Na II piętro raczyłam udać się windą (czekałam na nią 5 minut). W kafejce zamówiłam bułkę i wodę dla jednej pacjentki. Podałam odliczone pieniądze, a potem odruchowo zgarnęłam je do kieszeni. Wróciłam na oddział i do pacjentek z chemii wypaliłam: "Jak się panie czują?".
Pani z kafejki (której oddałam pieniądze) twierdzi, że to wiosenne przesilenie. Dla mnie raczej uroczysty koniec katarów. Dzięki niemu mogłam pojawić się na dyżurze po bardzo długiej przerwie. I to właśnie widać.
Nasz oddział chirurgiczny przeniesiono zimą do drugiego budynku. Odmalowane ściany, poręcze, plastykowe ochraniacze. Kiedyś tak było tylko "na filmach" - czysto, jasno. Zupełnie naczej niż w naszym starym budynku, gdzie królują meble sprzed 30 lat. Ale teraz kluczymy między pacjentami z chemii, których poznać po biednych głowach w turbanie. Na dole są oddziały stacjonarne i siedzą rządkiem: zmęczeni 50-latkowie, młody smutny ksiądz w koloratce i elegenacka pani z chusteczką przy oczach.
Pół naszego oddziału leży na II, a pół na III piętrze. Klucze od szatni są na I, a szatnia na parterze. Zaś papier toaletowy jest akurat dostępny w Delikatesach. W głowie chaos.
Najpierw odwiedziłam nasze panie z chirurgii. - Co u pań? Wszystko dobrze? - zaczęłam bez wyczucia. Och! Dwa miesiące temu jeszcze bym wiedziała. - My właśnie trzęsiemy się ze strachu - odpowiedziały - bo mamy jutroi zabieg. W dodatku ktoś im naopowiadał o potworniaku, co ma oko. Musiałam dementować plotki i rozmowa trochę je rozpogodziła. - Ja panią pamiętsam sprzed dwóch lat, ale wtedy miała pani na sobie spodnie w ciapki - usłyszałam. No, i jak tu się nie śmiać? Ale... wtedy przyszła pielęgniarka z kartą operacji i zaczęła wyliczać, "co trzeba usunąć". W drugiej sali było weselej, ale panie na deser nakarmiły się opowieściami, ile nowych miejsc potrzeba w tym szpitalu po katastrofie w Japonii.
Ponieważ miałam za sobą kilka rundek do sklepu i z powrotem (już nie windą), po 2 godzinach stwierdziłam, że idę do domu. W dodatku zrobiłam się głodna. Jakaś pani wcisnęła mi do ręki czekoladę ("Masz, dziecko, ty jesteś młoda"). Ruszyłam do dyżurki, po klucze do szatni. Ale po drodze sale chemioterapii i jakoś trudno minąć obojętnie tych, którzy już dostrzegli moją żółtą koszulkę. Weszłam do ich sali pierwszy raz. I od razu solenne pytanie o samopoczucie. Z łóżka w kącie popatrzyły na mnie wielkie, ciemne oczy w obramowaniu szarej, zielonkawej skórki. Myślałam, że sie zapadnę pod ziemię. Ale skończyło się na miłej pogawędce. Kiedy z 10.50 zrobiła się nagle 11.30, stwierdziłam, że ja i świat wracamy do normy. Bo tutaj czas zawsze leciał mi półgodzinami, a nie minutami. Wyszłam w końcu o 12.00, w całkiem dobrej kondycji. Tylko czekolada w kieszeni wymiękła.
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości