Do czytelników mojego blogga pt. "Prochy" na adresie http://sten, przepraszam, że z powodu trudności techicznych muszę go przenieśc do nowo założonego tutaj konta (http://stend). Poniważ odcinków od początku jest stosunkowo niewiele, powtórzę je tutaj ciurkiem, in gremio, a potem będę publikował już pojedynczo notki, po kolei Pozdrawiam.
Prochy - powieśc.
Prochy – powieść – odcinek 1
Część pierwsza - Rozdział pierwszy – odcinek 1
Biały... białym cieniem... niewidocznym -
- dalej droga ze sznurka...
agorafobia...
musisz wiedzieć... byłaś pierwsza...
- była inna... – byłaś… cała w pianach...
mokrych... poprzez ręcznik... moje ręce...
musujących po kolanach...
potem znów... musisz wiedzieć...musisz czekać...
bez słów...
Była ciepła noc październikowa. Któryż to już październik! Między krzewami ligustru i grupkami niskich drzewek, jakie zwykle się sadzi wśród bloków, na osiedlowych skwerkach i placykach snuła się jeszcze nocna mgła, ale gdzieś daleko na wschodzie, po drugiej stronie Wisły, nad Pragą, zaczęły się już bielić jasne smugi przedświtu. Wpół do piątej nad ranem. To w październiku dla gruźlików i zawałowców najgorsza pora.
Dom, w którym mieszkał był jedną z przedwojennych modernistycznych kamienic, które się ostały na Muranowie, podczas wysadzania przez Niemców ruin getta. Widocznie hitlerowcy uznali, że te kilka kamienic, o oszczędnych fasadach, bez secesyjnych ozdób i pilastrów, kojarzą bardziej ze stylem germańskiego, nazistowskiego klasycyzmu niż z kulturą żydowskiego mieszczaństwa i pozwolili saperom zostawić je na swoim miejscu. Później poszły do przeróbki na magazyny i posterunki niemieckiej żandarmerii wojskowej. Po wojnie, po usunięciu ruin, zbudowano terenie getta nowe osiedle mieszkaniowe i z naprzeciwka starej, odnowionej kamienicy, widział ze swego okna socrealistyczne bloki Muranowa. Po latach mówił, że nie było do dobre miejsce do mieszkania, pełne złych duchów i demonów, ale cóż robić skoro innego nie miał.
Wpół do piątej nad ranem to najgorszy czas dla człowieka z dusznicą bolesną, bo wtedy mu się śnią dławiące go boginki a wodnice wkładają mu swoje zmysłowe, wiotkie i zimne palce do gardła. I tak było tym razem. Śniło mu się jakieś martwe dziecko, które zatykało mu ręką usta, a on usiłował je z siebie zepchnąć. Była to niby niewinna zabawa z rozkoszną dziewczynką, ale spod spadających na czoło i buzię jasnych, kręconych loków, wstrząsanych od szczekającego śmiechu, przebłyskiwały co chwilę martwe oczy starej, złej wiedźmy. A małe, drobne ząbki dziecięce, lśniły spod podniesionej, warczącej wargi, ostre jak u wściekłego pasa. Mówiło mu, że gdyby nie był takim życiowym idealistą i fajtłapą, to ono by żyło, bo mógłby zapobiec jej chorobie, jako przezorny tatuś i głowa rodziny.
Zdechlacy pokroju Kulbaki śpią ciężko, ale zarazem snem tak lekkim i płytkim, że najlżejszy szelest może ich obudzić. Śpią niczym kot nad mysią dziurą, budząc się na najcichszy ruch myszy.
Pan Kulbaka owej nocy, też niby spał, a nie spał, bo wszystko słyszał, wszystkie nocne dźwięki, kapanie wody z kurka, szelest wody w rurach, skrzypnięcia mebli, wszystkie sapania i szepty, wszystkie swoje jęknięcia przez sen. Co chwilę, nieświadomie, wypowiadał jakieś słowo, bez związku, półprzytomny, jakby bredził w malignie.
byłaś pierwsza i ostatnia... jak ostatnia moja bajka... sprzed lat...
jak daleko tak uciekać będziesz mi... pointa w bajce jest fałszywa...
najwyraźniej drwi... ze słów moich… z brwi...
których nie chcesz mi powiedzieć... wolisz zwlekać...
Ten sześćdziesięciosiedmioletni mężczyzna, ciężko dysząc na zapoconej poduszce, miał sny niespokojne, jak siedemnastolatek. I niespokojne jak u mordercy.
Słychać było jak ciężko oddycha, z wysiłkiem człowieka toczącego do góry młyńskie kamienie i rzęzi jakby dusiła go zmora. Przewalał spoconą głową po poduszce i darł piżamę na piersi, w której paliło go, jakby mu zasypano płuca gorącym popiołem. Brakowało mu powietrza, ale nie mógł się przebudzić. A gdy się budził, w chwilach odzyskanej pół przytomności mówił sobie, że to przecież nic groźnego, że to tylko sen, bo już wszystko złe, co się miało stać już się stało. Wtedy, w okresie społecznej zawieruchy lat balcerowiczowsko-dziewięćdziesiątych, już wiedział, że może spokojnie umrzeć, bo nic dobrego go nie czeka, że ideały młodości o naprawie świata na lepsze, diabli wzięli. To nic, mówił do siebie, już więcej nic złego... więc, należy to przespać.
Przez charkot jego chrapania można było usłyszeć poszczególne, urywane słowa, wystękiwane ciężko, jakby bez związku i Hanka śpiąca w sąsiednim pokoju mogłaby je dosłyszeć, gdyby nie miała kaca po samotnym, wieczornym pijaństwie.
Może lepiej że nie jesteś niewolnicą... swego brata...
Dało się słyszeć z pokoju Kulbaki, gdy pojękiwał przez sen:
moją siostrą... moją żoną... wymarzoną... olchą lepką...
że nie czekać na obelgę... na odwłoku położoną...
moją ręką... choćby lekko...
Znów zacharczał ruszając ręką, usiłując sięgnąć do szyi, jakby chciał zrzucić siedzącą na piersiach dusiołę.
musisz wiedzieć moją ręką... czuć proporcję wieloboków...
opisanych w twoje ciało... musisz wiedzieć że już dłużej...
że przeklinać już nie mogę... musisz wiedzieć, że gdy przyszli
po nas nocą...
po nas dzieci...
gdy wrzeszczałem jak nietoperz zaśliniony... mokry, ślepy...
głosy ich drapałem dłońmi pokracznymi...
ale po co...
