– No, to bilet dokąd mam pani sprzedać?
– Nie wiem, muszę zadzwonić do koleżanki i spytać.
– Arek – konduktor spojrzał w stronę kolegi i głos mu się załamał – ta pani nie wie, dokąd jedzie...
Kiedy zadyszana Iza z wózkiem wtarabaniła się w końcu na peron 3, przy schodach czekał już na nią komitet powitalny. Była minuta do odjazdu. Zatroskany konduktor stał tam już, zaglądając w czeluść tunelu dworcowego, i nie wiedział, czy ma jeszcze czekać, czy może wysyłać pociąg w świat, a mnie oddać kasę za bilet. Siedząc w przedziale służbowym, odmalowałam mu tak plastycznie charakter naszej grupy, że drużyna konduktorska nie mogła po prostu ruszyć się z Wrocławia bez nas. Jak się potem okazało, więzy nowej przyjaźni były bezcenne.
Opaska wyrusza w świat
Siedząc już na ławce, Iza wyciągnęła z plecaka zwój gumy i perforowanego materiału. Była to jej nowa opaska usztywniająca na nogę, tę słynną nogę, co się ciągle psuje.– Dałam za nią trzy stówy – stwierdziła z bojaźnią. Następnie odłożyła sprzęt ortopedyczny na bok i zajęła się śmianiem z komentarzy Adama, który pytał półrocznej córeczki, czy będzie razem z nami jadła kiełbasę cmentarną. Chodziło o tradycyjny posiłek w najspokojniejszym miejscu, jakie trafia się na szlaku, czyli na cmentarzu. Na miejscu, w Białym Kościele faktycznie miał się nam trafić poniemiecki, zdemolowany cmentarz, gdzie zrobiliśmy nastrojowe zdjęcia, jednakowoż zjeść tam nie mogliśmy, bo sklep był za daleko.
Pogoda była cudna. Świeciło słońce, wiał ciepły, halny wiaterek, ten sam, który Sowińca w Krakowie przyprawia o gorsze samopoczucie, a mnie tutaj na odwrót. Po wysiadace podwinęłam rękawy do łokci i beztrosko ruszyliśmy w świat. Na polnej drodze miano mnie przyuczyć do jedzenia bogatego w witaminy głogu, ale okazało się, że to musi być egzemplarz owocu o konsystencji zgniłego pomidora, i dałam spokój. Plując głogiem, Adam z Izą weszli na asfalt, którym ludzie zdążali na sumę. Patrzyliśmy na płot podparty nartami biegowymi i na kabriolet, z którego wystawał rower. Oj, wspominaliśmy swoje własne, liczne wygłupy. – Już najwyższy czas, żeby nas zaczęli rozpoznawać na całym Dolnym Śląsku – stwierdziłam. I... w tej chwili drogę zajechał nam samochód, z którego ktoś wrzasnął: "Iza!!!". To znajomi Izy wybierali się na wycieczkę, też we Wzgórza Strzelińskie. Powiedzieli, dokąd jadą, ale nam się nie chciało streszczać bogatych planów i kazaliśmy im w poniedziałek przyjść na mój blog i samemu poczytać.
Opaska odchodzi
W otoczeniu podupadłego pałacu, na pagórku niewielkim znaleźliśmy obiekt, który określiliśmy jako toaletę obronną, bo faktycznie, podobna do starych wrocławskich szaletów: miejsce ustronne, mury grube, a okienka małe.Kiedyśmy schodzili już drogą w kierunku pól, Iza zapragnęła usztywnić sobie nogę. Zajrzała do plecaka, opaski nie było! Drżącymi rękami poczęła przerzucać fałdy kurtek, swojej i Adama, ale opaski niet. – Została, została w pociągu! Moja opaska za 300 zł – jęknęła ta, dla której iść bez usztywniacza najwyższej jakości, to jak dla kogo innego iść w trampkach na Giewont. – Adam, dzwoń do Marka! Ale telefon Izy właśnie przedwczoraj przestał wystukiwać cyfrę 1. Po dłuższych podchodach Adam dodzwonił się wreszcie do swego brata, maszynisty. Brat gorączkowo zaczął szukać numeru do dyspozytora, a myśmy poszli dalej.
Opaska dojeżdża do Międzylesia
Trzy minuty przed spodziewaną utratą sprzętu, gdy pociąg dojeżdżać miał do stacji końcowej, zadzwoniła dyspozytorka. Nie, to jeszcze nie był koniec męczarni. Dopiero musiała spisać numer pociągu i odnaleźć właściwą drużynę konduktorską. Adam jej tłumaczył, spokojnie i rzeczowo. – To nasza zaprzyjaźniona drużyna! – krzyczała Iza w tle. Po kolejnych 15 minutach opaska została namierzona. – Będzie we Wrocku o 16.24. Mój bratanek wyjdzie po nią! – Zadzwoń, czy na pewno wyszedł! – warknęła Iza. Bratanek, jak się wnet okazało, na dworzec nie dotarł. I gdyby ktoś przysłuchiwał nam się z boku, doszedłby do wniosku, że to partyzanci przekazują sobie tajny ładunek-meldunek, albo że co najmniej spodziewamy się odebrać z polskiego dworca bliską przyjaciółkę porozumiewającą się wyłącznie po chińsku.
Opaska zawraca w Rawiczu
Po 2-godzinnym marszu odstawiliśmy 2-godzinny piknik na skraju lasu z widokiem na blade góry. Zuzia miała po nim swoją warzywną zupkę nawet na czole, ale za to nasze bagaże stały się o niebo lżejsze. To moja ostatnia wycieczka z aparatem na zębach, dlatego uroczyście wyszorowałam zęby wrocławską kranówą, po czym resztę kranówy wypiłam, bo w listopadowym skwarze było mi już wszystko jedno: noc zapowiadała się ciepła. O 16.30 stałam na szczycie wzgórza i patrzyłam na niebo nad Ślężą, jak różowe dogasające węgle w ognisku, i wyglądające zza niej czarne grzbiety Sudetów z Wielką Sową na pierwszym planie. W dolinach migotały światełka Ząbkowic, Niemczy, Ziębic, i dalej. Wiał lekki wiaterek. Z tym wiatrem razem podążyliśmy w głąb lasów, drogą białą od światła księżyca, który właśnie wzeszedł między ciemnymi świerkami. Do Wrocławia prowadził nas Wielki Wóz, który wtedy unosił się nad miastem, a także zapach dymu z ognisk i domowych kominków.
„Kowalski odbierze”
W pociągu zeżarliśmy resztę zapasów, także Zuzia, wyjątkowo bez marudzenia, wciągnęła słoiczek jakiejś małmazji (Iza podgrzała ją na grzejniku, który miała akurat za plecami). Kiedy turystyczna padlina wysypała się z wagonu na dworcu głównym, Adam natychmiast udał się po odbiór zaginionej. Długo nie wracał, ale kiedy wrócił, musieliśmy zrobić dodatkową fotografię pamiątkową. Opaska dotrwała do Wrocka w stanie nienaruszonym przez zaprzyjaźnioną drużynę konduktorską. A przypięta do niej była duża kartka: „KOWALSKI ODBIERZE”. Aż nas skręciło. Z tyłu zaś kartki opisano troskliwie szlak poszukiwań. Okazało się, że drużyny należało szukać aż w Wielkopolsce.
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości