Rorschach Rorschach
100
BLOG

Co o podatkach myślą politycy

Rorschach Rorschach Polityka Obserwuj notkę 0

Oczywiście myślą o nich szczególnie ciepło. Nie dlatego, że lubią je pobierać (choć to też chleb dla biurokracji skarbowej) – wręcz przeciwnie, podatki dotkliwie krzywdzą przedsiębiorców i innych obywateli kraju, dlatego politycy robią wszystko, aby każdy wzrost opodatkowania był skrupulatnie ukrywany przed opinią publiczną – ale dlatego, że stanowią źródło dla wydatków. Wydatki, jak wiemy, są bardzo politykom miłe. Im większe wydatki, tym większą realną władzą dysponują. I nie mówimy o tym, że zależy im na władzy nad budową dróg czy przystanków autobusowych finansowanych ze środków unijnych, tylko o władzy nad sposobem rozdzielania przywileju, jakim są pieniądze spływające magicznie „z góry”.

Każdy polityk, by przetrwać, musi umieć robić dobrze ludziom, którzy kryją jego plecy. Musi znaleźć stronników, którzy będą zwalczać jego nieprzyjaciół. Najskuteczniejszym sposobem jest przykładowo danie jednemu z ulubionych ministrów środków na organizowanie przetargów na chodniki, dzięki czemu minister dbając o bazę poparcia dla swoich kolegów zorganizuje budowę chodników w gminie, dajmy na to, Pszczyn (i w setce innych, „obdarzonych” równie przychylnymi paszczami lokalnych polityków do nakarmienia), a pszczyńscy radni z tej samej partii – uradowani możliwością urobienia przetargu tak, aby mogła w nim wygrać tylko jedna firma, która będzie miała przyjazne afiliacje, a może i coś da w łapkę – poprą z wdzięczności odpowiednich kandydatów na partyjnym kongresie w kolejnym roku. Oczywiście takie drzewko zależności jest zwykle o wiele bardziej pokomplikowane – w końcu kolega kolegi musi dostać się do zarządu znanej firmy, dzięki czemu ta firma dostanie pewne miejsce w realizacji kontraktu drogowego, a za dodatkowe usługi odpowiedzialny za wszystko minister… tfu, zamieńmy to nieoddające rzeczywistości słowo na lepsze, czyli „władztwo”. Zatem władny minister (najpewniej skarbu) zawrze w umowie z tą firmą takie klauzule, które umożliwią firmie skuteczne wymigiwanie się z umownych zobowiązań, zobowiązując skarb państwa do dalszego płacenia z kiesy podatników. Tym ten mechanizm przyjemniejszy, że nawet za milion lat minister nie będzie osobiście odpowiedzialny za te pieniądze, bo marzenia o tym, aby zapłacił choć grosz z własnej kieszeni, odłóżmy między bajeczki dla lekkoduchów. Ten sam minister najpewniej otrzyma pod opiekę dom, który zostanie mu nieodpłatnie użyczony przez zaprzyjaźnionego biznesmena, lub odeśle do dobrze płatnej pracy kuzyna lub sojusznika politycznego, albo też, jak to drzewiej, czyli za czasów wczesnego post-prelu bywało, jego córeczka wyjedzie na dwa tygodnie na bardzo przyjemną wycieczkę wartą kilka tysięcy złotych. A podatnicy zapłacą za ten przywilej tak najmniej to z 10 baniek.

Pamiętajmy – politycy to bardzo wesoła kompania: w większości pijusy i „niezłe jebaki” (to tylko cytat, prosimy wybaczyć), koledzy, kolesie, wdupowłazy, plecaki, teczkowi, lizusy bezczelne i te krygujące się, rycerze cyniczni lub kanapowi, często i cyniczni, i kanapowi, ale za to nieudolni. Czasem zdarzy się polityk uczciwy, ale zwykle to taki kanapowiec, co po prostu nie wie, „z czym się to je”, czyli czyje plecy należy kryć, komu oddać przysługę i jak. Czasem też nie ma taki po prostu realnej władzy, którą mógłby delegować w umiejętny sposób. Może też nie mieć możliwości poruszania się w towarzystwie, czyli nie mieć odpowiednich kolesi w odpowiednich miejscach – lub kolesie nie chcą go znać, czyli przyjąć do własnego kółka wzajemnej adoracji. Generalnie, bagno, które z taką sobie elokwencją (a raczej czymś, co się określa jako „gadane”, tj. dość obrzydliwą umiejętnością nieustannego nawijania na uszy makaronu; dziś trzeba to jeszcze sformatować, czyli z uśmiechem na ryju wplatać słowa kluczowe – gadać o wielkich celach, omamiać słabszy elektorat przeciętniaków, czyli bredzić możliwie prymitywnie; z innymi „targetami” trzeba inaczej, ale też się da, bo ci yntelygentniejsi pójdą na lep każdej większej sprawy, którą mogą pobrylować w swoim towarzystwie) drze forsę z każdego z nas, co to próbują uczciwie wiązać koniec z końcem, czyli oferować produkt w zamian za pieniądze.

Taki uczciwy człowiek to musi się nakombinować, żeby uczciwie zarobić. Musi porównać koszty wytworzenia swojego produktu z kosztami jego odsprzedaży. Te koszty to nie jest abstrakcyjna zabawka jakiegoś bezdusznego mechanizmu rynkowego, czy jak to tam to teraz nazywają dzisiejsze salonowe lwy – to faktyczne, fizyczne ograniczenie praktycznych warunków naszego materialnego świata. Żeby zrobić byle butelkę z napojem, trzeba mieć maszynę, która jest w stanie przekształcić surowiec w odpowiedniej formie. Trzeba poddać taką butelkę obróbce, trzeba w innej maszynie przekształcić odpowiedni metal (plus nieco plastiku) w kapsel, który inny maszyna musi na butelkę nałożyć. Trzeba wlać do tej butelki w odpowiednich warunkach płyn, a cały proces (oraz płyn) musi być tak zabezpieczony, żeby się nie zepsuć. Trzeba umówić się z dystrybutorami, trzeba mieć ciężarówki, trzeba zabezpieczyć się na wypadek spadku popytu, błędów produkcyjnych, trzeba umieć przewidzieć wycofanie serii produktu w przypadku jego wadliwości, trzeba zaplanować wielką operację logistyczną, jaką jest taka produkcja, transport i… i trzeba mieć dość miejsca, aby zapisać cały blog setką notek mówiących tylko o tym. A dla lewicowych lwów salonowych nudą wieje, bo to są tylko „szczegóły techniczne”, które się rozwiązują „same”. A lud przecież głoduje, o tym się mówi, to jest modne.

Cóż, wróćmy do podatków. Stosunek polityków do tego cudownego źródła darmowej gotówki obrazuje niedawna informacja o wysiłkach „oszczędnościowych” naszych niemieckich sąsiadów: „mnożą się propozycje zwiększenia ulgowego podatku VAT na szereg towarów (żywność, książki) z obecnych 7 do 9,5 proc. Nie brak pomysłów bardziej radykalnych i objęcia wszystkich towarów i usług jednolitym VAT w obecnej wysokości 19 proc. Zapewniłoby to budżetowi rocznie co najmniej 20 mld euro dodatkowych dochodów”. Zaraz potem czytamy: „Trwa też ożywiona dyskusja, jak rozruszać gospodarkę. – Konieczny jest trzeci pakiet koniunkturalny wart 25 mld euro – mówi Hans-Werner Sinn, szef prestiżowego monachijskiego instytutu IFO. Twierdzi, że dwa obecne, na łączną sumę 80 mld euro, zostały uchwalone za wcześnie i nie przyniosą zamierzonych rezultatów”.

Powiedzmy sobie szczerze – podniesienie podatków to ból wizerunkowy (ach, nie myśleliście, że politycy martwiliby się czyimiś portfelami?), ale ból konieczny. Jednakże wydanie o wiele większej kwoty na coś, co „nie przyniesie zamierzonych rezultatów” to nic innego, jak czysta przyjemność. Wszystkie te wydatki są absolutnie niezbędne. Bez nich umrze państwo, bez nich będziemy mieli społeczny chaos, ludzie będą zabijać się na ulicach, gdyż nie dostaną do rąk pieniędzy z ekwiwalentu kilkupromilowej obniżki czyichś podatków. Gorzej. Będzie prawdziwym koszmarem samo utrzymanie podatków na dotychczasowym, wysokim poziomie. Podatki koniecznie muszą zostać zwiększone, aby zapobiec „upadkowi gospodarki”. Cały system finansowy kraju się załamie, spłonie, sflaczeje i gdzieś wsiąknie, a na zgliszczach powstanie jak feniks z popiołów upiór anarchii, lub, gorzej, deflacji, jeśli podatki nie wzrosną. Ludzie będą płacić coraz mniej za dobra, gdy waluta będzie wracać do swojej realnej wartości. Ceny będą coraz niższe dla konsumentów. Koszmar, prawdziwy koszmar – tego nie sposób znieść!

Tak działa patrzenie wyłącznie z perspektywy molocha państwowego. Lewiatan ocenia, że będzie miał mniej w swojej kasie, więc przekonuje, że „utracone” pieniądze nie pójdą na niezbędne inwestycje, że gospodarka nie otrzyma niezbędnej „stymulacji”. Kompletnie pomija fakt, iż wcześniej sam odebrał te pieniądze inwestorom, lub ich zadłużył przez deficyt/inflację tak, że na plecach siedzi im dodatkowy, niewidzialny podatek w postaci spadku siły nabywczej pieniądza. Gdyby rząd zaprzestał swojej pasożytniczej działalności i zlazł z karków przedsiębiorcom i konsumentom, to te pieniądze krążyłyby w gospodarce zgodnie z prawami popytu i podaży, czyli zgodnie z tym, co się opłaca, co jest zdrowe dla gospodarki i ludzi ją tworzących. Te pieniądze realnie zasiliłyby inwestycje w to, czego ludzie od rynku oczekują, co chcą kupić. Ale nie. Pamiętajmy – każdy, najbardziej nawet kretyński wydatek jest niezbędny. Gmina potrzebuje chodnika, po którym będzie chodziło 100 osób miesięcznie? – prosimy bardzo, środki na to się znajdą. Przedsiębiorca produkujący części do samochodów zdycha, bo koszty produkcji ma obciążone podatkami? Niech sobie zdycha.

Obniżki podatków są niemożliwe. Tego nie da się zrobić. Jeśli prezydent pomoże, to podwyżki podatków może nie będzie, twierdzi – ach, jakże liberalny! – premier Donald Tusk. I ani myśli pozbawiać swoich kolesi, oraz kolesi kolesi środków, które są mu niezbędne do politycznego bytu. I nie dajmy się zwieść – jeśli pojawia się „inicjatywa”, jak to się szumnie w mediach nazywa, Olechowskiego i Piskorskiego, to albo dlatego, że maska Tuska się zwyczajnie przetarła i trzeba ją zastąpić nową, albo dlatego, że jeśli nawet faktycznie były jakieś groszowe oszczędności w administracji, to oburzyło to wiele środowisk kolesi, w których Piskorski ze swoim znajomkiem Olechowskim to po prostu ci kolesie, którzy tych wszystkich kolesi znają.

Podatki są cudem. Są błogosławioną, nieprzebraną krynicą, z której biorą się wydatki. A te są niezbędnym, prawdziwie niezbywalnym warunkiem przetrwania systemu politycznego, tak jak krew jest potrzebna pijawce. Podkreślmy raz kolejny – nie „demokratyczne” poparcie społeczne, bo tego się nie otrzymuje magicznie, z powietrza, czyli za darmo, ale konkretne, realne pieniądze, które idą na rzeczywiste, materialne, a nie w sferze deklaracji, wydatki tak „w terenie”, jak i w większych politycznych projektach typu Orlen, autostrady, sieci informatyczne itp., które stanowią faktyczną odżywkę dla poparcia politycznego zaplecza, co dopiero umożliwia późniejsze zdobycie głosów nosicieli tego politycznego tasiemca.

Rorschach
O mnie Rorschach

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka