We Wrocławiu Zachodnim, gdzie wsiadaliśmy, nie ma kasy. W Sadowicach (kierunek Wałbrzych), gdzie wysiadaliśmy, też nie ma kasy. W pociągu jest taka kasa na dwóch nogach, ale ona nie daje już rady w ciągu 7 minut wypisać biletów wszystkim podróżnym. Dlatego tym razem uczciwie dali nam spokój. Mam 3 złote więcej na cele charytatywne.
Na stacji w Sadowicach Wrocławskich zamiast drzwi funkcjonuje dziura w płycie pilśniowej. Do dawnej poczekalni wchodzi się na czworakach, ale warto! Jest tam bowiem wiele ciekawych rzeczy, jak na przykład przywleczone tu przez pijaczków i pocięte na kawałki chodniki filcowe. Jeden taki prostokąt posłużył nam następnie jako zderzak-błotnik wózka dziecęcego. Drugi interesujący obiekt to autentyczne zabytkowe WC, powoli popadające w ruinę. Spędziliśmy tam wiele czasu, robiąc sobie zdjęcia w drzwiach dawnego przybytku. Bo kto teraz buduje WC ze stryszkiem...?
Pogoda tego dnia zwalała z nóg. Duszno, niskie ciśnienie i mżawka. Sennie doczłapaliśmy do wioski. W ogrodach pustka, na płotach ćwierkały wróble, a szosę przeciął tylko traktorzysta - pirat drogowy, prujący w dal, jak gdyby trenował do rajdu Paryż-Dakkar. Ze wzruszeniem stwierdziłam, że to są miejsca, gdzie przed dwoma laty złapałam gumę. Iza pamiętała, gdzie pierwszy raz naprawialiśmy dętkę, a Adam - gdzie ją ostatecznie zamieniliśmy ją na inny egzemplarz. Tak, tu się okazało, że chińska dętka jest lepsza od Michelina. Jeżdżę już na niej trzeci rok. A Michelin wysiadł po 2 miesiącach.
Sklep nazywał się "Delikatesy w Łysych". Nie wiem dlaczego, bo to było w Sadowicach, a nie w Łysych. Zrobiliśmy tam popas, z pokazem sztucznych ogni dla tubylców, czyli z odpaleniem maszynki turystycznej, gdzie grzał się Zuzi obiadek. Zuzia jeść nie chciała, wrzaski niosły się daleko, aż w pewnej chwili wyrwałą tacie z ręki kawałek bułki grahamki i wpakowała sobie w bezzębne usteczka. Zapadła błoga cisza. Bułki tej Zuzia nie pozwoliła sobie zabrać aż do wieczora, kiedy to pieczywo upadło w trawę i trzeba je było podstępnie zabrać i zakopać pod "kapliczką, stojącą wedle drogi". Zza płota obserwowała nas podejrzliwie właścicielka pobliskiej obory.- Pewnie myśli, że jesteśmy Cyganie, a ona nie zna naszego języka - stwierdził Adam, który faktycznie ma egzotyczną urodę.
Z Sadowic przeszliśmy w kierunku wsi Romnów. Zza drzew wystawały czybki wież kościelnych, znanych nam z kolejnych wypraw. Mogliśmy dokładnie obrysowywać w pejzażu linie naszych dawniejszych szlaków: "O, tędy jechaliśmy". "O, a tamtędyśmy wracali po ciemku". W lasach wrzeszczały sójki i pracowały dzięcioły, a łany zawilców otaczały leśne bajorka. Wrzeszczała też Zuzia, która uparła się jechać na stojąco. Była ubrana w ciepły kombinezon z kapturkiem. Gdy patrzyło się na nią od przodu, ukrywała się za budką wózka jak tankista.- Wyglądasz jak Janek Kos w swoim wozie - ocenił w końcu dumny tata. Chwilami popychał wózek i puszczał go przed sobą. Wtedy tkwiąca nieruchomo Zuzia wyglądała jak wódz, samotnie wyruszający na podbój kraju.
Dziki pejzaż Doliny Bystrzycy oddzielał nas od dzikich ludzi. Kolejne drogi i szosy, wiodące do Wrocławia, wyglądały, jakby przetoczył się tędy nie szalony wózek kierowany przez rocznego niemowlaka, ale całe, i to pijane wojsko pancerne. Słupki odblaskowe leżały w rowach, tablice ostrzegawcze - wgniecione, rury stalowe - stuknięte. Osobiście miałam okazję uwiesić się na słupie z tablicą miejscowości "Romnów", zgiętym pod kątem prostym (!). Ani drgnął pod moim ciężarem. Nie wiem, kto go tak urządził. Ale fakt - zakład pogrzebowy kilka domów dalej.
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości