[ Notkę wklejam ponownie. Przepraszam autorów komentarzy pod poprzednią wersją ale nawet nie mogłem ich przeczytać.}
Wracając przedwczoraj „z miasta” minąłem swojego dawnego profesora ze studiów. W starym, znoszonym płaszczyku i butach każących zgadywać czy zrobiono je ze skóry czy raczej z plastiku. Szedł sobie taki skurczony i szary po kilkudziesięciu latach pracy naukowej w roli jednego z największych specjalistów w swojej dziedzinie.
Sam w sobie pewnie nie stałby się tematem tekstu i nie wspomniałbym tego naszego minięcia gdybym pół godziny wcześniej, kilkaset metrów od miejsca, w którym spotkałem profesora, nie minąłbym największego naszego dzisiejszego obrońcy demokracji. Pan Mateusz, ubrany niebanalnie i bez przesadnej skromności, przeszedł obok mnie w towarzystwie, jak się domyślam, żony i syna. Nie był skurczony a jakby przeciwnie, promieniejący i zadowolony. Spojrzałem za oddalającą się trójką. Udali się, najpewniej na zasłużony spoczynek, do pobliskiego czterogwiazdkowego hotelu.
Choć sam bardzo rzadko bywałem i bywam w czterogwiazdkowych hotelach a mój były profesor po dziesiątkach lat pracy chyba by musiał ogłosić niewypłacalność, gdyby zafundował sobie taki luksus, nie wypominam wcale bezrobotnemu i pozostającemu na utrzymaniu kobiety Mateuszowi Kijowskiemu, że sobie od czasu do czasu opływa w to i owo. To jego wybór i , jak mniemam, ich wspólne pieniądze. Nie o to mi chodzi.
Chodzi o to, że kiedy widziałem „przywódcę dzisiejszego KOR-u”, wchodzącego do tego komfortowego hotelu po organizacyjnej „masówce” na którą do mojego miasta przyjechał, przypomniała mi się inna postać. To było przecież niespełna tydzień po urodzinach Jana Krzysztofa Kelusa. I mi się, na zasadach kontrastu między tamtym KOR-em z Kelusem i „dzisiejszym KOR-em” z Kijowskim zestawił autostop na szosie E-7 z hotelem Sofitel.
Jakie mi się to niesprawiedliwe wydało, że Urszula „Kuba” Sikorska, żona Kelusa jadąc w 1976 do Radomia z pomocą dla prześladowanych nie mogła sobie po wszystkim odpocząć w jakimś przyzwoitym hotelu. Ja nawet nie mówię, że w czterogwiazdkowym. Mało który byłby chyba mniej komfortowy od stania na „wylotówce” w stronę Warszawy i nocny autostop. Każdy byłby milszy od uczucia, że ma się za plecami „na ogonie” jakiegoś esbeka.
Ja już nie mówię o tym, że wtedy nie trzeba było się wtedy prosić by władza nie darzącego jej zbytnia estymą zgarniała i stawiała przed obliczem „ludowej sprawiedliwości”. „Współczesny KOR” tak łatwo nie ma. Musi organizować rotacyjne dyżury z nadzieją, że władza straci cierpliwość i kogoś w końcu aresztuje.
Nie odmawiam im prawa do tego, by „etos walki o wolność i demokrację” odtwarzali dziś w takich warunkach, w jakich żyją. Z „ajfonami”, z profesjonalną poligrafią, z której można bez skrępowania korzystać jak się ma kasę no i z władzą, policja i służbami, które nie ułatwiają nie chcąc aresztować i skazywać przez co stać się bohaterem jest o niebo trudniej niż wtedy.
Wiem, pozwalam sobie na kpinę. Ale na co mam sobie pozwalać wobec tych, co naprawdę podpinają się dziś do „Kuby” Sikorskiej-Kelus, do KOR-u, bredzą, że jest jak w PRL a nawet w stanie wojennym.
Przypomina mi się scena a jakiegoś naszego (chyba jeszcze peerelowskiego) serialu. W nim po dziesięcioleciach do Polski przyjeżdża były AK-owiec i powstaniec warszawski. Koledze mówi, że kiedy swej córce, urodzonej po wojnie we Francji powiadał o powstaniu i konspiracji ta zapytała jak on i jego koledzy w czasie wojny spędzali weekendy. Żeby przypadkiem KOD-owcom nie przyszło do głowy pytać tych z KOR-u czy w Radomiu w 76 było gdzie pójść na sushi wklejam „Szosę E-7”.
Mogą sobie podczas imprez pośpiewać machając włączonymi lampkami w ajfonach.
Inne tematy w dziale Polityka