Powiedzmy sobie szczerze: finansowanie partii parlamentarnych z budżetu państwa wg aktualnie obowiązujących zasad nie ma sensu. Jeżeli już cokolwiek ma sens w formule tego systemu, to bardziej finansowanie partii pozaparlamentarnych, które ledwo dyszą, będąc pozbawione najmniejszych choćby środków na działalność statutową. Do tego sprowadza się absurdalność obecnej sytuacji, że mocny i bogaty bogaci się jeszcze bardziej, a biedny umiera z głodu.
Partie parlamentarne biorą grubą kasę z budżetu kancelarii sejmu. W ten sposób zatrudniają prawników, rozmaitych ekspertów, sekretarki, asystentów, itp. Na typ polega ich przewaga nad partiami nie zasiadającymi w parlamencie. Dodatkowo finansowanie ugrupowań parlamentarnych jest dublowane przez system dotacji z budżetu państwa, idący w grube dziesiątki milionów.
Czy to się opłaca? W praktyce taki model przynosi więcej szkód niż pożytku. Przede wszystkim „betonuje” scenę polityczną i blokuje proces krążenia elit, kluczową regułę demokracji obywatelskiej stworzoną przez Vilfredo Pareto.
Bilans procedur dotowania partii politycznych z budżetu państwa wg aktualnej formuły jest ujemny, zaś wiele poszlak wskazuje na możliwe transfery korupcyjne lub zjawiska nepotyzmu – zatrudnianie różnego rodzaju protegowanych.
W pierwszej chwili wydawać by się mogło, że finansowanie partii politycznych nada impetu życiu demokratycznemu. Że w terenie zaczną działać biura partyjne, rozmaite think tanki, instytuty, fora dyskusyjny. Mówiąc innymi słowy, że partie przybliżą się do ludzi, a ludzie do partii.
Niestety tak się nie stało. Głownie dlatego, że system finansowania partii politycznych (tzw. „dornizm” od nazwiska autora projektu właściwej ustawy) został tak skonstruowany, iż pieniądze trafiają do ugrupowań parlamentarnych. Te zaś formują swoje struktury terenowe wokół biur poselskich, co sprzyja centralizmowi.
Najkrócej rzecz ujmując: kasa trafia do tych podmiotów, które już ją mają. Przy okazji pojawia się problem marnotrawstwa – telefony, faksy, drukarki, czy kserokopiarki w biurach poselskich pracują na okrągło, również na rzecz konkretnych partii politycznych; z lasów hurtowo wycinane są drzewa; a samochody służbowe wożą partyjnych działaczy.
Bywają okręgi, gdzie jeden poseł utrzymuje całą partię, instalując w poszczególnych powiatach filię biur poselskich. Za wszystko płaci kancelaria sejmu.
Pieniądze otrzymywane w ramach dotacji z budżetu państwa idą na inne cele. Przede wszystkim na propagandę, czyli zatrudnianie różnego rodzaju specjalistów od marketingu politycznego, produkcję spotów reklamowych, tworzenie czasopism, wydawnictw, stacji telewizyjnych, itp. Czasami partyjne pieniądze wspomagają media formalnie deklarujące się jako niezależne. W ten sposób krępuje się opinię publiczną.
System finansowania partii politycznych konstytuuje poppolitykę, zaś jego głównymi beneficjentami są spin doktorzy i spece od marketingu politycznego, a także szeroko rozumiany show biznes.
Nad wszystkim łapę trzymają centralni partyjni liderzy. Oni liczą kasę i jedynie oni znają szyfr do partyjnego sejfu.
Sęk w tym, że taki model buduje wśród społeczeństwa poczucie braku wpływu na bieg spraw politycznych oraz alienację obywateli w stosunku do elit. Ludzie łożą na utrzymywanie partii politycznych z własnych portfeli, ale nie posiadają żadnej kontroli nad partyjnymi pieniędzmi, a przede wszystkim nie mogą rozliczać polityków z efektów ich działalności. Szansa taka pojawia się jedynie raz na cztery lata; przy czym i tak weryfikacja wyborcza jest skutecznie zakłócona przez intratnie opłacanych z partyjnych pieniędzy pijarowców.
Obecny system finansowania partii politycznych należy czym prędzej zmienić. Zamiast automatycznie rozdzielanych dotacji z budżetu państwa, można wprowadzić procedurę idącą w kierunku odpisu podatkowego. Dzięki temu udałoby się osiągnąć kilka efektów naraz, upiec wiele pieczeni na jednym ogniu:
Kontrola społeczna zostałaby wzmocniona. Wyborcy otrzymaliby szansę weryfikowania realnego dorobku partii politycznych raz w roku i rozliczania z dokonań. Jeżeli PO czy PiS dały ciała – uderzamy ich w kieszeń.
Wyrównaniu uległyby możliwości pozyskiwania środków finansowych przez partie parlamentarne i pozaparlamentarne. O tym komu dać pieniądze decydowaliby sami obywatele.
Do gry weszłyby ugrupowania lokalne, dziś całkowicie ignorowane.
Odpis podatkowy na partie polityczne stałby się autentycznym sondażem ich popularności, czynnikiem mobilizującym zarówno rządzących, jak i opozycję.
Ludzie mogliby regionalizować i dywersyfikować przeznaczenie dotacji partyjnych, czyli dawać pieniądze konkretnym komórkom regionalnym, powiatowym, czy gminnym. Byłby to istotny krok w kierunku decentralizacji życia publicznego.
Jednak przede wszystkim zyskałaby demokracja i życie obywatelskie. Obywatele poczuliby siłę oraz zyskali świadomość wpływu na bieg spraw politycznych.
Polityka stałaby się służbą.
Autor jest socjologiem, zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki oraz obserwacją uczestniczącą. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia, a także hermeneutyka. Jest redaktorem naczelnym Czasopisma Eksperckiego Fundacji FIBRE oraz członkiem zarządu tej organizacji. Pełni również funkcję dyrektora zarządzającego Instytutu Administracja.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka