zadanie domowe” nauczyć najładniejszą laskę w klasie rozumieć przedmioty humanistyczne. Nie powiem, ze i dzisiaj bym nie odmówił. Powoli ja poznawałem i szybko okazało się, ze jest ona nietuzinkowa osoba dla której warto się poświecić, no to wybrałem wariant „B” i zakochałem się pierwsza szczawikowa miłością, bez pamięci, z wzajemnością, ale bez wpadki, bo zamieszkaliśmy bardzo szybko w moim pokoju, w mieszkaniu moich rodziców, łamiąc po drodze mnóstwo konwenansów. A doszło do tego tak:
Jola chodziła do dwóch szkol jednocześnie: do technicznej i muzycznej i dlatego nie dawała rady z lekturami i naprawdę musiała wybierać między Nauka o Muzyce, która była prawdziwa i między zakłamaną wersja historii à la komuna. W dodatku w domu miała problem w postaci ojca tyrana i alkoholika. Terroryzował ja i matkę, a ja bardzo dużo wtedy trenowałem i kosza i wioślarstwo i zajmowałem się jego córką.
Kiedyś trafiłem na awanturę i przy mnie ten potwor strzelił matkę Joli „z liścia” tak, ze upadla nieprzytomna i chociaż Jolka zawiesiła się na mnie, jak treser na słoniu, to gościa wbiłem do bieliźniarki między polki, a potem wywlokłem przed dom i dopiero sąsiedzi powstrzymali ten lincz. Potem zostawiłem go na podwórku i poszliśmy docucić matkę i obydwie spakować, bo ostrzegłem, ze w przeciwnym wypadku faceta „dojadę”; mam 192cm wzrostu i 100kilo wagi, także wszyscy uwierzyli bez szemrania. Pomoc sąsiedzka w postaci transportu z Pragi Północ na Pragę Południe, gdzie w owym czasie mieszkali moi rodzice i wmaszerowałem z Jola do swojego pokoju, a moi Starzy przytomnie rozłożyli polowe łóżko dla prawie teściowej, o i tak zaczęła się moja tragedia. Plusem niewątpliwym było to, ze miałem oko na jole 24/24 i do matury przygotowała się na celująco. Plusem następnym było również, ze nasz dom zaczął rozbrzmiewać muzyka i to klasyczna, swingiem z pianina Joli (wnosił ktoś z was pianino z metalowa rama na siódme piętro?), jak również zaczęli bywać chórzyści z Teatru Wielkiego, jej kumple ze Szkoły Muzycznej na Nowym Mieście.
Mama Joli spala tylko dwie noce i przeniosła się do syna/brata Joli, który był już „dzieciaty” i miał całkiem spoko mieszkanie na Woli. Tak to trwało, aż zdałem maturę, dostałem się na Uniwerek i „ścieli” mnie po pierwszym semestrze znowu za „mędrkowanie”. Dostałem w locie „bilet” do wojsk pancernych, ale matka jakoś odbiła sprawę i trafiłem blisko domu do łączności, spoko. Nie, nie spoko...
Była końcówka Gierka i po raz pierwszy miał pielgrzymować do Ojczyzny Jan Paweł II. W Modlinie wysłano wszystkie jednostki na poligon, zostały tylko oddziały porządkowe i nasza maleńka szkółka radiotelegrafii, w składzie 24 Warszawiaków, samych kumatych chłopców. Na miejsce jednostek wojskowych przyjechało kilkanaście tysięcy Zomowców z całej Polski, by niby chronić Papieża. To, ze zostaliśmy my było chyba jakimś niedopatrzeniem, bo natychmiast zaczęliśmy stanowić „problem”. Brano nas na przykład do sali kinowej, gdzie puszczano jakieś „mozgojeby” dla Zomo razem z kretyńskim komentarzem, a my wyliśmy ze śmiechu nawet nie kryjąc specjalnie naszego zdania na temat „jedynie słusznych prawd”.
Nastąpił jedyny możliwy koniec i po drugiej prelekcji wzięto nas na „czyszczenie świadomości” Wszyscy zgodnie odpowiadaliśmy, co sadzimy o wizycie Papieża, gdzie widzimy związek z tragiczna sytuacja gospodarki, a tym co może zrobić w tej sprawie wizyta Papieża Polaka, itp..i doopa blada i latki Korowców, o których nic nie wiedzieliśmy i zakaz przepustek, służba, warta, warta, służba, karanie za brak czegokolwiek bez sprawdzania czy czegokolwiek brakuje...
Koniec był następujący trzech do kompanii karnej, kilku (w tym ja) sfingowane wypadki, reszta rozrzucona po Polsce Ludowej. Mialem to szczęście, ze mnie z LWP nie dość, ze wywalili, to jeszcze zapłacili odszkodowanie.
A było to tak:
Miałem dość służb, wart i tego całego bajzlu, wykonałem cudowna robinsonadę w stronę najbliższej ściany wartowni, jak Szarmach na 1:0 w Stuttgarcie i doznałem wstrząsu mózgu, który poprawiłem kilkoma surowymi ziemniakami z kuchni – Szpital na Szaserów – mady ordynator – komisja wojskowa na Koszykowej, a na nie pan pułkownik Strasznie Skorumpowany, który zażyczył sobie „beczkę” dolarów i wypisał okrągłe papiery. W styczniu '80 rodzina musiała radować się zdalnie, bo ja i Jola urządziliśmy sobie 9 i pól tygodnia w wersji hard :)
Potem przyszedł Sierpień '80 i moi staruszkowie, gdy oświadczyłem, ze jestem w Solidarności powitali mnie pewnego dnia przy stole obiadem, paszportem i biletem do Wiednia, a nawet adresem z załatwioną praca na budowie. Bali się o syna narwańca i ja ich nawet zrozumiałem. Jola nie mogła ze mną wyjechać, bo Wyższa Szkoła Muzyczna wygrała. Grzecznie i niegrzecznie, udzielając się w „Solidarite mit Solidarność” wytrzymałem w Wiedniu do 1 grudnia '81, potem pozbierałem kasę i wróciłem na wojnę z Jaruzelskim..
Rodzice dostali nadopiekuńczości i załatwili mi prace „Tureckiego” przy kurtynie w Teatrze Roma. Zmusili prawie mnie i Jole byśmy wzięli ślub, wzięliśmy jak posłuszne dzieci; Potem już cala familia namówiła nas żebyśmy się rozmnożyli, jak Pan Bóg przykazał. Poszło jak z płatka i na rocznice Sierpnia Jola była w czwartym miesiącu ciąży. I wtedy to się stało...
Nie powiem, zakręcony byłem jak śrubokręt: mam piękną żonę, będziemy mieli dziecko, kasa z Austrii czekała na jakiś biznes, no bajka!
To było 31 sierpnia, jechałem na wieczorny spektakl autobusem i nagle zobaczyłem żołnierzy okopanych na wzgórzu nad Agrykola, potem gdzieś przy Placu na Rozdrożu kierowca wszystkich wysadził i pokazał maszerujący oddział zomowców. Wszyscy wiali do domu, a ja stwierdziłem, ze idę w stronę teatru i doszedłem, chociaż naokoło już latały kapiszony z gazem. W teatrze rozstawiano dekoracje, śpiewacy się rozśpiewywali, tancerze rozgrzewali mięśnie nóg i nagle zamiast widzów wjechała kompania zomo i to na ostro z gazem, w ochraniaczach i na dzień dobry spuścili wpierdziel bileterom, ze aż jedna z kobiet po prostu straciła przytomność i co my pozostali mieliśmy robić? Łapaliśmy co kto miał pod ręką i laliśmy zomowców, a oni nas, ich było i więcej i byli po prostu lepiej przygotowani, wygrali, a tych co z nimi walczyli, czyli nas, ekipę techniczna wysłali po dodatkowym „oklepie” na Rakowiecka. Siedziałem trzy miesiące i rodzice załatwili kompromis – wypad z PRL-u
Nawet z zona nie dano mi się pożegnać...
Pojechałem do Francji, miałem trochę kasy „austriackiej”, w styczniu '83 urodziła się Julia. Jola utknęła na dobre w pieluchach i w beznadziejnej walce o dyplom, a ja...
Nie mogłem wrócić.
Jutro to dokończę, bo muszę teraz zasuwać po Ciebie na Dworzec Maryvonne.
Pisałem to i płakałem i mam na dzisiaj dosyć, a przecież jeszcze tyle złego się jeszcze potem wydarzyło, jeszcze 30 lat...
Niech ci to Isabelle przetłumaczy, ja nie mam siły
Pierwsza Nagroda w konkursie na najlepsze opowiadanie o Powstaniu Warszawskim organizowane przez salon24.pl za 2014 rok
Zapraszam na mój blog:
https://robertzjamajkisite.wordpress.com/
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości