"Help me, I am blond!" - to napis na turkusowej koszulce, którą nabyłam za 7 zł w szmatlandzie, czyli second-handzie. Wpadłyśmy z ciocią do Miasteczka pod Górami na parę godzin, by odwiedzić wujka, zwanego potocznieWujciem Gorszycielem. Przy okazji odwiedziłyśmy sklepy z ubraniami, no i ja to cudo złowiłam jako pierwsze.
Pierwszą blondynkę trzeba było ratować już godzinę po wyjściu ze sklepu.
Zwiedzaliśmy akurat lokalną hurtownię obuwia, o wiele lepszą niż wielkomiejskie galerie (bez durnej muzyki z głośników), no i o wiele tańszą. Moja ciocia po przymierzeniu którejś z kolei pary butów stwierdziła, że coś… niewyraźnie się czuje i musi wyjść na zewnątrz. Za drzwiami ją zemdliło. W samochodzie, do którego została troskliwie zaprowadzona, zbladła i zzieleniała. W domu dostała drgawek. Kuzynka, która nam towarzyszyła, zmierzyła jej ciśnienie – 240/180. Ciocia ciśnienie zawsze miała niziutkie, więc teraz elektronicznej miarce nikt nie dał wiary. Starzy i młodzi, w łączności duchowej z rodziną we Wrocławiu, wszyscy ruszyli do niej z lekarstwami i napojami na bazie wody, melisy i sody. Ale to nic nie dało. W końcu ciocia sama sobie wypisała receptę, ale to też na nic. W dodatku ulotka dołączona do lekarstwa zawierała, jak oceniła ciocia – doktor medycyny – jakąś niejasność. Druga ciotka (też lekarz), później, gdy dowiedziała się o wszystkim, ponuro stwierdziła, że ta powinna była już wcześniej, profilaktycznie brać środki na nadciśnienie. Po prostu ze względu na wiek. Że tego nie robiła? Hm. Rodzina lekarska to trudny gatunek. Bierze poważnie wszystkie przypadki, tylko nie swoje własne. W dodatku do domu, do Wrocławia ponad 100 kilometrów. Dlatego wszyscy uznaliśmy: „przejdzie samo. Musi”.
Ciocia tymczasem siedziała dziwnie skulona i wyglądała, jak gdyby ktoś posypał jej twarz cementem. Kuzynka spojrzała na nią bystro i jednak zadzwoniła po pogotowie. – Karetka? Nie, nie może przyjechać. Najpierw należy dostarczyć pacjentkę do przychodni, na dyżur. Karetka przyjedzie, gdy tak zdecyduje lekarz dyżurny. No, to pojechałyśmy do przychodni.
Ciocia na EKG, my pod drzwi, i czekamy. Od strony wejścia powiało chłodnym wiosennym powietrzem. Z mroków nocy wyłonił się nagle osobnik o błędnym spojrzeniu. Agresywny i wystraszony zarazem. – Pijany – orzekła kuzynka. – ...Albo cukrzyk na głodzie – oceniłam ja. A naprawdę było jeszcze gorzej: był to pijany astmatyk. Ale na tyle przytomny, że najpierw udał się do Rejestracji. Drzwi Rejestracji były do połowy zasłonięte żaluzją, więc się nie patyczkował (młody, kreatywny), przeczołgał się dołem. Tamtejsze pielęgniarki nie dają sobie w kaszę dmuchać. Wyleciał jeszcze szybciej, niż wszedł. Również dołem. Siadł koło mnie. Rozejrzał się ponuro, pogroził pięścią zamkniętym drzwiom. I jak nie gruchnie w podłogę jakimś sprzętem ratownictwa medycznego. Rozpoznałam inhalator dla astmatyków. Nasze spojrzenia skrzyżowały się. Pan poczuł się zrozumiany i wnet streścił mi swój życiorys. Łącznie z tym, że jest wiosna i on jako dekarz ma „prze...” , bo latają pyłki. Całymi dniami haruje za zachodnią granicą („ffylko u Niemtza!”), czasem tylko spotyka się ze swoimi małymi dziećmi (tyle mu jeszcze zostało po rozwodzie). W chwili, gdy moja ciocia chwiejnym krokiem wychodziła z gabinetu, pan jeszcze ścigał mnie z komórką w dłoni. Na ekranie wyświetlona była zacna morda psa. Strasznie chciał się tym psem pochwalić...
EKG wykazało, oczywiście, jakieś zakłócenia. Ciocię karetka zabrała do szpitala, a my z kuzynką puściłyśmy się w pogoń śladami karetki. Kiedy już szłyśmy korytarzem lecznicy, do przejściowej sali, gdzie leżą pacjenci przywiezieni na ostry dyżur, znowu o mało nie wdepnęłyśmy w jakiegoś padalca. Odtąd już, widząc jakiegokolwiek zmaltretowanego typka, pytałyśmy się tylko: „To ten nasz pijak, czy nie nasz???”. Ale nie. Nasz pijak jednak był bardzo rozmowny, a padalec nieprzytomny. My stanęłyśmy pod oknem, koło łóżka cioci, a on leżał przy drzwiach. Wytrzymałyśmy w tym miejscu, póki on – z wielkim wysiłkiem – nie zdjął sobie jednego buta. Bo wtedy trzeba było otworzyć okno na oścież. Ale to wtedy ciocia (wciąż pod kroplówką) otworzyła przytomnie oczy i stwierdziła: „Wiecie co? Ale tu jedzie”. Takich ulicznych określeń to ona na co dzień nie używa. Ale teraz się ucieszyłam!
Na drugi dzień z ciocią było już całkiem dobrze. Leżała w trzyosobowym pokoju, obłożona lekarstwami i artykułami z branży higienicznej. Do pracy iść nie musiała, wszystko miała podane, posprzątane, a kadra lekarska okazała się lepsza niż u nas.
Ciśnienie wróciło do normy. Ale pijacy nie dali za wygraną. Biegłam akurat do szpitala z rzeczami dla cioci w plecaku. Wzdłuż drogi ciągnął się murek i stał przyklejony do murka jakiś łamignat. – Podejść – nie podejść? Podeszłam, bo nigdy nie wiadomo, czy to nie sercowiec. Delikatnie dotknęłam ramienia. Podniósł łagodnie swoją umęczoną głowę. – Czy wszystko z panem w porządku? – zapytałam. – Tak, oczywiście – odpowiedział całkiem przytomnie. – Ja jestem urżnięty… eee… pijany. I z całym spokojem wrócił do swojej pierwotnej pozy.
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości