Droga Celeste;
napisałaś do mnie sympatyczny liścik, w którym jednak sugerujesz, ze w opisywanej na bieżąco historii mojej i Natalie jest element konfabulacji. Rzeczy dzieją się zbyt szybko, a ludzie są zbyt ufni. :)
To jest, jak jest, a że wygląda czasami niewiarygodnie nawet dla mnie, który to przezywa „na żywo” jest zasługą prawdopodobnie mojego Anioła Stróża, który tak wynagradza mi swoje gapiostwo w latach osiemdziesiątych, kiedy to świat dla mnie runął.
Nic na to nie poradzę i nie zamieniłbym na żadne główne wygrane na wyścigach konnych. Być może moja czapka, w której powinienem się narodzić była cały czas we władaniu mej ukochanej francuskiej mamy Maryvonne, bo od kiedy ją poznałem wiedzie mi się raz dobrze, raz źle, ale gdy jestem zdołowany lub przegram za dużo w życiu, to właśnie ona mnie wspiera na duchu (i nie tylko) i zawsze potem świat jest znowu jak bajka.
Twój nieprzekonujący brat :)
Dojechałem na rue Dombasle lekko spóźniony, bo zamarudziłem przy komponowaniu trzeciego odcinka o Templariuszach, którego w zasadzie nie skończyłem, ale tak to jest, gdy dostaję weny twórczej nie wtedy kiedy mam na to czas. Nie było czasu, to i niedokończona opowieść.
W mieszkaniu u Marie była tylko Natalie, bo Virginie pojechała już w stronę Bordeaux, Laurent i Valerie wrócili na swoją wyspę, a Laurent żurnalista sesyjny miał dola i wypłakiwał się kotu Tanit piętro niżej.
Krewetki giganty z majonezem à la Maryvonne (przygotowuje majonez tuz przed posiłkiem: kilka żółtek i kapka vinegrette balsamique, bez soli i przypraw, sam miodzio) i wino: „Piot” rose (Virginie, niech jeszcze Cie dorwę), bagietka, mila przystaweczka.
Obie damy po fryzjerze oczekują komplementów: patrze na Maryvonne i podnoszę brwi (niezły trik Taty Natalie)
Tylko mi nie mów Stan, ze coś jest nie tak z moja głową. François (każdy fryzjer tak się musi wabić?) Nic nie spieprzył, bo to Mistrz, ma drugi punkt niedaleko Champs Elysees, à propos, pytał się o Ciebie. Jest pewny, ze znowu masz kucyk..
Patrze na Natalie, która zasłoniła się krewetka i zrobiła w moją stronę zeza :)
No to komplementy mam poza sobą ;) Milo spędziłyście popołudnie dziewczyny?
Dzwonek interfonu i za chwile do mieszkania wkracza David (specjalista od wirtualnych makiet z firmy Maryvonne). Wymienia „savaszki” tylko ze mną..
Już się poznaliście z Natalie?
Przesiedziały z Marie cale popołudnie przed komputerem i obrabiały Ci tyłek, hehe.
Cztery godziny i takie rzeczy bracie, ze wow! Pracować nie mogłem, a potem Marie mówi do Natalie, ze jest pierwszą twoją dziewczyną, która do niej zadzwoniła zanim ja przyprowadziłeś sam :) Ciekawa sprawa... i puszcza do Nat oko.
David nie siada do stołu, tylko razem ze swoim MacIntoshem sadowi się pod oknem mrucząc: Nie dały pracować, a potem szefowa mnie goni... i już po chwili jest w innym świecie: środku jakiejś makiety.
Nie usiłuję się dowiedzieć o czym plotkowały na mój temat. Kobiety mają zawsze własny system widzenia i ocen, a Maryvonne jest w tej materii w ogóle unikatem.
Marie zbiera ze stołu talerze po przystawce i gestem dłoni na ramieniu osadza na miejscu rwąca się do pomocy Natalie, a sama idzie przygotować główne danie.
Zostajemy sami, z nieobecnym duchem Davidem w kącie. Sprawdzam stan uczuć kładąc swoją dłoń na jej, przeplatamy palce i magia mówi ok! Natalie lekko dotyka fryzury ułożonej tak, jakbyśmy mieli iść na after do Nataszy St.Pier.
Będziesz spała na siedząco? :)
Oj Misiu, przecież musiałam zrobić coś z głową :) Przyjechałeś samochodem?
Niestety, zasiedziałem się nad tematem i wybrałem „plan B”, auto zostało pod Dworcem La Celle...jednak pociąg jedzie 27 minut, a po „autorucie” o tej porze nie poszalejesz, przykro mi bo to zmusza nas do szybszego powrotu...
Rozkładamy talerze, które przyniosła mama i Maryvonne nalewa zupę z siedmiu warzyw, wegetariańską..
Aha, od razu widać ,ze plotkowałyście...
Pomaga ci ta zupa odkąd zachorowałeś? Pomaga, nie leczy, ale nic cie nie boli po posiłku..
Uwijamy się z zupa błyskawicznie, dziękujemy za deser, buziaki i po kwadransie jedziemy już metrem „12” na St.Lazaire, potem troszeczkę podbiegamy i znowu 27 minut, samochód i wkraczamy do Natalie (po drodze oczywiście bajdurzyliśmy, ale nic specjalnego, nie wypytujemy się wzajemnie, o to to)
Opowiesz mi o Maryvonne?
W wannie? Dobrze, tylko zmieniaj wodę jak wystygnie, a ja wtedy będę odkręcał korek, ok!
Wanna jest duża, z tych starych dużych, jakby przesadny Anioł pilnował naszego komfortu. No nie jest to basen, ale ze 2.1 długości ma, fajna i jakby specjalnie dla mnie i Natalie.. :)
Dzięki Aniele... mówię do sufitu, aż Natalie zadziera głowę szukając anielskich skrzydeł. Świetlne refleksy igrają na jej mokrej skórze, jest po prostu piękna:
Misiu opowieść, obiecałeś, nie łaskocz mnie :) i radośnie rozchlapuje wodę
(...za troszeczkę później)
Maryvonne poznałem w pierwszym tygodniu pobytu we Francji. Wtedy, gdy przyjechałem, to nie dość ze byłem otłuczony psychicznie, to również zdałem sobie sprawę, ze w ogóle „tych” Francuzów nie rozumiem, ani ich dziwnych zwyczajów, ani języka, poza powitaniem, pożegnaniem i ogólnoświatowym „merde”.
O Boże! Tyle myśli kłębi się od razu w głowie.
Francja była wtedy inna, niż teraz. Weźmy samochody, które były zaparkowane dosłownie wszędzie, gdzie się dało, na luzie i dodatkowo były przeważnie nie zamknięte. Po co? Bo taki samochód możesz przestawić, bez obecności kierowcy i wyjechać swoim. Mniej nerwów i bez liścików za wycieraczką, a dzisiaj każdy zamyka swoja brykę jak sejf i tylko ją rusz, a alarm wyje, brrr..
Robotnik maszerujący z siatką, w której miał camembert, bagietkę i ćwiartkę wina.
To było przed zMacDonaldyzowaniem tego pięknego kraju.
Dobra, dalej...zainstalowałem się akurat w XV Paryżu przy zbiegu ulic Kronstadt, Dombasle i Convention, w tanim wtedy hoteliku z oknami wychodzącymi na „Tabac” i na restauracje „Tasco”, przy małym placyku u zbiegu wymienionych ulic.
Wszystko wtedy wyglądało inaczej, ale istnieje do dziś, tylko hotel już ma trzy gwiazdki. Parku Brassensa jeszcze wtedy nie było, ale już go przygotowywano, no i za nim powstawało koszmarne blokowisko w ramach integracji à la Mitterand.
Piętnastka była i jest dzielnicą tych trochę mniej bogatych, ale była wtedy biała :)
Hoetel mialem od takiej organizacji, która zajmowała się azylantami, bo ja niestety byłem traktowany jak uchodźca, chociaż byłem wyrzutkiem z PRL! Buntowałem się przeciw temu, nie chciałem profitować mojej klęski życiowej, tak było.
„Rozmowy kontrolowane” odbierały ochotę do kontaktów, jak i szczupły budżet.
Odżywiałem się byle jak i łaziłem do „Tasco” na piwo.
Pewnego popołudnia stercząc nad „demi” zauważyłem, ze obserwuje mnie bacznie jakaś „mamuśka” tak na oko kolo 40stki. Zdruzgotany, czy nie puściłem do niej oko. Wstała i podeszła do baru ze szklaneczka whisky i zaczęła do mnie mówić głosem, który był taki ciemny w barwie jak jej ładne, ciemne prawie czarne oczy. Rozłożyłem ręce w geście bezradności i pokazałem na migi, ze nic nie rozumiem. Tez w języku mimów zaprosiła mnie do połączonych stolików, przy których siedziało jej towarzystwo, jak się okazało – międzynarodowe: Szwed, Niemiec i dziewczyna z chłopakiem z Brazylii. Poleciały „savaszki, okejki i ourajtki” zupełnie bezsensowne przybijanie piątek, itp. co mnie jeszcze bardziej zaskoczyło, to nikt z gości tajemniczej szatynki nie mówił po francusku. Trochę angielskiego szemrało nad stolikami, ale tak niepewnie, ze aż ja poczułem się pewniej z moim cienkim angielskim od warszawskich Metodystów (nauczali wtedy ostro nas, ciemnych i zacofanych Polaków w swoim Stowarzyszeniu w Warszawie). Szatynka wyciągnęła do mnie smukłą dłoń i przedstawiła się jako Maryvonne.
Stan ...tak mi się powiedziało wtedy i tak już zostało do dzisiaj, bo Andre, którym byłem w Austrii wydal mi się nie na miejscu. W pewnym momencie Maryvonne zakomenderowała wymarsz z knajpy i wszyscy powędrowaliśmy do jej mieszkania, tego samego, które wynajmuje do dzisiaj.
W salonie stal ten sam dębowy stół otoczony delikatnymi krzesłami z wyplatanymi oparciami. My, czyli chłopaki rozsiedliśmy się przy stole, a Brazylijka z Marie powędrowały do kuchni coś pitrasić. Chłopaki skręcali boby i wtedy pierwszy raz w życiu spaliłem zioło i jak wielu nowicjuszy wypaliłem mimo ostrzeżeń, jak papierosa. KO kompletne, wtyczka mi z mózgu wypadła i obudziłem się w środku nocy na podłodze salonu, zapakowany w elegancki śpiwór, bez spodni, butów i w cudzym T-shirt, lecz tylko na mgnienie, bo nadal miałem jazdę i zapadłem ponownie w świat bez bólu.
Rano o 8.00 zostałem delikatnie obudzony przez Maryvonne pokazała mi klucze od mieszkania na stole, zaprowadziła do kuchni, gestem pokazując ,ze mam się czuć jak u siebie. Dalej łazienka ręcznik, a nawet szczoteczka do zębów. Na kartce napisała „Tasco” 12,30, a potem pokazała palcem na mnie i na siebie i kiwnęła głową, no to odkiwałem i byliśmy umówieni i Maryvonne o 8.30 poszła do pracy.
Mysz... zasnęła mi w wannie. :)
do następnego razu :)
Pierwsza Nagroda w konkursie na najlepsze opowiadanie o Powstaniu Warszawskim organizowane przez salon24.pl za 2014 rok
Zapraszam na mój blog:
https://robertzjamajkisite.wordpress.com/
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości