Powierzchowna obserwacja mogłaby wskazywać, że transfer Bartosza Arłukowicza do Platformy Obywatelskiej ma za zadanie przeciągnąć popularnego polityka, a w ślad za nim lewicowych wyborców na stronę rządzącej partii. Ale nie tylko o to w tym przypadku chodzi. Gra PO jest głębsza.
Stratedzy Platformy musieli wyliczyć, że do zwycięstwa w jesiennych wyborach parlamentarnych – w takich rozmiarach aby utrzymać status dominującego ośrodka władzy – będą potrzebne głosy elektoratu lewicy. PO gra nie tyle o samo zwycięstwo, co o przytłaczające zwycięstwo... Zaś pozyskanie Arłukowicza jest swoistym wyciągnięciem z rękawa asa atutowego i należy się spodziewać, że takich kart w talii Donalda Tuska znajduje się więcej. Sam zresztą premier zapowiedział kolejne spektakularne transfery. Myślę, że w tym przypadku można mu wierzyć.
Jednak gra Platformy jest jeszcze bardziej wytrawna, zawiera w sobie zarówno elementy taktyczne, jak i strategiczne – przejęcie Arłukowicza wpisuje się w szerszą strategię; lecz jednocześnie należy zauważyć, że jest to gra ryzykowna i posiada pewne luki.
W gruncie rzeczy PO wysłała w przestrzeń publiczną mniej więcej taki komunikat: idziemy na całość, będziemy zabiegać o utrzymanie dominującej pozycji na scenie politycznej; po wyborach jest możliwe co najwyżej odtworzenie koalicji z PSL-em; jednak jeżeli już w grę miałoby wchodzić poszerzenie obecnego zaplecza rządowego, to dokooptujemy do koalicji część polityków lewicy, ale jedynie tych, którzy pozostają w wewnętrznej opozycji wobec swojego lidera. Używając żargonu piłkarskiego – jest to próba wyłączenia Grzegorza Napieralskiego z gry.
Ale poniekąd jest to równocześnie wyraźny sygnał dla samego Napieralskiego. Jeżeli będziesz robił problemy, spiskował na boku z Kaczyńskim, upierał się – w trakcie tworzenia potencjalnego układu rządowego – przy swoich warunkach – to my rozbijemy Ci partię i wyciągniemy z niej część polityków lewicy. Inaczej mówiąc sedno sprawy leży w tym, że takie posunięcie Platformy zawęża Napieralskiemu pole manewru.
Ale ma to również wiele konsekwencji wtórnych. Otóż Napieralski, aby liczyć się w powyborczej rozgrywce jako ważny gracz, aby zachować pozycję niekwestionowanego lidera lewicy musi zapewnić wysoki poziom solidarności w szeregach własnej partii. Zaś żeby tak się stało – musi w ramach procedury tworzenia wyborczych list umieszczać na tak zwanych pozycjach mandatowych lojalnych wobec siebie działaczy, przy jednoczesnym – mówiąc językiem kolokwialnym – „wycinaniu” wszystkich niepewnych. Siłą rzeczy taka sytuacja już na starcie, jeszcze w „przedbiegach” wyborczej kampanii będzie rodzić w łonie SLD spory. Platforma doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Bo PO gra po prostu na rozbicie lewicy. A w dłuższej perspektywie na trwałe przejęcie części jej elektoratu i zagospodarowanie (świadomie unikam terminu zajęcie) obszaru centrolewicowego. Jest to modyfikacja starego projektu Adama Michnika – a więc swoistej koabitacji części dawnych postsolidarnościowych oraz postkomunistycznych elit.
Z drugiej strony Napieralski przestraszony exodusem Arłukowicza, w obawie przed dalszymi transferami z SLD do PO może iść na inny wariant. Może on strać się zawrzeć kompromis z wewnątrzpartyjną opozycją i zagwarantować jej przedstawicielom dobre miejsca na listach. Ale wówczas zapewne wejdą oni do parlamentu i po wyborach staną się łatwym „łupem” Platformy. W trakcie negocjacji nad przyszłą koalicją PO mogłaby rozmawiać z częścią polityków SLD poza plecami Napieralskiego. Każdy z tych scenariuszy jest dla Platformy dobry.
Jednak operacja Arłukowicz (tak to umownie nazwijmy) posiada jeszcze jeden głęboko przemyślany sens. Tak się niefortunnie złożyło, że obydwaj – do niedawna jeszcze sztandarowi politycy lewicy – pochodzą z tego samego miasta: ze Szczecina. Pozyskanie Arłukowicza na listy wyborcze Platformy stawia Grzegorza Napieralskiego w wyjątkowo niekomfortowej sytuacji. Będzie on musiał rywalizować o głosy, ze swoim niedawnym politycznym podwładnym. W Szczecinie rozegra się parlamentarna walka, na którą zwrócone będą oczy całej Polski i która (co najważniejsze) może mieć konsekwencje dla procesu wartościowania liderów w ujęciu centralnym. Chcesz się liczyć w powyborczych kalkulacjach, masz zamiar rozdawać karty, pretendujesz do roli wicepremiera; pokaż ile miałeś głosów u siebie w domu, w starciu ze swoim niedawnym „żołnierzem” – taką polityczną grę narzucili stratedzy wyborczy Platformy Obywatelskiej.
Bartosz Arłukowicz (biorąc pod uwagę jego medialne talenty) już sam w sobie jest ogromnym zagrożeniem dla Grzegorza Napieralskiego. Zaś dodatkowo wsparty przez machinę wyborczą jaką jest PO zapewne tę rywalizację wygra. Dla Napieralskiego byłby to upokarzający policzek.
W tej sytuacji lider SLD posiada dwa wyjścia: albo zrejteruje do innego okręgu wyborczego – wtedy jednak PO oskarży go o tchórzostwo i socjotechnicznie wykorzysta ten fakt; albo przyjmie warunki gry Platformy i pójdzie na bezpośrednie, wyniszczające starcie z Arłukowiczem. Każde z tych rozwiązań jest dla Napieralskiego niekorzystne – bo PO po prostu zastawiła na niego podstępną polityczną pułapkę.
Ale jest jeszcze jedna ważna rzecz... Gra Tuska może mieć wielowymiarowy sens. Transfer Arłukowicza może mieć również znaczenie w kontekście relacji wielkiej politycznej trójki Tusk-Komorowski-Schetyna. Nie wolno zapominać, iż premier Donald Tusk z jednej strony i prezydent Bronisław Komorowski oraz marszałek Grzegorz Schetyna z drugiej – prowadzą ze sobą (na razie tylko korespondencyjną) rywalizację o władzę. Jest to naturalny polityczny proces zabiegania o wpływy. Do tej pory na lewo od centrum lepsze karty posiadali Komorowski i Schetyna To oni w większym stopniu realizowali stary projekt Adama Michnika polegający na scalaniu części dawnych postsolidarnościowych oraz postkomunistycznych elit i to ośrodek prezydencki skuteczniej pozyskiwał polityków centrolewicowych (Nałęcz, Osiatyński, Kuźniar, Bujak). Posunięcie z Arłukowiczem wprowadza nową kartę do gry i powoduje, że inicjatywę na obszarze lewicy przejmuje obóz Donalda Tuska, w dodatku tej lewicy nienomenklaturowej, świeżej pokoleniowo.
Jakie luki taktyczne tkwią w projekcie Platformy Obywatelskiej? Na początku roku pisałem już o tym. Otóż PO może wpaść w mechanizm, który osobiście nazywam pułapką dominacji. Polega to na tym, iż zbyt wielki dystans pomiędzy jednym a pozostałymi elementami istniejącymi w ramach struktury politycznego układu może doprowadzić do efektu rebelii. Pozostali uczestnicy politycznej gry mogą poczuć się zmarginalizowani (zagrożeni trwałą dominacją jednego podmiotu) i abstrahując od ideologicznych różnić zawrzeć przymierze przeciwko Platformie. Jest to wariant mało realny, ale jego prawdopodobieństwa do końca wykluczyć nie można. Po drugie upokarzając Napieralskiego PO zraża sobie potencjalnego sojusznika, co w przypadku gdyby udało mu się utrzymać pozycję lidera SLD, a przede wszystkim zapewnić spójność w partii może utrudnić powołanie przyszłej koalicji.
Roman Mańka
Autor jest socjologiem, zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki oraz obserwacją uczestniczącą. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia, a także hermeneutyka. Jest redaktorem naczelnym Czasopisma Eksperckiego Fundacji FIBRE oraz członkiem zarządu tej organizacji. Pełni również funkcję dyrektora zarządzającego Instytutu Administracja.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka