Artur Bazak mówił mi kiedyś, że kiedy dojeżdżał w poniedziałkowe ranki z Krakowa do Warszawy, w wagonie "po prostu las laptopów". Wkraczał w towarzystwo urzędników i przedsiębiorców, i to go utwierdzało w przekonaniu, że jedzie do stolicy. Tak sobie myślałam, siedząc wczoraj rano w jednym EIC na dworcu głównym. W wagonie, jak weszłam, siedział jeden szczurek w garniturze. Zaoferował mi pomoc w szukaniu miejsca, ale odruchowo zdzieliłam go uwagą jak mieczem, że sobie poradzę (drugi raz nie popełnię błędu, bo szczurek był całkiem do rzeczy). Kiedy podniosłam się z fotela już w okolicach Dworca Centralnego, przed oczami wyrosło mi stado czarno ubranych panów pod krawatem, z torbami w ręku. Laptopiści. Bardziej byli interesujący niż ciamciaramcia w sweterku w serek i wytartych dżinsach. Chyba nie żałuję aż tak wycieczki do Warszawy, choć tym razem dysponowałam tylko czasem kilku godzin (ale dobrze, że w ogóle dysponowałam). Dzięki temu dawno niewidziana koleżanka została usatysfakcjonowana rozmową, a mnie przyszedł pomysł na jakiś artykuł.
Z Dworca Centralnego pragnęłam dostać się w Aleje Ujazdowskie, gdzie też się umówiłyśmy. Ale nikt nie wiedział, gdzie są te cholerne Aleje. Ja też nie kojarzyłam. Nazwa ta kojarzy mi się z II wojną, jak cała Warszawa, ale to zasługa lektur, nie moja. Mogłam wziąć mapę, ale ostatnio jestem tak zmęczona, że nawet nie chce mi się siedzieć nad mapą. - Uuuu, daleko...! - powiedziała jedna starowinka i wydelegowała mnie do przystanku autobusu 107 przy Marszałkowskiej. Tj. okazało się, że obecnie to on już tamtędy nie jeździ. Policjant pod dworcem też "nietutejszy" i nie wiedział. Ponieważ na następnym przystanku też nikt nie wiedział, czym najlepiej podjechać, przeszłam kolejny przystanek, i następny, i skrzyżowanie. Dobrą wskazówkę dostałam, jak już faktycznie byłam 5 minut od Ujazdowskich. Dolazłam w pięknym stylu, narzekając, że "wielki dystans" nadawał się od początku na półgodzinny najwyżej spacer. Spotkałyśmy się, pogadały, połaziły, bo pogoda była ładna - dowiedziałam się przy okazji, że rozległe i zielone to niekoniecznie Łazienki. Koleżanka usłyszała na pożegnanie, że do Warszawy z Wrocka najszybciej jedzie się przez Poznań lub Katowice. W odpowiedzi stuknęła się w głowę i tak się rozstałyśmy. Ona poleciała di redakcji, a ja zrobiłam sobie przyjemny spacer z powrotem na Centralny, z przerwą na obiad w Złotej Kurce.
Znalazłam kasy biletowe. Jak spojrzałam, tak zmartwiałam: takie kolejki widziałam ostatnio, będąc w wieku kolonijnym. Bilet dostałam, ale bez rezerwacji, bo ponoć nie było już miejsc. Pospiesznymi, bez rezerwacji, nie ma co jeździć, bo PKP wsadza je o takiej porze, że nikomu nie pasuje tańszy pociąg. EIC jedzie poza tym 5.30, a pośpieszny ponad 6 godzin. To ja już wolę paść ofiarą "marketingu"i i dopłacić.
Siedziałam potem na peronie III i zainteresowaniem obserwowałam frekwencję i obłożenie pociągów. Tunel, ciemność, zapach jakichś spalin, klaustrofobia. Co za dworzec, o rany! - Torem przejedzie pociąg służbowy. Prosimy zachować ostrożność - powiedziała spikerka dźwięcznym głosem. Sądziłam, że będzie to wagon osobowy z remontową doczepką. Ale z tunelu wyłonił się skład złożony z puściuteńkich 4 wagonów, a w piątym siedział jeden konduktor i pisał coś pilnie na komórce. SŁUŻBOWY - obwieszczały kolejne wyświetlacze. Tłum na peronie rósł i oczekiwałam nadejścia choćby osobowego do Łodzi. - Torem przejedzie pociąg służbowy. Prosimy zachować ostrożność. Przed naszymi oczami przesunął się kolejny sznur wagonów, tym razem jednak pociąg widmo, bo nawet bez konduktora w środku. Kiedy tym samym torem przejeżdżał trzeci "pociąg służbowy", słychać było szmer komentarzy. Warszawscy kolejarze widocznie tak zamiast taksówką.
Do pociągu jakoś weszłam, mimo że podobno już nie było miejsc. Najlepiej usiąść od razu koło wieszaka na rowery, bo tam nikt normalny nie będzie chciał rezydować. Tak też uczyniłam, miejsca okazały się... niesprzedane (ciekawe: pani w kasie nie wiedziała, a konduktor wiedział). Niestety, sprawiedliwość mnie dosięgła i jak wyjechaliśmy z Warszawy, konduktor dopisał bilet za miejscówkę. Potem jednak dali nam spokój i gdy za Poznaniem zrobiła się ciemna noc, dzielni laptopiści w garniturach jeden po drugim pozasypiali, przytuleni do swoich szalików. Był to ładny widok: rano siedzą sztywni, odprasowni, każdy na swoim miejscu, z nosem zanurzonym w gazecie. Wieczorem każdy rozłożony na dwóch miejscach, a ja widzę tylko, jak chude łydki do pewnych granic przysłonięte nogawką, wystają ponad poręczą skrajnego fotela. Do przytomności przywiódł mnie lekki ruch w wagonie i niespokojne szepty laptopistów: "A gdzie my jesteśmy...?". Wtedy jednak doszłam, że w wagonie od jakiegoś czasu śmierdzi. Pomyślałam: "Oj, toż nasze pola irygacyjne!". - Jak śmierdzi, to znaczy, że Wrocław - poinformowałam sąsiada z drugiego rzędu. Też bardzo się ucieszył.
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości