Dzisiaj zobaczyłam na osiedlowej drodze takie cudo z poświęceniem przebijające się przez zwały śniegu. - Przecież fiacik musi utknąć w zaspie - pomyślałam. I zamrugałam oczami. Mówi Bachelard, że każda zima jest powtórzeniem dzieciństwa, i to prawda. Ze mną jest gorzej, bo tu, gdzie się urodziłam, zimy bywały tylko w moim dzieciństwie (teraz mamy zwykle długie listopady). Małego fiata musiałam zobaczyć więc pierwszy raz bardzo dawno temu, bo go kojarzę z trudem, dziurami, dołami i śniegiem. My w latach 80. mieliśmy inny model, skorodowaną skodę, ale większość moich koleżanek podróżowała z rodzicami żółtymi fiatami 126 p. Nie raz i nie dwa podziwiałam, jak można przywalić dach fiacika namiotem, zestawem wędek i walizą, i jakimś tam wojłokiem, spętanym gumą czy sznurkiem. Ojciec nie cierpiał jechać za takim pojazdem i zawsze z cicha wymyślał jego kierowcy.
Dzisiaj uwierzyłam w zimę i przesiadłam się na narty biegowe. Czarny labrador o wyglądzie młynarza próbował podawać mi piłeczkę, omijając zgrabnie dwie dziwne deski, które jego pańcia przywlokła ze sobą.
Zanim Rysiu z Basią nabyli wygodnego, pakownego Opla, podróżowali małym fiatem. Kiedyś wracali nim z Sobótki czarną, zimową nocą. Perkotali właśnie zaśnieżoną drogą gdzieś na wysokości obecnej fabryki LG, gdy nagle patrzą - w rowie ktoś leży, a raczej czyjeś zwłoki. Wokół ani sprawcy, ani tym bardziej karetki, a tereny podówczas zupełnie niezagospodarowane. Więc się zatrzymali. Rysiu wysiadł z auta i podszedł do klienta. Klient nie był trupem.
- Halo? - potrząsnął ramieniem nieszczęśnika - jest tam kto?
- Jeee...ftem - wybełkotał noclegowicz z rowu.
- Kto pan jest?
- Ziemniaffek - odpowiedziały zwłoki.
Był to pan Ziemniaczek, który w wiadomym stanie będąc, uciął sobie drzemkę w zaspie. Choć w samochodzie Rysia była Basia oraz malutka wtedy Ania, trzeba było zabrać pana Ziemniaczka z drogi. Dowieźli go więc do pałacu. Bo pan Ziemniaczek mieszkał w prawdziwym dolnośląskim pałacu - takim malowanym na różowo, ze sznurkiem, na którym latem powiewają gatki i dziecięce pieluchy. I tam go zostawili niemile zdziwionej rodzinie.
Fiacikiem.
Bo widzę jeszcze czerwone autobusy Jelcz typu ogórek, z których jeden jest symbolem wrocławskiej Solidarności. Ciasne, niskie, jęczące i rzucające pasażerami od ściany do ściany. Ale to już osobna baśń, i też zimowa. Tymczasem na dróżce po przekątnej ogrodu zostały rowki po nartach, a obok ślady psich łap.
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości