Jest wiele analogi pomiędzy tragedią brytyjskiego transatlantyka „Titanic”, a katastrofą polskiego Tu-154 na lotnisku wojskowym Siewirnyj w Smoleńsku. Powszechnie mówi się, że przyczyną utonięcia „Titanica” było zderzenie z górą lodową. To jednak określenie dalece nieprecyzyjne, uproszczone. Tak naprawdę zderzenie z górą lodową było ostatnim ogniwem tragicznego łańcucha następstw – nie przyczyną lecz skutkiem wcześniejszych błędów, sięgających genezą jeszcze do okresu, gdy okręt oczekiwał na dziewiczy rejs w porcie Southampton. Podobnie było w przypadku prezydenckiego samolotu Tu-154 – zegar śmierci zaczął tykać na długo przed 10 kwietnia 2010 r. zanim maszyna wzbiła się w powietrzne przestworza.
W gruncie rzeczy dla określenia okoliczności tragedii smoleńskiej możemy używać pojęcia syndromu Titanica. Chodzi o tragiczny, śmiercionośny mechanizm, który został uruchomiony jeszcze na długo – nie tylko przed momentem samej katastrofy, ale również momentem startu. Pierwszy dramat rozegrał się na bezkresnym oceanie, drugi podczas podchodzenia do lądowania. Ale przesłanki obydwu sytuacji są podobne, logika wydarzeń prawie taka sama. Zaś przyczyny tkwią na ziemi. Atmosfera konfliktu, irracjonalny wyścig z czasem, presja wydarzeń i pasażerów, notoryczne łamanie procedur, a w wielu obszarach ich ewidentny brak, ignorancja oraz zaniedbania dowództwa, niesubordynacja załogi. Wszystkie te czynniki złożyły się na tragiczny łańcuch następstw, który w obydwu przypadkach doprowadził do katastrofy. Ani potężna góra lodowa podczas dziewiczego rejsu „Titanica”, ani smoleńska mgła, czy rosnąca na drodze samolotu brzoza nie były przyczynami dramatu. Były konsekwencją wcześniejszych błędów, ostatnią instancją tragicznego łańcucha następstw. Wnioski z katastrofy smoleńskiej powinny się stać aktem oskarżenia dla całej polskiej elity politycznej: dla premiera Donalda Tuska, ministra obrony Bogdana Klicha, szefa dyplomacji Radosława Sikorskiego, lidera opozycji Jarosława Kaczyńskiego, dowództwa sił zbrojnych. Polityczne zacietrzewienie, podsycanie emocjonalnych konfliktów, wzajemne deprecjonowanie godności osobowej, obniżanie autorytetu ważnych instytucji państwa, brak gotowości do pojednania, uprawianie polityki w optyce wojny Polsko-Polskiej – zawsze w ostatecznym rozrachunku muszą prowadzić do katastrofy.
Walka o krzesło
Do rangi symbolu urósł incydent, który miał miejsce w październiku 2008 r. To wydarzenie było pierwszą odsłoną politycznej atmosfery, prowadzącej nieuchronnie do katastrofy smoleńskiej. Było to swoiste preludium, wstęp do późniejszej tragedii. W obliczu światowego kryzysu, pogarszającej się kondycji ekonomicznej wielu państw starego kontynentu zwołano dwudniowy szczyt Unii Europejskiej. Formalnie było to posiedzenie Rady Europejskiej na temat newralgicznych spraw ekonomicznych, regresu na rynkach finansowych, pakietu klimatyczno-energetycznego, problemów imigracyjnych, a epizodycznie również Traktatu Lizbońskiego. Było to wydarzenie ważne, absorbujące zainteresowanie wielu przywódców państw europejskich. Było to również wydarzenie spektakularne, do którego rozmaite ośrodki opiniotwórcze, światowe media przypisywały duży ciężar gatunkowy.
Tak się złożyło, że polską stronę chcieli reprezentować zarówno prezydent, jak i premier. Jest to praktyka, która czasami występuje w doświadczeniach różnych państw. Jednak polska konstytucja tego problemu wyraźnie nie reguluje. Brak jest jasnego rozgraniczenia. Ustawa zasadnicza stanowi, że za polską politykę zagraniczną odpowiadają zarówno prezydent, jak i premier. Zaś jedna ze stosowanych zasad głosi, że gdy w obradach ważnych międzynarodowych instytucji uczestniczy prezydent, to on przewodzi polskiej delegacji. Jednak polskiej głowie państwa odmówiono prawa do samolotu. Pod pretekstem choroby jednego z pilotów pozbawiono go możliwości skorzystania z rządowych środków transportu. Na oczach całej Polski rozegrała się żałosna, obsceniczna, gorsząca walka o samolot, później o krzesło. Żenujący konflikt został przeniesiony na arenę międzynarodową. Polska stała się przedmiotem drwin.
Ale w kontekście katastrofy smoleńskiej nie o to nawet chodzi... Nie ten motyw jest najważniejszy. To właśnie wtedy stworzono kanon „prywatnych podróży głowy państwa”. Minister w kancelarii premiera Donalda Tuska – Tomasz Arabski powiedział wprost: „prezydent nie jest członkiem rządowej delegacji, a jego wyjazd to prywatna podróż głowy państwa”. W ten sposób (może nieświadomie, może bez przeświadczenia grożących skutków takiego postępowania) doprowadzono do redukcji statusu zagranicznych wyjazdów prezydenta. Ta sytuacja musiała się również przełożyć na atmosferę wokół 36 Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego. Stawiała służących tam pilotów w warunkach dysonansu lojalności, podwójnej lojalności prezentowanej wobec najważniejszych ośrodków władzy w Polsce. Później, w następstwie wojny o samolot Trybunał Konstytucyjny, w swym dość enigmatycznym wyroku rozstrzygającym spór kompetencyjny pomiędzy prezydentem i premierem w zakresie polityki zagranicznej, zalecił obydwu stronom stosowanie konstytucyjnej zasady współdziałania. Tej reguły nigdy jednak w praktyce nie implementowano.
Właśnie w kontekście katastrofy smoleńskiej istotne są pytania o zasadę współdziałania najważniejszych organów władzy w Polsce, i o status podróży prezydenta. Jakie było to współdziałanie? Jak ono wyglądało? Przecież zorganizowano podwójne, konkurencyjne obchody 70 rocznicy mordu katyńskiego. Wokół upamiętnienia ważnego, historycznego wydarzenia urządzono sobie polityczną rywalizację, być może również inaugurację kampanii wyborczej. Jak wyglądał status podróży prezydenta? Jaki to był lot? Prywatny, oficjalny, priorytetowy, wojskowy. Nieodpowiedzialni chłopcy w krótkich spodenkach bawili się zapałkami nad beczką prochu. „Wam kury szczać prowadzić, a nie politykę robić” – powiedziałby zapewne Józef Piłsudski.
Zignorowane ostrzeżenia losu
Ale w tym samym roku 2008 zdarzyły się jeszcze dwa inne wydarzenia, które składały się na cechy atmosfery oraz ogniwa tragicznego łańcucha następstw, prowadzących nieuchronnie do katastrofy smoleńskiej. Pierwsze to wypadek lotniczy wojskowego samolotu CASA w Mirosławcu, drugie incydent gruziński.
Był 23 stycznia 2008 r. W Warszawie odbywała się 50 Konferencja Bezpieczeństwa Lotów Lotnictwa Sił Zbrojnych RP. Dokładnie o godz. 16.30 z lotniska Warszawa-Okęcie wystartował samolot CASA C-295M, o numerze fabrycznym 043 i numerze bocznym 019. Miał on wykonać lot operacyjny polegający na rozwiezieniu (w żargonie oficjalnym – zabezpieczeniu przewozu) wysokich oficerów wojska polskiego, biorących udział w konferencji. Na pokładzie znalazło się 41 pasażerów i 4 członków załogi. Była to elita polskiego lotnictwa. Samolot miał lecieć na trasie Warszawa-Okęcie – Powidz – Poznań-Krzesiny – Mirosławiec – Świdwin – Kraków-Balice. Lot w pierwszej fazie przebiegał bez zakłóceń. W międzyczasie odbywały się kolejne międzylądowania: w Powidzu wysiadło 10 podróżnych, w Poznaniu-Krzesinach 15. Jednak Ci, którym udało się opuścić pokład samolotu mogą mówić o wielkim szczęściu. Na następnym lotnisku nikt już nie wysiadł. Maszyna rozbiła się w Mirosławcu o godz. 19.07 podczas podchodzenia do lądowania. Zginęło 20 osób – 16 pasażerów i 4 członków załogi. Elita polskiego lotnictwa.
Dwa miesiące później Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego opublikowała protokół, w którym wśród przyczyn katastrofy wymieniono takie błędy jak między innymi: niewłaściwy dobór załogi, niewłaściwą współpracę w kabinie, niekorzystne warunki atmosferyczne, dezorientację przestrzenną załogi w wyniku niewłaściwego podziału uwagi w czasie lotu, próbę nawiązania kontaktu wzrokowego załogi z obiektami naziemnymi bez widoczności ziemi, niewłaściwą analizę warunków atmosferycznych przed lotem.
Część tych zaniechań można by z pewnością wiernie przełożyć na katastrofę smoleńską... W przypadku tragedii CASY zawiodły niewłaściwe procedury. To wydarzenie było ostrzeżeniem. Dramatycznym sygnałem o złej sytuacji w polskim lotnictwie. Ale mimo tragicznych rozmiarów katastrofy nie wyciągnięto z niego żadnych wniosków, nie usunięto dysfunkcji istniejących w siłach powietrznych. Tragiczny łańcuch następstw prowadzących nad smoleńskie niebo nie został przecięty.
Ale w tym samym roku 2008 było jeszcze drugie wydarzenie, tworzące złą atmosferę wokół przewozu najważniejszych osób w państwie i składające się na tragiczny łańcuch następstw. Przeszło ona do historii, jako incydent gruziński. Samolot prezydencki Tu-154 wykonywał lot na odcinku Warszawa – Symferopol – Ganji. W pewnym momencie prezydent Lech Kaczyński zażądał od załogi, aby zrealizowała podróż do Tbilisi, w samo epicentrum konfliktu rosyjsko-gruzińskiego. Pierwszy pilot kapitan Grzegorz Pietruczuk odmówił. Rozegrała się dramatyczna wymiana zdań: (…) „Panowie, kto jest zwierzchnikiem sił zbrojnych?!” (…) „Pan, Panie Prezydencie.” (…) „To proszę wykonać polecenie i lecieć do Tbilisi”.
Oczywiście to wydarzenie musiało trafić do świadomości pilotów. Co najmniej do ich podświadomości... nie tylko tych, do których skierowane były ostre słowa prezydenta, ale również całego 36 Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego. Musiało stworzyć atmosferę, która potem wisiała w powietrzu, ciążyła w przyszłości. Zaś los chciał, że podczas gruzińskiej eskapady drugim pilotem był Arkadiusz Protasiuk – ten sam, który dowodził tragicznym lotem do Smoleńska.
Czy to mógł być zamach?
Kiedy giną najważniejsze osoby w państwie zawsze w głowach ludzi kołaczą się rozmaite domniemania tego najgorszego scenariusza, podejrzenia co do spisku rozmaitych potężnych, potajemnych sił, celowego działania osób trzecich, przewrotu stanu. W tle katastrofy smoleńskiej paradygmat zamachu na głowę państwa jest silnie obecny. Jego oddziaływanie jest tym większe, że nie występuje on w głównym nurcie debaty publicznej, lecz w sferze tabu, pod powierzchnią zasadniczego dyskursu publicznego. Jest czymś nieoficjalnym, ale przez to właśnie atrakcyjniejszym dla umysłu, budzącym zainteresowanie. Sfera tabu zawsze mocniej intryguje. Nikt z poważnych ekspertów, polityków, czy publicystów oficjalnie nie przyznał, iż katastrofa smoleńska była wynikiem spisku, jednak wielokrotnie takie sugestie padały.
Czy zatem mógł to być zamach? Żaden z dotychczas znanych opinii publicznej faktów nie wskazuje aby taki wariant mógł być realny. Nie potwierdza go również rozumowanie czystko probabilistyczne, analiza prawdopodobieństwa. Jak na razie za uwiarygodnieniem teorii zamachu nie przemawia nie tylko że ani jeden dowód, ale również ani jedna przesłanka. Postępowanie dowodowe, oparte na faktach weryfikuje taki scenariusz negatywnie. Nie istnieją nawet poszlaki, które mogłyby wskazywać na ingerencję osób trzecich.
Ale zwolennicy teorii zamachu uderzają w inny wrażliwy punkt, wychodzą poza przestrzeń rutynowego postępowania dowodowego. Odwołują się do starej dewizy Seneki „cui prodest scelus, is fecit” (ten popełnił zbrodnię komu przyniosła ona korzyść). Innymi słowy ich rozumowanie oparte jest na założeniu, iż już sama obecność motywu przesądza o zaistnieniu przestępstwa.
Za punkt wyjścia tego typu analiz (jeżeli w ogóle można nazwać je analizami) uczyniono ogólną sytuację geopolityczną, z której wywodzi się tezę, że w ramach geopolitycznego układu występowały siły dążące do zmiany istniejącego w Polsce status quo – zamordowania prezydenta Lecha Kaczyńskiego i przejęcia ośrodka władzy prezydenckiej. W tle tych teorii, jakby między wierszami, w domniemaniu wskazuje się na imperialne interesy Rosji, albo wewnętrzne rozgrywki w tym kraju i spisek twardogłowych funkcjonariuszy służb specjalnych przeciwko premierowi Władymirowi Putinowi, albo też zemstę rosyjskiego imperium za rolę, jaką prezydent Kaczyński odegrał podczas konfliktu gruzińskiego w 2008 r.
Z punktu widzenia materialnego, czy nawet racjonalnego postępowania dowodowego należy odmówić takiemu rozumowaniu walorów wiarygodności. Nie istnieje żaden dowód, który mógłby potwierdzać, że na prezydenta Lecha Kaczyńskiego dokonano zamachu, brak jest jakichkolwiek racjonalnych przesłanek uprawdopadabniających choćby w niewielkim stopniu taki scenariusz, nie zarejestrowano śladów, czy poszlak mogących wskazywać na działanie osób trzecich. Zaś sama obecność motywu (nawet gdyby on faktycznie istniał) nie może jeszcze przesądzać o dokonaniu przestępstwa.
Geopolityczna kalkulacja
Ale mimo wszystko warto przeprowadzić rozumowanie w drugą stronę, spróbujmy iść tropem spiskowych teorii. Czy rzeczywiście Rosja posiadała geopolityczny interes, aby zorganizować zamach na prezydenta Lecha Kaczyńskiego? Po co Rosjanie mieliby zabijać głowę państwa polskiego? Prezydent Lech Kaczyński znajdował się w schyłkowym okresie swojej prezydenckiej kadencji. Wszelkie badania opinii publicznej wskazywały, że nie dojdzie do jego reelekcji, w pewnych okolicznościach zagrożone było nawet wejście do drugiej tury wyborów prezydenckich. Zabijać kogoś, kto i tak zostanie wyeliminowany na drodze demokratycznej selekcji... Jaka logika polityczna kryłaby się w tak karkołomnym przedsięwzięciu?! Rosja nie posiadała żadnego politycznego interesu, aby organizować zamach na prezydenta Lecha Kaczyńskiego... Geopolityczna kalkulacja za tym nie przemawiała. Paradoksalnie z różnych względów był on prezydentem wygodnym dla Rosjan. Dzięki jego asertywnej, mało elastycznej (żeby nie powiedzieć buńczucznej) w wielu sprawach postawie mogli oni dokonywać projekcji negatywnego wizerunku Polski w Europie, jako kraju pełnego ksenofobii, nacjonalistycznych namiętności, archaicznego w recepcji świata zewnętrznego, agresywnego wobec obcych, podatnego na polityczną megalomanię oraz przesadny sarmatyzm. Prezydent Lech Kaczyński zapewne nieświadomie pomagał Rosji w uwiarygadnianiu komunikatów, jakie wysyłała światowej opinii publicznej na temat Polski.
Gdyby zaś w grę wchodziła zemsta za zniweczenie imperialnych planów Rosji, to poprzednicy Lecha Kaczyńskiego – Lech Wałęsa, czy Aleksander Kwaśniewski już dawno powinni być martwi... Pierwszy przyczynił się do rozpadu Związku Radzieckiego, drugi przyłożył rękę do utraty poważnej części wpływów rosyjskich na Ukrainie – miejsca dla Rosji o wiele bardziej strategicznego niż Gruzja. Jednak obydwaj nadal żyją, mają się dobrze, nikt na nich nie urządza polowania. Dlaczego zatem Rosja w akcie odwetu, za w sumie mało znaczący dla globalnej polityki gest miałaby organizować zamach akurat na prezydenta Lecha Kaczyńskiego, polityka, który i tak za kilka miesięcy w naturalny sposób, poprzez demokratyczne wybory prawdopodobnie utraciłby urząd prezydencki? Taka operacja świadczyłaby o małostkowości rosyjskich polityków, determinowanych doraźnymi emocjami; tymczasem jak powszechnie wiadomo są oni wytrawnymi, pragmatycznymi graczami.
Kontekst WSI
Prawdopodobieństwo teorii zamachu jest znikome. Nie można go jednak do końca wykluczać. Być może znajdują się fakty, do których polscy, czy rosyjscy śledczy nie posiadają jeszcze dostępu, a w ślad za tym nie są one znane opinii publicznej. Rzetelność analiz nakazuje prowadzić rozumowanie również w drugą stronę, w kierunku ewentualnego zamachu – nie tylko poprzez szukanie takich przesłanek, które mogłyby go wykluczać, ale również w jakimś stopniu uprawdopodabniać. Takich poważnych przesłanek jak na razie brak. Jednak istnieją dwa wydarzenia, nad którymi wypada się głębiej pochylić. W kontekście których potencjalny zamach uzyskuje jakiś sens. Pierwsze to likwidacja WSI. Znosząc tę strukturę Lech Kaczyński uderzył w bardzo silne interesy rozmaitych nawzajem przeplatających się grup. Powszechnie wiadomo, iż WSI stanowiło przestrzeń, na której toczyła się gra rozmaitych służb specjalnych, środowisk mafijnych, organizacji terrorystycznych, lobby gospodarczych i politycznych. Uderzając w ten obszar Lech Kaczyński mógł się narazić wielu potężnym ośrodkom, wszedł w posiadanie dokumentów, które miały znaczenie.
Skądinąd na jesienie 2009 r. wydarzyła się bardzo dziwna rzecz. Znajdujące się w jurysdykcji PiS-u CBA zdetonowało dwie afery. Do opinii publicznej najsilniej przebiła się sprawa hazardowego lobbingu z udziałem Chlebowskiego, Drzewieckiego, Sobiesiaka i innych. Ale w kontekście rozpatrywania ewentualnego zamachu o wiele istotniejszy wpływ mogła mieć druga afera, dotycząca sprzedaży stoczni gdyńskiej i szczecińskiej. Ona jednak zaraz zniknęła z przestrzeni prowadzonej debaty publicznej, media przestały o niej mówić a opinia publiczna zapomniała.
Ta afera odsłaniała kulisy gry jaka toczyła się wokół ważnych ośrodków handlowych oraz przemysłowych. Z ujawnionych przez CBA stenogramów rozmów wynikało, jakoby minister skarbu Aleksander Grad i podlegli mu urzędnicy chcieli uprzywilejować przy zakupie stoczni katarskiego inwestora. W proces pośredniczenia przy sprzedaży miał być zamieszany Abdul Rahman El-Assir – libański handlarz bronią, w przeszłości prawdopodobnie powiązany z WSI, jak również z arabskimi terrorystami. To może być wątek, który w kontekście teorii zamachu warto rozpatrzyć.
Jednakowoż rozumowanie takie posiada poważną lukę. Organizacje terrorystyczne, gdy przeprowadzają na kogoś zamach robią to w taki sposób, aby dowiedział się o tym cały świat, przyznają się do swojego czynu, zależy im na rozgłosie. Póki co do ewentualnego zamachu na prezydenta Lecha Kaczyńskiego nikt się nie przyznał, żadna z organizacji terrorystycznych nie ogłosiła, że stała za tym przedsięwzięciem.
Poza tym przyjęcie założenia, iż potencjalny zamach posiadał oparcie właśnie w tych okolicznościach nie spełnia kryteriów postępowania dowodowego, czy nawet przesłankowego i jest rozumowaniem li tylko spekulacyjnym, przebiegającym w myśl formuły „cui prodest scelus, is fecit”. Takie zaś podstawy nie mogę być powodem do jakiegokolwiek oskarżenia.
Presja kontekstu
O wile bardziej logiczna wydaje się teoria presji. W tym przypadku brakuje również dowodów, ale istnieją przynajmniej jakieś przesłanki. Nawet abstrahując od sfery werbalnych, czy niewerbalnych nacisków, nie przesądzając kwestii ich realnego wystąpienia – piloci już w punkcie wyjścia poddani byli presji okoliczności. Ranga uroczystości, prestiż pasażerów, świadomość wcześniejszych doświadczeń pilotów. To wszystko są cechy, które składały się na presję. Ogólnie można ją określić mianem presji kontekstu. Wyprawa do Smoleńska miała swój kontekst symboliczny, historyczny, moralny, polityczny, medialny. Na pilotach ciążył swego rodzaju etyczny imperatyw wykonania zadania w kontekście szczególnych okoliczności. W ich podświadomości zakodowany był obowiązek sprostania wyzwaniu.
Ale presja związana z takimi wydarzeniami, z wydarzeniami tej rangi jest czymś naturalnym. Pytanie jest inne. Na ile osoby znajdujące się w centrum uwagi, na polu rozmaitych zmagań, odpowiedzialne za realizację poszczególnych czynności są odporne na działanie presji. Nie jest to tylko kwestia dyspozycji psychologicznych, ale przede wszystkim pewnej hierarchii, swego rodzaju struktury, w jakiej zostali umiejscowieni wykonawcy konkretnych zadań.
Dowódca załogi Tu-154 Arkadiusz Protasiuk w chwili lotu do Smoleńska miał 36 lat, był zaledwie kapitanem, był to więc człowiek na tak zwanym dorobku. Perspektywy wojskowej kariery otwierały się dopiero przed nim. Na pewno o tym marzył.
Jest to ważne, gdyż człowiek jeszcze nie do końca spełniony, zawodowo niezrealizowany, którego los uzależniony jest od woli dowódców posiada o wiele mniejszą motywację, czy mówiąc jeszcze precyzyjniej – determinację – aby przeciwstawić się woli przełożonych. Protasiuk prawdopodobnie tej determinacji nie miał. Schodząc poniżej poziomu wysokości 100 m – określonej dla samolotów typu Tupolew jako pułap bezpieczeństwa – podjął się wykonania niemożliwego zadania. W istniejących na lotnisku w Smoleńsku warunkach atmosferycznych nie powinien pod żadnych pretekstem zainicjować takiego manewru. Dlatego w przypadku lotów najważniejszych osób w państwie tak ważne jest doświadczenie załogi. Pilot rutynowany, wyższy szarżą, znajdujący się na końcu zawodowej drogi posiada o wiele większą skłonność, aby przeciwstawić się naciskowi zwierzchników. On bowiem nie ma już nic do stracenia. Zaś powierzenie bezpieczeństwa głowy państwa oraz innych prominentnych funkcjonariuszy, elity polskiego społeczeństwa w ręce młodej załogi, zawodowo jeszcze niezrealizowanej, o średnich wojskowych dystynkcjach było błędem dowództwa sił powietrznych, pośrednio obciążającym również dowództwo całej armii, a także ministra obrony narodowej. To był istotny błąd.
Siła gestów
Piloci Tu-154 poddani byli presji okoliczności. Ale to nie wszystko... Z stenogramów rozmów prowadzonych podczas lotu do Smoleńska wynika, że o godz. 8.24 do kabiny załogi wszedł dowódca sił powietrznych gen. Andrzej Błasik. Nie wiemy co Błasik powiedział pilotom, cześć fragmentów rozmów nie została jeszcze dokładnie rozszyfrowana. Jednak abstrahując nawet od sfery ewentualnych komunikatów werbalnych – wejście do kabiny w tak newralgicznym momencie było presją. Było wzmocnieniem presji wynikającej z kontekstu okoliczności. Piloci wiedzieli czego może oczekiwać od nich dowódca, mogli antycypować jego intencje, odczytywać zamiary. Nawet gdyby gen. Błasik niczego nie powiedział – wejście do kabiny załogi było rodzajem niewerbalnej presji. Ten incydent miał być może większe znaczenie niż sytuacja, w której do kabiny wszedłby prezydent... To Błasik był dowódcą sił powietrznych, zwierzchnikiem pilotów, decydował o ich awansach.
