Zasznurowana Zasznurowana
289
BLOG

Ciało, które mówi - cz. 3 (i że opuszczę cię aż do śmierci)

Zasznurowana Zasznurowana Rozmaitości Obserwuj notkę 3

Moja lekarka dość skrupulatnie odnotowała fakt, iż od wielu miesięcy z bolesną skutecznością zrywam kontakty ze znajomymi, nawet bardzo mi bliskimi. Nie wystarczyło jej jednak na tyle rozumu, by zainteresować się tym, co w ten sposób chcę o sobie opowiedzieć, co inscenizuję. Gdyby była bardziej dociekliwa, dowiedziałaby się, że to nie jest żadna nowość i że w ten sposób właśnie wygląda moje życie, tyle że do tej pory mi to nie przeszkadzało, ale zaczęło, kiedy pewne sprawy przybrały bardziej normalny obrót.

Urywane więzi, z niekiedy naprawdę dobrymi ludźmi, z którymi weszłam w głębszą relację, nie jest rodzajem przeniesienia, a więc odgrywania roli, jaką musiałam przeżyć w dzieciństwie. Jest to przeciwprzeniesienie, tzn. ja jestem matką, a inni są mną. I nie chodzi wcale o to, że byłam bezustannie zostawiana, podrzucana komuś, nawet obcemu na dzień, dwa, tydzień... i że w moich wspomnieniach, wbrew temu, czego wewnętrzne dziecko by chciało, jestem wciąż u kogoś - rodziny, znajomych - a w końcu, jako nastolatka, sama w mieszkaniu. Tu idzie o to, na co patrzyłam całe swoje dzieciństwo: na zrywanie relacji matki z innymi. Ja się do tych ludzi, naprawdę różnych, przywiązywałam, ale przychodził jakiś moment, kiedy, z niezrozumiałych powodów, matka ucinała znajomości, udając, że tych osób nie było w naszym życiu, że znowu jesteśmy tylko my dwie, biedne, samiutkie... A mnie nie wolno było ich wspominać, oglądać z nimi zdjęć, pytać, a już najmniej tęsknić. I moje odchodzenie, najczęściej bez słowa, od bliskich było przymusem, bo utrzymywanie dalszych kontaktów po prostu sprawiało mi fizyczny ból (co w lekarskim wywiadzie także zostało zaznaczone). 

Mogłabym się nurzać z tego powodu w poczuciu winy, ale się nie nurzam, bo winy nie czuję. Czuję się zagubiona, zdezorientowana, gdyż czynię coś, co nie jest w moim zamyśle, ale znowu coś, co wypływa z mojego ciała, które koniecznie chce mi o czymś opowiedzieć. 

Nie wiem, dlaczego matka tak postępowała. Czy chodziło o zazdrość, że nie jest w moim życiu jedyna? A może o jakieś inne, głębsze powody? Nieważne. Ważne jest to, co to doświadczenie zrobiło ze mną. Bo kiedy moje ciało zaczyna domagać się zerwania znajomości, odcina się jednocześnie na empatię względem drugiego. Ja po prostu nie przyjmuję do wiadomości faktu, że kogoś to może zranić, zaboleć, a nawet pokaleczyć. Dlaczego? Bo te uczucia zostały we mnie przez matkę zamordowane. Nie mam współczucia dla siebie - nie mam go dla innych. Mało tego: ja to wszystko umiem racjonalnie sobie wytłumaczyć, ale pod wieloma warstwami racjonalnych przesłanek kryje się ich mocny i nienaruszony jak dotąd fundament: przeświadczenie, że nie mogę być kochana, bo jeśli ktoś by mnie kochał, to cierpiałby z powodu mojego odejścia, a tego nie widzę... Jest więc to dla tych ludzi test, który niemal w stu procentach oblewają, bo takich sobie dobierałam ludzi. Wytworzył się we mnie bardzo zmyślny i do perfekcji opanowany mechanizm, którego zadaniem było potwierdzanie tezy o byciu niekochaną (poza matką, rzecz jasna). Mogę więc śmiało przypuszczać, iż zaimplementowany został mi przez rodzicielkę, jako jeden z licznych trików manipulujących mną w czasoprzestrzeni. Nawiązywałam relacje z określonym typem osób (ignorując przy tym wszelkie nieprawidłowości w nich i w sobie), rozwijałam je (nadal pomimo coraz wyraźniejszych sygnałów, że to nie jest dobry azymut), po czym - bez słowa wyjaśnień najczęściej - znikałam jak kamfora, odczuwając chwilową ulgę, do czasu, do kiedy znowu nie zaczynałam odczuwać przymusu, by z kimś koniecznie nawiązać "przyjaźń". Człowiek, z którym zrywałam znajomość, zachowywał się "odpowiednio", tzn. obrażał się na śmierć i z równie wielką ulgą rezygnował z kontaktów. 

Tu naświetliło się kilka aspektów, z których najistotniejszy wydaje się taki, że sztucznie i nieproporcjonalnie  rozwijałam swoje przywiązanie do danej osoby. To jak z tą ścieżką zawodową: osoba musiała wpasować się ze swoimi cechami do jakiegoś szerszego planu, musiała spełnić ściśle określone warunki, żebym ja mogła źle ulokować uczucia i na nowo przeżyć zawód, rozstanie, a nade wszystko zainscenizować, jak niewiele znaczą czyjeś uczucia (skoro moje nic nie znaczyły dla matki). Wszystko daremna robota, bo komu niby miałabym to przedstawienie odgrywać? Tym bardziej to próżny wysiłek, że wcale tych znajomości nie chciałam, a włożyłam w nie mnóstwo energii, którą - gdy teraz się "przyjaźniami" nie zajmuję - z rozkoszą pożytkuję na wiele ciekawsze zajęcia. Kolejna sprawa to chowanie się za sztucznie indukowanymi emocjami: żalem po stracie czegoś pozornie ważnego, ale nade wszystko poczuciem swojej beznadziejności i rzekomą niezdolnością nawiązywania relacji międzyludzkich, która nazywa się "jestem typem wysoce nierozrywkowym i lubię sobie posiedzieć w domu".

Wszystko to, o czym piszę, zaczęłam nieco lepiej rozumieć, kiedy naprawdę za kimś zatęskniłam, i nie było to wymuszone. Posmakowałam tego, że jak się ma kogoś na codzień obok siebie, to może być dobrze, bo ten ktoś jest dobry i, co najciekawsze, naprawdę mnie lubi, i gdy mnie nie ma, to też tęskni i pamięta. Ale! Nie muszę manipulować swoimi uczuciami, nie chcę tego, i nie wymuszam na sobie nadmiernego przywiązania, a wręcz umiem powiedzieć rodzącym się niezdrowym afektom "stop". O tym jednak szerzej w kolejnym wpisie.  

https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości