Chciałbym zdekolonizować swój umysł. Mam taką potrzebę, jako exeplum postkolonialnej mentalności polskiej pseudoelity, którą to przypadłość argusowym okiem wypatrzył u mnie pan redaktor Filip Memches. Pojęcie "postkolonialnej mentalności" zagościło w Polsce - w szerszym publicznym dyskursie - w taki posób, że potwierdza opis pod tym pojęciem zawarty. Prawicowi funkcjonariusze duchowi (i niektórzy wśród lewicowych) przejęli ten koncept z Zachodu, od pani Evy Thompson, jednej z najwybitniejszych slawistek stanu Texas. Koncept ten głosi, że polska elita - przede wszystkim "liberalny salon" - cierpi na kompleks bycia elitą kraju biednego, zacofanego, długo pozbawionego niepodległości, i chce ten kompleks leczyć pośpieszną (i powierzchowną) modernizacją, sprowadzającą się do bezkrytycznego importowania, implementowania, kopiowania zachodnich wzorców, z pogardą od własnej tradycji, historii i kultury się odwracając. I ludzie owładnięci postkolonialną mentalnością, gdy przeczytają coś na Zachodzie wyprodukowane, coś co im się błyskotiwe, uczone a nowatorskie wydaje, bezkrytycznie to przyjmują i jako papugi powtarzają. Dobry przykład - rozgłos pojęcia "postkolonialnej mentalności".
Dodajmy, że dla naszych prawicowych publicystów, mierzących do swych oponentów strzelbą "postokolonialnej mentalności", nie każde zapożyczenie z Zachodu na taką kwalifikację zasługuje - jeśli ktoś chce przeszczepiać na rodzimy grunt pomysły anglosaskich neokonserwatystów lub Carla Schmitta, to oczywiście o żadnym skolonizowaniu umysłów nie ma mowy. Dziwnym sposobem idee anglosaskich neokonserwatystów i Carla Schmitta przedstawiają się jako w pełni z Naszością zgodne, jakby z niej genezę brały. Ale już wszystko, co w tradycji zachodniej od Rousseau się wiedzie, jest z Naszością najzupełniej sprzeczne, choć republikanizm jakobiński garściami czerpał z "Considérations sur le gouvernement de Pologne".
Redaktor Rafał Ziemkiewicz twórczo - jak na wielkiego historiozofa przystało - rozwinął myśl pani Evy Thompson, jednej z najwybitniejszych slawistek stanu Texas. Wskazał na paralelę między postkolonialną polską inteligencją a "burżuazją kompradorską" z krajów kolonialnych, która to burżuazja miał być tworem kolonizatorów i podporą ich panowania, i pasjami zajmować się deptaniem rodzimych tradycji dla celów "postkolonialnej" modernizacji, by się do kolonizatorów upodobnić. Zostawiając na boku zdziwienie, czemu to konserwatywny publicysta kopiuje niegdysiejsze schematy propagandy obozu pokoju i postępu (w istocie z "burżuazji kompradorskiej" wywodził się często ruch wyzwoleńczy, a i to rzekome porzucanie przez nią rodzimych tradycji to bajka), pochlebiła mi ta paralela. Zawsze to miło się dowiedzieć, że jest się podobnym do burżuazji - choćby i kompradorskiej. Przyznam się, że bardzo, do pioruna, lubię być burżujem!
Pragnąc przeto umysł swój zdekolonizować, zdekolonizować raz a dobrze, trzeba mi było jajka Heleny poszukać. Kiedy Polacy pierwszy raz poddali się kolonialnej mentalności, kiedy postawili na wzgardliwe odrzucenie Naszości, Swojskości, własnych tradycji, rodzimych obyczajów, oryginalnych rozwiązań ustrojowych? Odpowiedź jest jasna, choć może i bolesna - stało się to po roku 960 (nie nazywali się jeszcze nasi przodkowie Polakami, ale o to mniejsza). Wtedy to polskie elity postawiły na postkolonialną, czy też w tym wypadku raczej prekolonialną imitację. Wzięły wszystko, co dawał Zachód - religię, organizację kościelną, alfabet, język elity, organizację państwową, płacąc ochoczo podległością Cesarstwu Rzymskiemu (chodzi oczywiście o karolińsko-ottońskie Cesarstwo). Przeszczepiano zachodnie wzorce w gotowej postaci, nawet nie starając się zbytnio o ich modyfikację, by je z własnymi tradycjami uzgodnić. I tak już zostało. W tej prekolonialnej imitacji nawet na jakiś poważniejszy twórczy wkład się nie zdobyliśmy. Zachód kazał przyjąć reformy gregoriańskie czy trydenckie - pokornie przyjęliśmy; nakazy Trydentu przyjęliśmy bardziej skapliwie niż arcykatolicka Hiszpania, już nie mówiąc o Austrii czy Francji, przyjęliśmy te nakazy bezwarunkowo, nie targując się - w przeciwieństwie do innych państw katolickich - w ogóle z Rzymem, co za przykry objaw niesuwerennej polityki zagranicznej, prawdziwie pokaz polityki czołgania się na czworakach! Z Zachodu braliśmy nowe zakony, z Zachodu braliśmy herezje - herezja tzw. braci polskich narodziła się we Włoszech. Prawda, muszę się poprawić - jeden ruch heterodoksyjny narodził się u nas: Starokatolicki Kościół Mariawitów.
Aby się zatem skutecznie zdekolonizować, zrzucić z umysłów balast niewolniczego naśladownictwa, trzeba nam wrócić do tradycji sprzed 960 roku. Tylko co wybrać - odwołanie się do Krwi, czy do Ziemi? Wybrałbym to drugie, tak bezpieczniej, z Krwią nigdy nie wiadomo, czy się nie zmieszała. Po co szukać filiacji z jakąś kulturą znad Dniepru (gdzie słowiańska grupa etniczna powstała) - tylko by nam recydywy panslawizmu brakowało! Trzymajmy się zatem tradycji z Ziemi ród swój wiodących. Powróćmy do kultury lendzielskiej, pierwszej o szerszej skali występowania kultury neolitycznej na polskich ziemiach. Powróćmy do kultury lendzielskiej, i zacznijmy od początku, po swojemu, po naszemu, bez kolonialnych, post czy pre, imitacji.
Inne tematy w dziale Polityka