Tymczasem – jak zarejestrowały kamery przemysłowe lotniska Okęcie – już rano, 10 kwietnia, w okolicach godz. 6.00 pomiędzy gen. Błasikiem a dowódcą załogi Tu-154 Arkadiuszem Protasiukiem doszło do ożywionej dyskusji. Obydwaj intensywnie gestykulowali. Była to werbalna interakcja. Jeżeli rozmowa dotyczyła szczegółów podróży do Smoleńska, to w późniejszych kontaktach – już podczas gdy samolot znajdował się w powietrzu – zainteresowane osoby nie musiały się werbalnie komunikować, aby rozumieć swoje oczekiwania. Tego typu interakcje mają to do siebie, że od pewnego momentu – po werbalnym określeniu stanowisk – słowa stają się niepotrzebne. Zrozumiały staje się język niewerbalny, wymowa zachowań, poczynań gestów. Wówczas gesty interpretowane są jako sugestie, działając niejednokrotnie silniej niż słowa... Być może tak właśnie było w tym przypadku.
Jeżeli o godz. 6.00 na lotnisku Okęcie gen. Błasik faktycznie rozmawiał z kap. Protasiukiem na temat lotu do Smoleńska, to wejście do kabiny pilotów, które nastąpiło prawie dwie i pół godziny później było niewerbalnym przedłużeniem tej rozmowy, powrotem do wcześniej zainicjowanej interakcji. Zachowanie Błasika mogło się dokonywać w kontekście treści wcześniej wyartykułowanych na płycie lotniska (których zawartości nie znamy, a co do których możemy się jedynie domyślać), a także w kontekście rangi uroczystości, listy pasażerów, wydźwięku politycznego, tła moralnego. A także w kontekście pewnej retrospekcji intelektualno-psychologicznej, a więc doświadczeń, jakie pozostały w świadomości pilotów w związku z wcześniejszymi podróżami prezydenta, w następstwie incydentu gruzińskiego. Te wszystkie czynniki – abstrahując od postawy Błasika – zapewne odgrywały istotną rolę. Zaś to konkretne zachowanie (wejście gen. Błasika do kabiny pilotów) mogło zasadniczo wzmocnić determinację pilotów na lądowanie, niezależnie od faktu – czy padły jakieś werbalne komunikaty i jakie ostatecznie słowa zostały wypowiedziane.
Przerwana rozmowa...
Ale jest jeszcze jedna dziwna rzecz... Analizując dokładnie lot do Smoleńska można wyróżnić swego rodzaju punkt przełomowy. Od pewnego momentu w samolocie coś zaczyna się dziać. O godz. 8.14 ośrodek kontroli obszaru w Mińsku informuję załogę Tu-154 o trudnych warunkach atmosferycznych panujących na lotnisku w Smoleńsku, gęstej mgle oraz ograniczonej widoczności nie przekraczającej 400 metrów. W tym momencie już wiadomo, że w takich warunkach samolot absolutnie nie powinien lądować, powinien odejść na zapasowe lotnisko. Sześć minut później prezydent Lech Kaczyński dzwoni z telefonu satelitarnego do swojego brata Jarosława. Z tego samego telefonu satelitarnego o godz. 8.19, a więc na minutę przed rozmową prezydenta dzwoniła do męża pracownik kancelarii prezydenta Izabela Tomaszewska. Jednak zastanawiające jest to, że jak twierdzi jej mąż rozmowa ta została przerwana. O godz. 8.22 załoga Tu-154 dwukrotnie – tym razem już przez wieżę kontroli lotów w Smoleńsku – jest informowana o trudnych warunkach atmosferycznych panujących na lotnisku. Dwie minuty później w kabinie pilotów pojawia się dowódca sił powietrznych gen. Andrzej Błasik. Aby znaleźć się tam musiał wcześniej przejść przez salonik prezydenta.
Uszeregujmy to jeszcze raz: o godz. 8.14 do załogi dociera pierwsze ostrzeżenie z ośrodka kontroli obszaru w Mińsku; o 8.19 Izabela Tomaszewska dzwoni do męża, jednak rozmowa ta zostaje przerwana; o 8.20 prezydent Lech Kaczyński dzwoni do swojego brata Jarosława (na pokładzie samolotu był tylko jeden telefon satelitarny); o godz. 8.24 do kabiny pilotów wchodzi gen. Błasik.
Zachodzi tu pewna zbieżność czasowa. Poszczególne wydarzenia jakby wynikają z siebie. Ale to stanowczo za mała, aby uformować logiczny związek przyczynowo-skutkowy. Zbyt niewiele w tej chwili wiemy. Nie znamy treści rozmowy prezydenta Kaczyńskiego z bratem. Deklarację Jarosława Kaczyńskiego, że chodziło tylko o mamę leżącą w szpitalu możemy przyjąć jedynie na wiarę. Z drugiej jednak strony, jak na razie nie ma też żadnych podstaw, aby tę wersję podważać. Nie wiemy dlaczego rozmowa Izabeli Tomaszewskiej została przerwana. Pewnych rzeczy być może nie dowiemy się nigdy.
Kurs na śmierć
W katastrofie smoleńskiej zginęła elita polskiego społeczeństwa, kwiat Narodu. Dlaczego Polskę w dobie nowoczesnych technologii komunikacyjnych, wysokiej jakości sprzętu elektronicznego dosięgnęła największa po drugiej wojnie światowej, a może nawet największa w dziejach państwa tragedia? W ferworze dyskursu publicznego, dociekań różnego rodzaju ekspertów, publicystów, dziennikarzy forsowane są rozmaite odpowiedzi. Jedni odwołują się do argumentów racjonalnych; drudzy rozumują w formule teorii spiskowych. Pierwsi wskazują na indolencję instytucji państwa, zaniechania ważnych ośrodków decyzyjnych, błędy załogi, złą jakość pracy rosyjskich kontrolerów lotu, archaiczność lotniska, niekorzystne warunki atmosferyczne; inni mówią o celowym sabotażu, działaniu osób trzecich, spisku potajemnych sił, skrzętnie uknutym, zuchwałym zamachu.
Oczywiście żadnej z tych teorii nie można do końca wykluczyć. Jak to bywa w przypadku hipotez – jedne są bardziej prawdopodobne, inne mniej. Każda z nich przy ustawieniu odpowiedniego kontekstu może uzyskiwać sens. Ale każda z nich jest również cząstkowa, fragmentaryczna, niepełna, wybiórcza. Tymczasem prawda jest gdzieś indziej. Ferowane wytłumaczenie powinno być generalne, syntetyczne, spójne, całościowe.
W przypadku tragedii smoleńskiej najpełniejszym wyjaśnieniem jest sięgnięcie po paradygmat, który można określić mianem „syndromu Titanica”. A więc pewnego tragicznego łańcucha następstw, który zaczął się formować na długo przed momentem katastrofy. Swego rodzaju ciągu przyczyn układających się w logiczną całość. W takim układzie nie ma jednej, wiodącej, kluczowej przyczyny. Działa cały mechanizm – skutek poprzedniej przyczyny staje się przyczyną kolejnego skutku... Trochę to przypomina efekt domino, w którym upadek jednego elementu powoduje stopniowe i nieodwracalne unicestwienie całego systemu. Proces ten rozgrywa się w czasie, niejednokrotnie w dłuższym horyzoncie czasowym, ale jego główny algorytm jest łańcuchowy, układa się w spójną logiczną całość, dąży do finału, do jakiegoś celu. Logika takiego mechanizmu jest często dla bezpośrednich, aktualnych w stosunku do danego wydarzenia obserwatorów niezrozumiała. Widać ją dopiero, gdy zazębi się ostatnie ogniwo tragicznego łańcucha. W przypadku „Titanica” wymowny jest moment, kiedy konstruktor statku Thomas Andrews – wyliczając logicznie, wręcz z matematyczną dokładnością jedną przyczynę po drugiej – przewiduje katastrofę statku. Ale wtedy było już za późno... Okręt tonął.
Brytyjski transatlantic – ikona nowoczesności tamtych czasów, flagowe osiągnięcie towarzystwa okrętowego White Star Line – obrał kurs na śmierć jeszcze na długo zanim wypłynął z portu Southampton w swój dziewiczy rejs. Doświadczony marynarz, pierwszy oficer William Murdoch zostaje zdegradowany przez kapitana Edwarda Smitha. Drugi oficer David Blair w ferworze przeniesienia na równorzędne stanowisko, na innym okręcie zapomina oddać lornetkę, pozbawiając tym samym marynarzy z tak zwanego bocianiego gniazda podstawowego naówczas wyposażenia pokładowego. Oni również zostali skazani na podróżowanie w swego rodzaju mgle... W wyniku przetasowań kadrowych na statku powstaje zamieszanie i chaotyczny, niejasny podział ról. Kapitan Smith mimo ogromnej rutyny ściga się z czasem, bagatelizując wszelkie zagrożenia. Telegrafiści zamiast przekazywać komunikaty o czyhającym niebezpieczeństwie ulegają presji wysokiego statusu pasażerów. Ich uwaga jest całkowicie zaabsorbowana wysyłaniem pozdrowień ze statku. Działa presja czasu, prestiżu podróżnych. Załoga, ogarnięta mitem o niezatapialności okrętu chce pobić rekord, zdobyć Błękitną Wstęgę Atlantyku, czyli przepłynąć ocean w mniej niż 4 dni, 22 godziny i 33 minuty.
