Jak się patrzyło na nią z boku, mogła być wzięta za energiczną 20-latkę. W spotkaniu z twarzą w twarz rozpoznawało się w niej mocno opaloną o jaskrawo pomalowanych ustach damę, która mogłaby być moją matką. Bluzeczka na cienkich ramiączkach, krótka czarna spódniczka, spod której wystawały koronką zakończone getry, elegancki plecaczek (nie to, co mój worek), na który opadał dywan blond włosów, po prostu dywan. W tym to stroju, w cienkich ładnych bucikach przy 30-stopniowym upale osoba ta sadziła poboczem ruchliwej szosy Wrocław – Sobótka i machała do przejeżdżających samochodów.
Poznałyśmy się na przystanku PKS na Krzykach. Ona bez końca wyglądała pekaesu, ja usiłowałam robić to samo przez pęknięte szkła UV (musiałam gdzieś huknąć plecakiem). Męczarnia to była: spojówki mam od paru tygodni jak uwędzone w jałowcowym dymie, a nowe szkła będą nieprędko. Obieśmy chciały zdążyć na mszę na przełęczy w Sulistrowiczkach, ja byłam już umówiona z Ryśkiem i Basią. Od razu złapałyśmy kontakt wzrokowy i zaczęło się maglowanie:
– Jechał?
– Nie jechał.
– Ale na pewno nie jechał?
– Jechał "Guliwer".
– To może "Guliwer"?
– On jeździ do Świdnicy, ale nie przez Sobótkę.
– No, ale teraz mógł do Sobótki.
– Niemożliwe.
– Ach, co pani mówi. Tak mówią moi pacjenci. "Takie wyniki, jak to?! Ja takich nigdy nie miałem". To co on miał na tablicy?
– Nie patrzyłam.
– A widzi pani. To on musiał być!
– To nie on – wtrąciła w końcu jakaś pani stojąca obok.
– A jednak nie on... Mogłam pani posłuchać...
Słońce świeciło prosto w przystanek. Oczy miałam jak zgrillowane, a pani Nina– bo tak miała na imię– usunęła się w cień i deliberowała teraz w cieniu wiaty. Nie przyjechał autobus bezpośredni, nie przyjechał też drugi, średnio nam pasujący, a czas się kurczył i w końcu na pokonanie 50 km częściowo pod górę, pekaesem w niedzielne południe zostało nam 40 minut. Już chciałam dzwonić, że niestety... Ale w końcu przyjechał autobus, który mógłby nas wysadzić 4 kilometry dalej... pod centrum handlowym Bielany.
– Jedziemy! – pani Nina rzuciła się do wejścia.
– Ale po co?
– No jak to, byle przed siebie!?
Ale wtedy zobaczyła bus, który zamiast w lewo do Sobótki, skręca w prawo do Świdnicy. – Jedziemy, byle dalej! – zmieniła plany i rzuciła się do następnego.
Tenże świdnicki bus zostawił nas na skraju cichej wioski, na głuchym rozstaju. Ledwie wysiadłyśmy, ona trajkocząc, już szukała drugiego pojazdu, ale wciąż stojąc na jezdni. Obejrzałam się za siebie: za gestykulującą damą ustawiał się powoli sznurek samochodów. – Ojej, my tu jak święte krowy, zejdźmy! Dała nura w krzaki, stamtąd rozejrzała się po asfaltowym szlaku. – Ach, co za szczęście, że tym razem nie wzięłam szpilek, bo ostatnio miałam szpilki – i ruszyła przed siebie. No, dalej, dalej, pani Sosenko! Byle do przodu! – krzyczała do mnie, wyraźnie nakazując marsz. – Byle do przodu. Niech pani patrzy przed siebie. J a będę łapać stopa.
No, to poszłam. Dobrze mi się maszerowało, lekko, bo ostatnio spadam z roweru i wszystko leci mi z rąk. Po bokach cykały świerszcze i szumiał wiatr. W dole najmilszy pod czerwcowym słońcem Wrocław, jego wakacyjny, odległy widok na równinie. A tu tablica „Strzegomiany”, pod którą ktoś zrobił dopisek, i teraz jest „Strzegomiany pany”. Przy niej, na zboczu cień dające drzewa czereśniowe, z tych ostatnich na szlaku, na których zwykle ledwie widoczny znaczek szlaku, i tam zwykle siadam i zjadam resztki chleba. Tędy, w takie upalne południe schodziliśmy z Izą i Adamem po nocy świętojańskiej w 2006. Zamyśliłam się, „A, chrzanię samochód, idę. Tylko mszy mi żal…”. Oto pamiętny zakręt pod kątem 90 stopni, za którym asfalt pójdzie ostro pod górę. – Już , już! – doszedł mnie okrzyk. Oglądałam się, a tam pani Nina w triumfalnej pozie, już jedną nogą w samochodzie. Za pierwszym razem wzięły nas cztery młode dziewczyny, teraz dwóch przystojnych panów. Jak ona złapała dwa stopy, jeden za drugim, nie wiem.
– Ja tak dawno nie łapałam stopa – westchnęłam z podziwem.
– Ja też – odpowiedziała pani Nina.
– Naprawdę?? Ale udało się!!!
– No widzisz, jak jest Boża sprawa, to się musi udać – stwierdziła poważnie, zwyczajnie, jakby właśnie tu i teraz była na swoim miejscu.
Z panią Niną i dwoma przystojniakami za kierownicą doturlałyśmy się na przełęcz i tam, zgodnie z moim wyczuciem („jak tameczny proboszcz dużo gada, zdążymy w środku kazania, a jak mówi krótko, to na ofiarowanie"), zdążyłyśmy na środek kazania. Zaraz też wpadłam w łapy Basi i Ryśka, do których jechałam z wizytą. Ale nie ukazała się już pani Nina. Chociaż szukałam jej potem po mszy, uważnie śledząc wychodzących z małego przecież kościółka – bo tam przecież była, jeszcze długo ściskała moją dłoń i głaskała główki spotkanych dzieci– to jakby rozpłynęła się w powietrzu. Zrobiła porządek, kiedy była potrzebna, i niespostrzeżenie odeszła swoją drogą. Lubię i pamiętam wszystkie te spotkania, bo to jest jeden, szczególny moment, gdy się otwiera okno w niebie... a właściwie drzwi. Przechodzą przez nie anioły, potem spotykane na szlaku.
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości