Początkowo większość mediów podawała informację, iż polski tupolew krążył wielokrotnie wokół smoleńskiego lotniska. Szybko okazało się, że w rzeczywistości świadkowie widzieli rosyjski samolot (a którego rola w wydarzeniach 10 kwietnia jest nadal niezbyt jasna). Nie przeszkadzało to jednak dziennikarzom w snuciu teorii na temat rzekomych wielokrotnych prób lądowania tupolewa. Wkrótce pogłoski (już przecież zdementowane) o wielokrotnym podchodzeniu do lądowania stały się dla niektórych mediów podstawą do rozważań nt. wpływu Lecha Kaczyńskiego na pilotów. Jak wiemy, pojawiła się teoria głosząca, że to prezydent (lub jego ludzie) mieli zmuszać pilotów do prób lądowania.
Pomijając nawet fakt oparcia się dziennikarzy na fałszywych przesłankach (było tylko jedno podejście do lądowania, a nie kilka), dziwi zignorowanie przez nich oczywistego faktu, że piloci rządowych samolotów nie byli szkoleni na kamikadze. Być może pilot zaryzykowałby nawet życie prezydenta – ale czemu miałby ryzykować swoje własne? Niewykluczone, że dziennikarze zrobią wszystko, jakie by to nie było głupie, jeśli tego sobie zażyczy osoba ważniejsza od nich – lecz bynajmniej nie jest to postawa powszechna.
Jeśli jednak potwierdzą się dzisiejsze doniesienia "Faktu", to bredniami niektórych dziennikarzy możemy przestać się zajmować. "Fakt" dotarł bowiem do informacji z rosyjskiej prokuratury na temat zapisów rozmów pilotów. Jak się okazuje, piloci do ostatniej chwili przekonani byli, iż prowadzą prawidłowy manewr lądowania. Gdy zdali sobie sprawę z powagi sytuacji, zdążyli tylko przeraźliwie krzyknąć.
Rzecz jasna, te doniesienia nie pozwalają nam wnioskować nic o przyczynach katastrofy. Ale pozwalają nam zrozumieć jedno – piloci polskiego tupolewa nie byli idiotami, którzy dali się zastraszyć politykom lub samodzielnie zdecydowali na jakiś samobójczy manewr. Oni robili wszystko spokojnie i rutynowo – tyle tylko, iż nie wiedzieli, że coś jest nie tak z posiadanymi przez nich danymi o pozycji samolotu.
Inne tematy w dziale Polityka