Czy pomiędzy utonięciem „Titanica, a katastrofą polskiego Tu-154 występują jakieś analogie? Czy obydwie sytuacje mają jakieś wspólne cechy? Podobieństwa widać już na pierwszy rzut oka. W każdym z tych przypadków obrano kurs na śmierć, jeszcze na długo przed momentem startu.
W odniesieniu do katastrofy smoleńskiej można mówić o kontekście wydarzenia, jego tle oraz głównym nurcie następstw, tragicznym łańcuchu przyczyn. Zaś źródła tej tragedii sięgają przynajmniej kilka lat do tyłu. Wtedy to niefortunnie obrano kurs na śmierć.
W najogólniejszym rozumieniu kontekstem była sytuacja polityczna. Czyli to zjawisko, które socjologowie nazywają wojną polsko-polską. A więc polityczne zacietrzewienie; zajadła partyjna walka; wzajemne deprecjonowanie najważniejszych ośrodków władzy; wyniszczająca, prowadzona bez opamiętania polityczna rywalizacja; brak zdolności do kompromisu, niszczenie autorytetu podstawowych dla funkcjonowania państwa instytucji. Wszystkie te cechy stanowią tło sytuacji, w jakiej rozegrała się katastrofa smoleńska.
Ale był jeszcze jej główny nurt, tragiczny łańcuch przyczyn. Składała się na niego cała sekwencja rozmaitych zaniedbań oraz incydentów, świadcząca o wyjątkowej dysfunkcji struktur państwa, krańcowej indolencji jego najważniejszych funkcjonariuszy. Nie zakupiono nowych samolotów , najważniejsi dostojnicy państwowi latali na starym, zdezelowanym sprzęcie. Mimo tragedii nadal latają... Nie wyciągnięto żadnych wniosków z katastrofy wojskowej CASY w Mirosławcu. Żenująca walką o krzesło w obliczu posiedzenia Rady Europejskiej i odmawianie prezydentowi prawa do samolotu zredukowała status zagranicznych wyjazdów prezydenta do poziomu prywatnych podróży głowy państwa. Posłużono się pretekstem choroby jednego z pilotów. Tym samym wytworzono atmosferę nieufności prezydenta w relacjach z 36 Specjalnym Pułkiem Lotnictwa Transportowego. Z kolei tak zwany incydent gruziński zadziałał w drugą stronę – zakodował w podświadomości pilotów psychologiczną presją oraz imperatyw wykonania zadania za wszelką cenę, niezależnie od istniejących warunków. Z relacji pomiędzy prezydentem a ludźmi odpowiadającymi za jego bezpieczeństwo uczyniono przestrzeń skomplikowanych, delikatnych, newralgicznych stosunków. Wytworzono atmosferę wzajemnych podejrzeń. Wszystkie te czynniki stanowiły tragiczny łańcuch przyczyn. Zaś wszystko co stało się później, poza tą sferą ma znaczenie drugorzędne. Kurs na śmierć został obrany znacznie wcześniej.
Oczywiście były też przyczyny bezpośrednie: złe warunki atmosferyczne; archaiczne wyposażenie lotniska w Smoleńsku; niewłaściwe działanie pracowników wieży kontroli lotów; błędy polskich pilotów; brak procedur; odczytywanie parametrów lotu z radiowysokościomierzy; osobliwa topografia terenu – głęboki 30 m par, zakłócający prawidłową interpretację wysokości; rosnące w okolicy drzewa; presja wynikającą z kontekstu uroczystości – rangi wydarzenia, statusu podróżnych, wzmacniająca determinację pilotów nastawioną na lądowanie. Ale w tym właśnie obszarze leży sendo całej sprawy... Wszystkie te czynniki wymieniane jako przyczyny były tak naprawdę, w istocie rzeczy skutkami wcześniejszych zaniedbań, konsekwencjami uformowania się w przeszłości tragicznego łańcucha następstw. „Titanic” nigdy nie zderzyłby się z górą lodową, gdyby marynarze z bocianiego gniazda wyposażeni byli w lornetkę. Zderzenie z górą lodową nie było przyczyną zatopienia wielkiego okrętu, lecz skutkiem lekceważenia procedur, czy nawet ich ewidentnego braku.
Co ciekawe... Do rangi symbolu ilustrującego powierzchowny, wirtualny, czysto wizerunkowy poziom polskiej polityki urasta fakt, że nie zakupiono nowych, pełnowartościowych samolotów, przeznaczonych dla przewozu najważniejszych osób w państwie. Nie zakupiono profesjonalnych maszyn, bo obawiano się negatywnej reakcji społeczeństwa, spadku notowań rządzących partii w sondażach. To najlepiej pokazuje, że polska polityka jest wybitnie PR-owska, pozbawiona głębszej treści, etosu, powagi i odpowiedzialności.
Roman Mańka
Autor jest socjologiem, zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki oraz obserwacją uczestniczącą. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia, a także hermeneutyka. Jest redaktorem naczelnym Czasopisma Eksperckiego Fundacji FIBRE oraz członkiem zarządu tej organizacji. Pełni również funkcję dyrektora zarządzającego Instytutu Administracja.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka