PiSowska zabawa w pisanie preambuły służy tylko utrzymaniu przy sobie posłów Macierewicza i Sobeckiej.
Nie powiem, że nie rozumiem postawy PiS wobec ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego. Powiem raczej, że rozumiem ją jako wyjątkowo cyniczną grę.
O ile bowiem PO, LiD i PSL zachowują się szczerze wobec ratyfikacji, o tyle PiS zwyczajnie gra. Umówmy się - PiS nigdy nie był partią eurosceptyczną, nawet w umiarkowanym stopniu. Zastrzeżenia wobec unijnych rozwiązań kończyły się na słowach, wszelkie zaś czyny prowadziły do przyjęcia proponowanych rozwiązań, ew. z drobnymi, kosmetycznymi zmianami. Prezydent Kaczyński podpisał z premierem Tuskiem traktat, który w "oczywiście oczywisty" sposób zmniejsza suwerenność państw członkowskich - można się spierać co do zasadności takiego rozwiązania, ale zaprzeczyć jemu nie można. PiS uznał podpisanie Traktatu Lizbonski za sukces, po czym proponuje ratyfikację traktatu z adnotacja, iż... nie znaczy to, co znaczy.
To, czy zostanie przyjęta PiSowska preambuła, czy nie, nic nie zmieni. Jest ona symbolem postawy tej partii wobec UE - w gębie jesteśmy silni, będziemy prężyć muskuły, ale jak przyjdzie co do czego, to i tak wszystko poprzemy. Tak naprawdę w tym całym zamieszaniu chodzi o to, by nie dopuścić do reanimacji LPR, ani do powstania nowej partii Ojca Rydzyka. Jarosław Kaczyński jako wyśmienity taktyk (ale kiepski strateg) dokonał świetnego manewru - wyrzucił za sejmową burtę ugrupowanie będące programowo radiomaryjnym eurosceptykom (czyli, bądźmy szczerzy, stanowiącym większość wśród przeciwników dalszej integracji politycznej) najbliższe, zostawiając przy sobie kilku posłów, którzy stanowią parlamentarną reprezentację toruńskiej rozgłośni. Jednak posłowie Macierewicz, Masłowska, Sobecka czy Kowalski nie są w stanie rozszerzyć elektoratu swojej hipotetycznej partii poza Rodzinę Radia Maryja, do czego - po gruntownej zmianie wizerunku, być może i nazwy, a także po retuszu programowym - formacja postwszechpolska w umiarkowanym zakresie mogłaby być zdolna. Jednak Macierewicz et consortes muszą, póki ich naturalny elektorat nie wymrze, pozostać stronnikami Jarosława Kaczyńskiego, jeśli ten chce choćby marzyć o pozostaniu drugą siłą polityczną w kraju, nie mówiąc już o powrocie do władzy.
Być może PiS (lub tylko większa część PiSu, by przypadkiem nie zaszkodzić sukcesowi osiągniętemu przez swojego prezydenta) zagłosuje koniec końców przeciwko ratyfikacji. Dla kraju nie ma to większego znaczenia, gdyż przyjęcie TL jest już dawno przesądzone. Znaczenie może to natomiast mieć dla "frakcji radiomaryjnej" wewnątrz PiS. Jeśli da się ona zwieść hurrapatriotycznym pokrzykiwaniom Prezesa, jej los na scenie politycznej może być policzony. Bowiem słuchaczy Radia Maryja, widzów Telewizji Trwam i czytelników Naszego Dziennika, którzy stanowią znakomitą większość ich zaplecza, z miesiąca na miesiąc ubywa. I będzie ubywać, gdyż dziennikarska i techniczna amatorszczyzna koncernu Rydzyka nie skłania nowych odbiorców do zainteresowania się jego ofertą. Za 4 lata dla posłanki Sobeckiej, czy posła Kowalskiego może po prostu na listach wyborczych PiS zabraknąć miejsca. Stając się ponownie, jak w 2001 roku, częścią ogólnopolskiego ruchu eurosceptycznego, mają szansę na odegranie jeszcze jakiejś roli w polskiej polityce.
Inne tematy w dziale Polityka