Jebane…
Znowu jęknął, jakby go zabolało w osierdziu.
nie chcesz wiedzieć…
i ja również...
co minęło...
co leciało...
co płynęło...
chcę być biały...
Pan Michał zaczął się dusić od bezdechu. Odkaszlnął.
przeźroczysty jak butelka... z czarnym niebem bez odkształceń...
i bez Niobe...w krzywej dziupli chochlowatej...w krzyż wapienny...
w krzyż łodygi rosochatej... matki krzyży z dłońmi w ścianie...
Dysząc jak człowiek, który dźwiga ciężary pod górę, zachłysnął się śliną, która mu wpadła do gardła, odkrztusił i na chwilę przestał oddychać, jakby nadsłuchiwał, jakby chciał odtworzyć w pamięci swoje ostatnie słowa. Próbował przywołać i dogonić ostatni obraz, który zobaczył pod powiekami swego snu, jak mglisty opar. On w tym oparze, jako młody Mickiewicz, w romantycznym płaszczu, przedstawiany na rysunkach z bakami, chodzi nad brzegami Świtezi i układa „Odę do młodości”. Chodzi, snuje się, układa rymy ale ciągle się dusi bo poła płaszcza zasłania usta i twarz, żeby nie rozpoznano jego żydowskiej urody, jego kręconych włosów, gęstych bokobrodów, semickiego nosa, bo by mogli powiedzieć, że takim wieszczom już dziękujemy, że Żydów tu nie chcemy.
Po dłuższej chwili bezdechu, kiedy już się zdawało, że więcej nie odetchnie, chrapnął głośno i krótko a potem jeszcze kilka razy, szybko raz za razem i znów po chwili zaczął „swoje odrabiać”, sapiąc miarowo i z wysiłkiem. Po chwili znów wśród jęków wyrzęził z siebie kilka wyrazów.
…płacz gdy ja płaczę... męką zadawania bólu...
obelgą znaczę twój uśmiech...
Niobe... musisz płakać mnie i zabić...
przeklinam cię..
Poczuł przez sen, że pod plecami uwiera go poduszka i westchnął ciężko.
… byś mogła mnie nienawidzić... zdradzić…
płacz Niobe mą męką...
ja płaczę twym bólem...
chcę umrzeć twa ręką...
Kurwa! Kurwa! Kurwa! – poruszał przez sen bezgłośnie, spieczonymi wargami.
Odcinek1.2 – nocne mary (łapiduchów)
Nagle się podniósł gwałtownie i usiadł w pościeli. Przebudzony tak gwałtownie, że telepał się gruntownie w pełni świadomości, jakby się wcale nie kładł. Stanęły mu przed oczami wszystkie strofy dawno zapomnianego wiersza. Jakby go napisał wczoraj. Tego wiersza, „napisanego” w stalinowskim więzieniu, który wyskrobał pazurem na obszczanej piwnicznej ścianie. Wychynęło z jego niepamięci, to, co dawno usiłował zapomnieć i ukryć przed własną jaźnią. Co przeklął wraz z Bogiem i ojczyzną. Co wyszydził z szacunkiem dla człowieka.
W swoim życiu napisał bardzo mało, ale mimo to, wstydził się tego bardzo.
A szło to, przypomniał sobie, słowo w słowo, z całą wyrazistością, mimo że upłynęło pięćdziesiąt lat.
…chcę umrzeć twą ręką…
- coś w nim mówiło, gdy usnął ponownie z braku normalnego dopływu krwi do mózgu -
po twym ostrzu spłynąć na wieki…
na męki czekające na mnie i na Niobe…
krzywa wieża schodzi pod powieki...
/characzał i stękał z braku powietrza, a przecież mamrotał i jakby w somnambulicznej wpółświadomości dawał znaki, że żyje, wyrzucał z trudem poszczególne – zniekształcone - wyrazy.
…musisz wiedzieć, przyszłość idzie...
musisz słyszeć, że choć jestem stąd daleko
jak półksiężyc co się spod szuwaru wyszkli
razem z mgłami co się snują ponad rzeką
gdyśmy nocą się rozmówić wyszli…
za drzewami...
… niech zostanie pod powieką…
…co schowane… gdy nam przyszli zabrać dzieci
…z psem, turkawką i kaleką…wymazane...
…to już wypalone śmieci
Inni popełnili większe łajdactwa zapisując całe tomy poetyckiego gówna, a nigdy im nie przyszło do głowy kajać się za papranie ducha i terroryzowanie inteligenckimi pretensjami i tak już sterroryzowanego i zbitego przez historię narodu. Pisali obiema rękami, co ślina na język przyniesie, o nowej sztuce i nowym życiu, żeby tylko dostać mieszkanie przy Alei Róż, domek na Sadybie, pokój z kuchnią na Żoliborzu, żeby tylko zarobić parę groszy. Żeby tylko się zahaczyć w wydawnictwie, w gazecie, żeby zatrudniono żonę na posadzie w radiu, w ministerstwie, żeby tylko przyjęli syna na studia, w departamencie, w dyplomacji... a córkę do teatru.
…jakoś samo się ukryło...
jakby nigdy nic nie było…
zapomniane...
Żeby było jasne, pan Kulbaka pod pojęciem inteligencji nie miał na myśli biedną przedwojenna dziewuchę, która do końca strawiła życie w staropanieństwie jako nauczycielka ani wiejskiego chłopaka po maturze, który został wyszydzanym skrobipiórkiem, pisarczykiem w gminie, ale (miał na myśli) syna bogatego młynarza, który po skończonych studiach prawniczych zostawał adwokatem, albo dzieci dziedziców, takich jak Stempowski i Nałkowska, będących w kulturze i polityce przedłużeniem rąk klasy ziemiańskiej. Inteligencję rozumiał jako przedstawicieli klas posiadających wysłanych do obrony ich interesów wśród elity władzy.
Zasrany bohater – tak o sobie myślał - kiedy siedział w stalinowskim mamrze, gdy go parzyły palce od szpil wbijanych pod paznokcie, podczas przesłuchań przez żydowskich ubowców, był taki zaczadzony przedwojennym patriotyzmem, że zamiast dmuchać na spuchnięte palce, drapał chemicznym ołówkiem, albo patykiem, na ścianie, koślawe litery poszczególnych wersów, żeby zapomnieć o cierpieniu. A właściwie, to po to, żeby swoje cierpienia podnieść na wyższy diapazon, w sferę poezji i czystej idei cierpienia narodu. Żeby swoje cierpienia, jak mickiewiczowski Gustaw-Konrad, przenieść z płaszczyzny osobistej na płaszczyznę cierpienia za miliony. Bo to, że jest poetą, że przychodzi do niego poetyckie natchnienie, rekompensowało mu wszystkie cierpienia. Uważał, że musi cierpieć, żeby być poetą, żeby być dla swojego narodu kimś ważnym! Muzę więzienną cenił sobie wysoko i gotów był cierpieć katusze, byle salon warszawski uznał w nim poetę i przypuścił do druku w wydawnictwach, które mieszczańscy parweniusze obsiedli.
...ale gdy je sobie przypomni, te sakramenckie, nędzne wierszyki, to go krew zalewa, że był tak głupi i „wierzył”. W co wierzył? Trudno powiedzieć! Wierzy, że wyjdzie i zacznie od nowa. Dopiero wtedy zacznie pisać prawdziwe wiersze i odnajdzie sens życia. Wywali też całą prawdę o okupacji. Zapomniał głupek tragicznej lekcji, jaką dała warszawska inteligencja Borowskiemu za to, że próbował przedstawić jej prawdziwą rolę w mechanizmach okupacji.
- Co to za cholerna „Niobe”? – wkurzał się co chwilę na samego siebie,. Przewracając się pod zmiętą kołdrą. Skąd mi się przyplątały te „krzyże” i „płacze”. Przecież po Powstaniu i Oświęcimiu, i bliskich spotkaniach z żydowskimi ubowcami był zupełnym ateistą. Wiarę stracił już w Powstaniu, gdy widział paniusie odprawiające nieustanne litanie o boskie zmiłowanie, te nieustanne msze odprawiane przez księżulków za londyńskie zwycięstwo... i wszystko na próżno.
Toteż nie może sobie darować tych „krzyży” wydrapywanych na piwnicznych ścianach, które obfotografowane, teraz różne klechy wykorzystują jako chrześcijańskie męczeństwo polskiego narodu. Nie może sobie darować tych „płaczów”, tych „matek krzyżowych”, tych „niobe”. Co go za cholera podkusiła, żeby mu się przyplątało to „niobe”. Po latach sądzi, że to było jakieś pokoleniowe, jakiejś wspólne odczuwanie aury powojennej i popowstaniowej przez wszystkie natury wrażliwe i uzdolnione poetycko... Chcąc w jakiś sposób „dać wyraz” sięgały nieporadnie do klasycznych porównań. W obliczu gigantycznej, niewyrażalnej skali cierpienia najłatwiej było przyrównać historię, swój los, do historii starogreckich herosów, w których jeden drugiego odziera ze skóry, zamienia w kamień, wyszarpuje wątrobę albo mu ubiera śmiertelną koszulę.
Stało się tak, bo powojenna „ludzkość” usiłowała poszukiwać dla siebie od nowa, w mitach tych punków stałości, które by dały oparcie w rozkołysanym od niepewności świecie. Toteż losy bogiń herosów zaprzątały myśli wielu młodych ludzi tamtego czasu, zarówno Gałczyńskiego jak i Kulbaki. Łatwiej było wyrazić knajpiany romans za pomocą przedstawienia schadzki Baucis, czy też gościny, jakiej udzieliła Zeusowi i Merkuremu niż opisywać ordynarny stosunek gestapowca i kurwy.
Takich abnegatów jak Wróblewski w malarstwie i Borowski w literaturze nie było wielu. Wszyscy przedwojenni literaci rzucili się do cyzelowania Antygon, Amfitrionów i Ikarów. Znamienne opowiadanie Iwaszkiewicza przyrównujące śmierć akowskiego chłopaka do śmierci Ikara. Inaczej nie sposób było to wyrazić. Opłakiwanie Powstania zaczynano od Orestesa. O powstaniu w Gettcie zapomniano, zabrakło chyba żydowskiego bardów, którzy by szukali porównań wśród takich bohaterów jak Machabeusze lub rabin Bahr-Kochba. Zaraz po wojnie, w „Odrodzeniu” zaroiło się klasycyzujących wierszy. Wszyscy pisali nieskazitelnym heksametrem podniosłe poetyckie przesłanie, że sztuka pomogła życiu zwyciężyć śmierć. Również Kulbaka czuł przez skórę powiew jakiegoś „klasycystycznego mistycyzmu” i czytał zachłannie wszystko, co mu wpadło w ręce z przekładów literatury klasycznej, chcąc nadgonić stracony czas i uzupełnić wykształcenie. Być może, że tragedie okupacji i Powstania odcisnęły na nim psychiczne piętno skłaniające do widzenia zawsze i wszędzie dalszego ciągu tej samej uniwersalnej, dziejącej się od zawsze, grecko-rzymskiej historii. Taka natura, jak Kulbaki, była skłonna do spojrzenia na potworności historii jak na mityczne walki bogów, tym bardziej, że sądził, iż pomoże mu ona w zatrzeć potworne wspomnienia. Po latach doszedł do wniosku, że to była forma oswojenia samego siebie, swojego nieznanego dla niego samego, potwornego „ja”, historii, miejsca w społeczeństwie. Podkładanie Zeusa, Hery i Hefajstosa w miejsce Hitlera, Żydów, Bora-Komorowskiego i gestapowców było tworzeniem fantazmatów, zastępczych obrazów symbolicznych, mających wyprzeć z psychiki rzeczywiste potworne zdarzenia. Najlepiej było myśleć o Powstaniu Warszawskim jako o zburzeniu Troi, a własne zbrodnie jako zmagania Ajaksa z Achillesem.
Odcinek 1.3 – małpi świst
Jakoś robiło mu się lżej na duszy, gdy pomyślał, że nie tylko jemu jest źle, że nie tylko jemu zabili rodzinę. Achajowie wymordowali całą ludność Troi i jeszcze za to otrzymali wieniec sławy, a teraz tamte zbrodnie koją nasze współczesne cierpienia. Niemcy wystrzelali mnóstwo ludzi, kobiet, dzieci – co tam jedna „Niobe” – polska matka – nie liczy się w obliczu wieczności.
To jego myślenie o „Niobe”, kiedy siedział na betonowej podłodze piwnicy wzięło się chyba stąd, że jakoś się zetknął z poematem Gałczyńskiego, bo już chyba był drukowany we fragmentach przed jego aresztowaniem. A jeśli nie, to gdzieś już słyszał o nim. W każdym razie słyszał, może nawet już w więzieniu, nie pamięta, grunt, że potem był wściekły na siebie, za bazgranie na murze tej „niobe”.
Krew go zalewała, że ten pijak i pieszczoch komuny tak łatwo zarobił na miano wieszcza i bohatera, wprzęgając w odzyskiwanie przez mieszczańsko-inteligencką klasę wpływy na kulturę, tą nieborowską „Niobe”, którą bolszewicy zabrali Radziwiłłom. Ot, pojechał na dobre żarcie i wódę do domu pracy twórczej dla poetyckich pasożytów – tak myślał Kulbaka – do „domu” zrobionego z pałacu z którego ubowcy wygnali właścicieli i na kanwie chwytliwego mitu przedstawił cierpienia „narodu”.
To było jeszcze wtedy, gdy Kostek, nie musiał napisać „Podróży Kulwiecia do Ciemnogrodu”, żeby się wkupić w łaski komunistycznego mecenasa. Ot, machnął tę „Niobe” jakby zegnał muchę z gówna i poszedł po pieniądze do kasy, a Kulbaka, do pierdla. Dlatego nie mógł sobie darować, tej „matki krzyży” tych „nenii”, tych „płaczów”, tej „niobe”.
- Co to ma być? - zżymał się przez całe lata na własna głupotę – Tak pisze bohater zabijający konfidentów gołymi rękami?!
Wstydził się okropnie, przeklinał i starał się zapomnieć, aż dzisiaj we śnie dopadło go bolesne przypomnienie. Przypomniał sobie słowo w słowo niektóre zwrotki dawnego wiesza, które mu uświadomiły, że poetą nigdy nie będzie, bo się na to salon nie zgodzi. Przecież próbował pisać nie gorzej niż Gajcy czy Trzebiński, ale się na nic nie zdało. Braun, Andrzejewski i Wyka mieli swoje typy. A może to on sam jest winien temu, że został odpalony? Zawsze coś płaczliwego zakradało się do jego wierszy i paprało całość, a poza tym, gdy się redaktorzy podziemnych pisemek dowiadywali, że nie ma skończonej matury, a po wojnie, że uzupełniał wykształcenie na wieczorowych kursach u komuchów, że nie zna nikogo od Reja ani z Agrykoli, to...szkoda gadać... na zbity pysk z takim capem.
Wywalali chama z redakcji gdzieś do kolportażu – niech nosi ciężkie paki z gazetami. Niech nie zajmuje miejsca przedwojennym panom redaktorom, literatom i ich poetycko uzdolnionym synom.
Albo taki Baczyński... kurwa... klął Kulbaka... Dzieciak, któremu wydawał wierszyki teść, czy też wujek małżonki, na maszynach zarejestrowanych u Niemców, jako dobra przemysłowe biorące udział w umacnianiu Rzeszy, drukujących urzędowe obwieszczenia o rozstrzelanych. A on, kurwa, skrobał wierszyki w piwnicy. Robi się cały gorący z wściekłości, gdy go ktoś nazwie poetą...
Ale co się stało, to się nie odstanie. Podczas snu przypomniał sobie dokładnie słowo w słowo, wszystkie bzdety, wszystkie bzdury, co wtedy napisał w piwnicy czekając na proces. Jakby po latach w cudowny sposób odzyskał pamięć. To przeszłość się o niego upomniała. Żeby mówił własnym głosem, a może głosem kolegów frajerów, których burżuazja znowu zrobiła w bambuko. Żeby powiedział co ma na wątrobie, bo tysiące redakcyjnych gówniarzy, za parę dolców bredzi coraz bezczelniej o okupacji, Powstaniu i okresie stalinowskim, co ślina na język przyniesie, coraz bezczelniej fałszując obraz tamtych czasów.
A on, mimo to (że od bolszewików dostał w dupę), o konieczności przebudowy Polski w duchu socjalistycznym, nie da powiedzieć złego słowa. On tak samo jak były premier Rakowski, uważa, że gdyby nie komuniści, to Wałęsa jako niepiśmienny parobek pasałby krowy. Przypomniał już sobie do końca, co wtedy pisał.
No, ale przypomniał wreszcie to sobie, z obrzydzeniem (a lubił upokorzenia), ten chichot polskiego etosu, w którym nie było miejsca na jego grafomańskie „pogadanki”. Jak określił jego wiersze jeden z redaktorów „Poezji”. Co za upokorzenie! Po co to powtarzać? …ten małpi świst.
…musisz wiedzieć przyszłość idzie… ja blednę przeźroczysty…
przenikam ją niezauważony… po białym zboczu mknę…
cieniutki poniżony… w niczyich myślach nie ma mnie…
ześlizguję się jak po szkle... nie chcę pamiętać tamtej strony... którą chodziłem w jasne dnie... do mej owadziej dziwożony...
teraz już nie chcę nic już nie… zdradza mnie zapach uskrzydlony…
moich wspomnień dziwadeł dziw…
zabierz z mych snów zielone konie…
i lepy na muchy swe części Koncertu
poematów pisanych na dwa wiadra wody… zabierz swoje połowy… ja swoje rozproszę
Słowa, które wyparł dawno z pamięci, a przypomniał sobie we śnie, tuż przed przebudzeniem, wreszcie po latach... wydawały mu się tak niedorzeczne, że nie mógł uwierzyć, że to on je napisał. Nie mógł uwierzyć w swoją naiwność, wiarę i głupotę, chociaż dobrze oddające jego duchową atmosferę, jego nastroje z czasów młodości. Teraz wraz z wierszem przypomniał sobie całą sytuację, w jakiej to pisał, o czym myślał w więzieniu żeby się ratować przed utratą sensu istnienia. Myślał o swojej pierwszej miłości, o nadziei, jaka mu towarzyszyła w tamtych dniach gdy był zakochany.
Odcinek 2 – gorzkie wspomnienie młodości
Próbował powtórnie zasnąć, ale był tak na swoje frajerstwo oburzony, że zapomniał nawet, że mu się szczać zachciało.
Spocony od nocnego ataku arytmii, powstałej ze zdenerwowania, od „nerwozy”, jak mówili w czasach jego młodości... z nabrzmiałym członkiem od jakiegoś chorobliwego wzwodu, z bolącym pęcherzem pełnym burego moczu... brzmiały mu te słowa w uszach jak echo szumiących dawno drzew, szum kropli deszczu w listowiu olszyny, jak echo muzyki wiejskiego wesela, którą niesie z daleka, po rośnej trawie, gdzieś spod karczmy, z końca wsi za cmentarzem na Brudnie. Zbudziło go przed świtem i nie mógł spać z powodu jakiegoś niepokoju i złych przeczuć.
Spać mu nie dały nie załatwione sprawy. Dlaczego żyłem tak podle i głupio – myślał nie otwierając jeszcze oczu – Dlaczego byle komu pozwoliłem robić z siebie szmatę?
Znów, jak co dzień, przemknęła mu przez głowę nieznośna świadomość, że się zestarzał, że już na żadną nową miłość, po sześćdziesiątce, na żadną odmianę losu nie może liczyć.
Przypomniał sobie dawno zapomniane słowa, które brzmiały jak melodia zapomnianej piosenki. Od jakiegoś czasu snuły mu się po głowie zapomniane słowa wierszy, zwrotki, obrazy drogi z olszyną, gdzie bywał ze swą młodzieńczą miłością, strzępy wypowiedzianych zdań... już całkiem zatarte, które kiedyś wypowiedział. Znów zobaczył swoją pierwszą, platoniczną miłość, jak idzie z wiadrami pełnymi wody, a piersi się jej kołyszą pod tanim płócienkiem.
Ten „wiersz-nie-wiersz” napisał przed samą wojną, w koszarach dla młodocianych junaków, odbywających na ochotnika służbę wojskową, w szkole dla przyszłych zawodowych podoficerów... Gdy nie mógł zasnąć... pisał wiersze... zakochany siedemnastoletni elew.
Zobaczył siebie oczami wyobraźni, jak idzie w zielonych owijaczach w śród lepkiej olszyny, a robaczki świętojańskie oświetlają mu drogę. Idzie, ostrzyżony na jeża, w mundurze zawodowego plutonowego... Przychodził do niej w letnie wieczory, siadał w kuchni i patrzył z uwielbieniem jak się krząta. Pamięta ja w bluzce bez rękawów, jej pulchne białe ciało. Jej matka była niezadowolona, że przychodzi, że córka zadaje się z zupakiem - kogoś lepszego dla niej chciała, poczciarza albo kolejarza. Kogoś, kto miał pewną państwową posadę. Chciała kogoś lepszego, ale o takiego było trudno, bo Wola była znana z samych robociarzy. Nie chciała go, a on siadał w kuchni na zydelku i wodził za nią pokornym wzrokiem, za jej jasnymi lokami, za silnymi nogami rysującymi się przez płótno sukienki, za piersiami wylewającymi się z rozcięcia bluzki. Pamięta jasne kosmyki nad czołem; jej niebieskie oczy; szczerzyła równe, ostre ząbki; buzia śmiała się dziurką w małej bródce... Boże, jak dawno to było...
Napisał to po tym jak z nim zerwała, kiedy powiedziała, żeby nie przychodził, bo ma innego... a i potem przerabiał to wiele razy po wojnie... poprawiał każdą linijkę i kropkę, jakby nie mógł dać sobie rady ze wspomnieniem. Nie mógł zapomnieć.
Przypomniał sobie pierwszy autograf, fiołkowy atrament i krzywe, niewyrobione litery w zielonym zeszycie. Oczami wyobraźni zobaczył ten zeszyt. W podchorążówce czytał to jego polonista, wielbiciel Przybosia. Mówił, że dobre. Zachęcał go do częstego pisania, żeby się tym, że coś nie wychodzi nie zniechęcał, bo im więcej będzie próbował, tym bliżej będzie udanego wyniku, udanego wiersza. Pisanie wierszy to zawód taki sam jak robienie butów, stołków, cegieł - twierdził – Im więcej będziesz pisał, tym będziesz lepszy. Powoływał się przy tym na matematyczne twierdzenie Chwistka, że udany wiersz jest szczęśliwym połączeniem liter, uwarunkowanym prawami rachunku prawdopodobieństwa; a wiadomo im więcej rzutów kostką, tym większa możliwość otrzymania szóstki. Gdyby dwudziestu miliardom szympansów dać maszyny do pisania, żeby stukały w nią jednym palcem, to w końcu któryś musi napisać „Statek pijany” Rimbouda. Wszystko jest kwestią średniej statystycznej. Kosmos, ludzkość, umysł... to wszystko istnieje dzięki szczęśliwym przypadkom. Właściwie to nie ma nieszczęśliwych przypadków, są tylko bardziej lub mniej szczęśliwe – mówił – w zależności od naszego punktu widzenia, ale wszystkie są najszczęśliwsze wraz ze śmiercią. Wierzył w Michała, pocieszał, żeby się nie przejmował, że go nie chcą, zachęcał, że „dobre”, żeby posłać do redakcji, ale on się ociągał, posłał do Skamandra, ale nie chcieli... aż wybuchła wojna i zeszyt zaginął. Dom spalony, zeszyt ukradli, dziewczyna umarła.
Teraz uważa, że wszystko jest kwestią uporczywego powtarzania i rachunku prawdopodobieństwa. Nawet kiedy nic nie robisz, to Bóg, Los, Przeznaczenie, rzuca za ciebie kostką.
Przebudził się mokry od potu, z gorzką śliną w przełyku, chcąc jak najszybciej zapomnieć o sennym koszmarze. Widział siebie w mundurze elewa, jak idzie do panny... Przed wojną chłopak z biednej rodziny mógł się wybić jedynie przez wojsko. Było mu duszno. Szarpał guzik kołnierzyka flanelowej koszuli, która mu służyła za piżamę.
Patrzył jak w starym kinie na somnambuliczny ciąg obrazów... na wypłowiałym ekranie pamięci wiatr poruszał jej jasne włosy, jej rozmyte rysy twarzy, zniekształconą postać chwiejącą się jak dym z papierosa. Stała pod krzakiem bzu, pod którym go inni chłopcy, zazdrośnicy, rywale o jej względy... napadli. Coś mówiła, chyba mówiła: „idź już, bo cię pobiją...”
Po latach doszedł do wniosku, że tych adoratorów podszczuła na niego jej matka. Żeby nie przychodził...
Te „dwa wiadra wody”, o których wspominał w wierszu, że pisał o nich „poemat”; to zwyczajne, blaszane wiadra na koromyśle, z którym chodziła do ulicznego zdroju. Powiadali na Woli – do „ulicznego zdroju”. Gdy zamknie oczy, widzi ją jeszcze, po latach, jak idzie od wodociągu, przez ulicę, zdrowa, rozłożysta, a po jej bokach kiwają się wiadra i woda się wychlapuje na szczerbate kamienne płyty trotuaru. Ta okolica, między Miłą, Gęsią, Nowolipiem... w rejonach późniejszego Getta - była niewybrukowana i pozbawiona kanalizacji.
Raptem, całkiem niespodzianie przypomniał sobie jeszcze inny wiersz, do Inn ej dziewczyny, pisany w gorączce, w goryczy odrzuconej, wzgardzonej miłości.
Nigdy nie było mojej Zuzanny
To tylko amok miłosny rósł
W pięknym ogrodzie bogatej panny
Pachniały szyszki i kora brzóz
Wpół śnie a wpół rozbudzeniu, stanęła mu przed oczami jak żywa, ta ukochana, „piękna jak pąk magnolii”(co za wampuka!), ta pierwsza, którą kochał platonicznie. I to prawda, bo chociaż próbował, nie zdążył sięgnąć po jej nieskalany pąk (chociaż o to prosiła) brudną ręką.
Musi sobie jednak darować te kpiny z samego siebie, bo rzeczywiście, przeżywał stany czystego platonizmu, bezinteresownej miłości, polegającej głównie na szacunku do życia i do kobiety. Co mu zostało (mimo wszystko) do dziś. Pamięta, że tak ją wyidealizował w pragnieniach, w snach, że później, gdy się nadarzyła okazja, gdy same tego chciała, nie mógł jej posiąść.
Popadł w starcze rozczulenie. Powróciło dawne poczucie winny, i zarazem krzywdy. Chociaż po prawdzie nie można mówić o krzywdzie z powodu jakichś odrzuconych zalotów, jego niewczesnych amorów, bo przecież panna miała niecałe szesnaście lat, a on niewiele więcej. Właściwie to nie ona go odtrąciła, tylko jej bogaci rodzice. Nie miał szczęścia do kobiet, bo był zwyczajnie biedny. Wywieźli ją za granicę i wydali za mąż.
Odcinek 3 – lata w pomroce
Spojrzał na stary fosforyzowany zegarek z przetartym paskiem, było jeszcze wcześnie, mroczno, po piątej, ale już gdzieś po wschodniej stronie nieba przecierały się blaski świtu i ptaki odzywały się nieśmiało. Mógł sobie kupić nowy zegarek, nowoczesny, elektroniczny, za parę złotych w kiosku, ale nie chciał. Był przyzwyczajony do starego. Przyzwyczajał się do rzeczy i ludzi, jak pies.
Za oknem stała dojrzała, ociężała jesień. Ociężała, bo Michał czuł ją jakoś w kościach. Był jakiś słabszy w tym roku. Z roku na rok robił się z niego coraz większy dziadyga.
Lato przeszło, ale go nie żałował, było chłodne i mokre. Stronami chodziły deszcze, stronami pogoda. Toteż ludzie byli mile zaskoczeni, gdy po dżdżystym wrześniu nastała łagodna, polska złota jesień, a pod koniec października, to już akurat taka, jakiej potrzeba na Wszystkich Świętych do przybrania cmentarzy w girlandy złotych liści i nici babiego lata; kiedy to podczas zadusznej nocy, według prastarych wierzeń, zmarli wychodzą z grobów, odwiedzać żywych, dopominając się pamięci, modlitwy i ofiary.
Błądząc myślami po suficie jaśniejącym w półmroku, mimo woli przywoływał widna przeszłości. Przypomniało mu się, jak opisywał w wierszach, swoje młodzieńcze uniesienia. Był tak kiedyś zakochany, że się chciał powiesić, a ona utopić się w stawie. Gdy skoczyła do stawu, on ja ratował. Ale zamiast wymusić na rodzicach akceptację ich związku, niechcący przyspieszyła tylko, tą desperacją, jego likwidację, bowiem przestraszona matka, która się dotąd jedynie domyślała, teraz nabrała pewności, że trzeba usunąć z życia córki, tego niewydarzonego fatyganta.
Miała na imię Zuzanna i była córką bankiera. Pomimo całej niestosowności stosunku Żydówki i goja, kochał się szczerze i nie bez wzajemności, ale była to miłość jak trucizna, bowiem spaskudzona wstydem ze społecznej nierówności. Kochał, ale wstydził się swego uczucia, ubogiego chłopaka do bogatej panny. Dlatego wyrzucił wszystko, co dla niej napisał. Usunął ją z pamięci, chociaż nie była niczemu winna. Winien był łajdacki świat.
Było to jeszcze wtedy, zanim zaczął chodzić do tej praczki z Nalewek, Kryśki, tej od koromysła do „zdroju” na niewybrukowanej ulicy, bez kanalizacji.
Zamyślił się nasuwając kołdrę pod brodę. Doszedł do wniosku, że to nieuczciwe w stosunku do własnej pamięci, tak się wypierać dawnych miłości, choćby były opiewane nieporadnym, grafomańskim wierszem. Wysilił pamięć, w nadziei, że sobie przypomni jak brzmiał ten kawałek, napisany jeszcze przed wojną, ale nie mógł.
Przewracał się z boku na bok, macał po kroczu, rozpinał koszulę na piersiach, bo mu było duszno…
…raptem…przypomniał sobie, ni stąd ni zowąd, kawałek wiersza, „do Zuzanny”:
...i świat się sypał w mych silnych rękach
jakby był cały z kruchego lodu
gdy go anioły w miłosnych mękach
tuliły w ciałach drżących od chłodu...
Zresztą już, po prawdzie, nie pamiętał jak miała na imię, Zuzanna, Marzanna... a może Joanna. Minęło tyle lat. Wydawało mu się, że Zuzanna, a Marzannę sobie wymyślił, żeby mu pasowała do wiersza o wiośnie. Przecież było w nim napisane, choć później skreślone: „pachniała wiosna, wstążki i mróz”. Tak się rozmarzył, tak zatonął we wspomnienia, że niepostrzeżenie usnął.
Potem, gdy już się zrobiło widno, uznał żeby trzeba wstać, ale nie wstawał, bo nie miał nic do roboty i po prawdzie mu się nie chciało.
Jesień stała za oknem i w ostatnich dniach października już czuło się podniosłą atmosferę przygotowań do nadchodzącego Święta Zmarłych, gdy ludność Warszawy wylegnie na ulice prowadzące do cmentarzy, żeby bez obawy komunistycznych restrykcji, uroczyście oddać cześć swym akowskim bohaterom.
Na początku niepodległości, po upadku komuny w 1993 roku - był taki okres, gdy naród w radosnej euforii, zrodzonej z namiętnej potrzeby czczenia bolesnych rocznic, oddawał się, spóźnionym o pół wieku, pieniom żałobnym i obchodom narodowych obrzędów... Spóźnionym przez niepomyślne okoliczności historyczne – a mówiąc prosto, z obawy przed restrykcją komuny, która ostrzegała przed nadmiernym okazywaniem czci akowskim wspomnieniom i odgrzewaniem przedwojennej, antybolszewickiej historii. Czyż wątpicie, że na Powązkach naród wystawiłby swoim bohaterom okazałe panteony i mauzolea, gdyby nie stała temu na przeszkodzie polityka komunistycznej partii? To z powodu nienawiści czerwonych do wszystkiego, co pro-londyńskie i akowskie, nie można było ogłosić zbiórki na monumenty cmentarne, dla powstańczych batalionów, ani należycie uczcić marmurowym pomnikiem grobów bohaterów walki z komunistycznym reżymem. „Czerwone pająki” są winne temu, że lud Warszawy nie mógł przez pół wieku uczcić, jak należy, swych akowskich herosów.
Tak było w tym bolesnym okresie, toteż zaraz po odtrąbieniu zwycięstwa „Solidarności”, społeczeństwo Warszawy udało się pod krzyże i cmentarne pomniki, żeby nadrobić zaniedbania w pielęgnowaniu swych rocznic i tradycji... tych wszystkich Nadwiślańskich Cudów, Monte Casinów i Katyni... w jakiejś chorobliwej manii rozdrapywania ran i wielbienia wszystkiego co wyświechtane, zakłamane i przełajdaczone, a co choć trochę przypomina Budowę Gdyni, Hubala, koalicyjkę, generała Hallera, reformę Grabskiego, Agrykolę i Kasztankę.
Ach, dość tego, bo serce skowyta i zaraz pęknie z żałości!
Wszystkie te patriotyczne frazesy pakowano do jednego wora, w nadziei, że „ta co nie umarła” (bo wszyscy czuli, że umarła), Polska „dziadka”, „Kasztanki”, ordynata Michorowskiego, Polska Piłsudskiego, (pełna ułańskich szarży, parad, proporców i amarantów), już nie powróci... więc, niech chociaż w pamięci zmartwychwstanie. Ba, ostatni, stuletni już legioniści dostawali młodzieńczego wigoru, żeby gonić bolszewika i pójść z Komendantem na Kowno! Przynajmniej tak się deklarowali na wieczornicach ku czci swego ukochanego „Ziuka”.
Wystarczyło niewiele czasu od zwycięstwa „Solidarności” nad komuną, a już rozprawiono się z wszystkimi symbolami bolszewickiej przeszłości, przypominającymi o czasach sprawiedliwości społecznej, robotniczej kontroli urzędów i innych bzdurach - burząc komunistyczne pomniki, zmieniając nazwy ulic, z komunistycznych na narodowo-patriotyczne, chrzcząc je imionami bojowników o niepodległość kapitalistycznej Rzeczpospolitej... Toteż Zaduszki, w których chciano uczcić bohaterów, zapowiadały się okazale.
Ale prócz pozytywów wynikających ze zdobycia władzy przez obóz „Solidarności”, ukazały się również i cienie: w latach dziewięćdziesiątych nastały czasy takiego złodziejstwa, że strach było zabierać z sobą portfel z pieniędzmi na ulicę, bo kradli wszystko, co wpadło w ręce. Najwięcej kradli politycy i biznesmeni. Banki, kamienice, kopalnie, hotele, drukarnie i fabryki (pod wpływem propagandy i zachęty, płynących z Zachodu, że trzeba ukraść pierwszy milion, żeby zostać kapitalistą), po kolei padały łupem dyrektorów i głównych księgowych-złodziei, którzy z socjalistycznych zarządców zmieniali się za parę złotych, w ich właścicieli. Wszystko to się odbywało z błogosławieństwem światowego banku i papieża, który przyjeżdżał do ojczyzny mącić robotniczym głuptakom w głowach, wygłaszając komunały na temat wolności, własności i odpowiedzialności; a za nim, i w trakcie tego, napływały całe kupy szalbierzy i cwaniaków rozpijających ludzi piwem, demoralizując coca-colą, zarażając pornografią, prochami i HIF-em.
A przecież nie tak to odległe czasy, kiedy w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, po wsiach i miasteczkach, a nawet na przedmieściach Warszawy, na noc w Zaduszki ludzie wcale nie zamykali domów, zostawiając w kuchni trochę jadła dla duszyczek, a Księża zostawiali otwarte bramy cmentarzy i drzwi kościołów, żeby zmarli mogli przyjść i pomodlić za żywych,
Oto, jaka jest siła tradycji; świątynie przez całą noc nie pilnowane, stały otwarte na roścież i nic z nich nie ginęło! Żaden złodziej nie śmiał sprofanować zwyczaju, żeby nie mieć z duchami do czynienia. Wtedy lepsza była moralność, pomimo komuny, niż dzisiaj. Jeszcze w latach siedemdziesiątych można było zostawić przed sklepem rower i nikt go nie ukradł, a dzisiaj... kradną auto razem z właścicielem.
Nagle, chyba pod wpływem akowskich wspomnień, znów zaczął „pisać” w myśli. Nawet nie tyle „pisać” (ten wiersz!), ile go sobie przepowiedzieć, jakby go znał od dawna, na pamięć. Czuł jakiś przymus dopuszczania tych wierszy do swej świadomości, bo obsesyjnie wdzierały mu się do głowy. Nie wiedział kiedy i jak mu „stawały” na myśli.
Przecież, do cholery, nie mógł udawać, że ich nie słyszy, skoro słyszał:
Wspomnienie się rozmywa jak słoneczne tarcze
Skroś kikutów niechęci, wypalonych oczu
konfidenta, który się wśród barykad kręci
i przetrząsając biurko,
zanika w pomroczu
Mógł tak „pisać” na poczekaniu, ad hoc, w nieskończoność i bez przerwy. To było chorobliwe, ale nic na to nie mógł poradzić.
Wszystko co mógł zrobić, to nic nie zapisywać ani nie pokazywał nikomu. Bo mówili, że niedobre.
Zresztą ten cały nastrój, pełen wspomnień i duchów z przeszłości kładł na karb zbliżającego się zadusznego święta, w którym Wszyscy Święci przyjdą go wyświęcać na… Bóg wie na co! Może na rzecznika! Może na trubadura, albo trupiego adwokata. Przecież już jest dużym chłopcem. Przecież już dorósł do tego, żeby zaprotestować, żeby zrugać żyjących, żeby się przestali ze zmarłych natrząsać, przyrównując ich pośmiertne istnienie, do swoich spodlonych egzystencji i głupich wyobrażeń. Pewnie dlatego, w ostatnim okresie, pchało mu się do głowy dziesiątki i setki obrazoburczych wierszy.
Odcinek 4 – wszystko jest wspomnieniem
Cztery lata upłynęły od „Magdalenki”, odkąd obóz „solidarnościowy” wprowadził „gospodarkę rynkową”, a już się zaczęły zwolnienia z zakładów pracy, bankructwa, upadłości i przekształcenia własnościowe, polegające na sprzedaży polskiego majątku obcym kapitałom. Ludzie patrzyli z trwogą na galopującą inflację, bochenek chleba kosztował dziesiątki tysięcy, rząd zapowiadał wymianę pieniędzy.
Prędko ujawnili się chadeccy karierowicze skupieni pod katolickimi sztandarami Komitetów Obywatelskich, prowadząc walkę z niedobitkami komunistycznej nomenklatury o rządowe posady. Zamiast myśleć o naprawie gospodarki - jak to obiecywali – „ku pożytkowi całego narodu”, wszędzie trwała zażarta walka z reżymowymi urzędnikami o rządowe stołki, żeby je opróżnić dla bezrobotnych dysydentów, złaknionych dygnitarskich posad. Bo właśnie dysydenci wywodzili się z komunistów, dla których brakło eksponowanych godności. Nie chcieli się pogodzić z objęciem byle jakich urzędów, więc podburzali robotników przeciwko burżuazji partyjnej, żeby samym wskoczyć na jej stanowiska.
Zamiast obiecywanej reformy państwa (dla dobra ludzi pracy), rozpętała się „wojna na górze”, pomiędzy karierowiczami z „Solidarności” a komuchami, o prywatę, o to kto więcej zagarnie z majątku narodowego pod siebie, kto się uwłaszczy państwowymi fabrykami, kupując je za symboliczną złotówkę, kto więcej nakradnie. Zrobiono wszystko, żeby ukrócić robotnicze apetyty na władzę i wyciszyć nastroje rewindykacyjne hołoty. Chodziło o to, żeby ułatwiać zwrot kościelnych majątków i zabezpieczyć własność nowych kapitalistów . Pod pozorem, że trzeba dobić czerwoną gadzinę, bo zagraża niepodległości i demokracji, nagradzano chlebowymi posadami, niektórych ulicznych zadymiarzy, organizatorów pikiet, zasłużonych warchołów strajkowych i propagandowych szczekaczy. Niektórych, ponieważ najistotniejsze stanowiska były zarezerwowane dla z góry upatrzonych i starannie wybranych przez rząd Regana, CIA i środowiska Paryskiej Kultury – jurgieltników i politycznych graczy.
”Zwycięstwo”, w tym wypadku, oznaczało obsadzenie wszystkich stanowisk ludźmi mającymi rekomendację Klubów Inteligencji Katolickiej, policyjnych i wojskowych służb trzymania społeczeństwa za mordę, obcych wywiadów, ambasad itp. instytucji. A do tego trzeba było dużo wolnych posad!
Wtedy to, usuwając z urzędów, skompromitowanych nieudolnością, działaczy czerwonego reżymu, wyrzucono również z funkcji redaktora poczytnej gazety, Michała Kulbakę, ps. „Fryderyk”, który zawadzał nowym szefom sprywatyzowanego organu.
Zresztą miał wiele przezwisk i pseudonimów; dla szefów partyjnego pisma, był „towarzyszem Michałem”; dla ludzi z akowskiej konspiracji – „porucznikiem Fryderykiem”; dla żony zaś, „towarzyszki Hanki” – był „Kulbasem”...
Od roku, spensjonowany (ale nie otrzymujący emerytury) „Kulbas” polegiwał w łóżku całymi dniami, jak obłożnie chory. Leżał bezsilny, jak Adonis rozdarty przez kaledońskiego dzika. Sam, ostatnimi czasy, snując mityczne analogie, porównywał się do tego herosa, rozdartego w lesie życia, przez wściekłego dzika kapitalizmu.
Był Adonisem, pięknym młodzieńcem o chmurnym czole, gdy walczył w szeregach Kedywu ćwiartując siekierą agentów Gestapo; był Adonisem, gdy po wojnie jeździł ze studentami rozdawać biednym chłopom pańską ziemię z reformy; był Adonisem, gdy wierzył w szczytne ideały „Solidarności” i pomimo oporów zdrowego rozsądku, przyłączył się do walki o „szczęście robotników”... To znaczy pyskował na zebraniach „Solidarności”, że związkowa góra skorumpowana przez kapitalistów zachodu szykuje dla robotników nędzę i bezrobocie.
Został na koniec rozdarty przez „dzika”, bo go wyrzucili z roboty, żeby nie psuł krwi i nie podjudzał ludzi do obywatelskiego nieposłuszeństwa. Cierpiał, ale nie miał prawa się skarżyć, bo przecież sam chciał gospodarki rynkowej, która ureguluje i wyczyści rynek pracy z bumelantów i obiboków, która stworzy dobrobyt na bazie pracowitości i uczciwości... - a chciał tego... bo wszyscy chcieli.
...dały nam chwile kosmatej trwogi
niezbędnej ciałom jak wierne psy
spętawszy naszym Pegazom nogi
wróciły w swoje błękitne mgły...
To też był kawałek jego dawnego wiersza, o Zuzannie, który sobie przypomniał. Nie wiadomo po co.
Kulbaka przez trzydzieści lat pisywał wierszówki do partyjnej gazety, wysługiwał się czerwonej burżuazji i partyjnej inteligencji, a po czerwcowych wyborach do sejmu `89 roku (roku obalenia komuny), pracował jeszcze trzy lata w „tym organie”, dopóki nie został (ten „organ”) kupiony przez koncern Springera i zmieniony w szczekaczkę prywatnego kapitału; a wtedy... pasując do młodych redaktorów-liberałów jak pięść do nosa - musiał odejść. Pod pozorem, że skończył już sześćdziesiąt pięć lat, wyrzucili go na pysk i basta! Już mu się nie udało, nie zdążył się załapać do obozu entuzjastów kapitalizmu i udawać kruchcianego anty-komunisty. Wprawdzie, kiedy powstała pierwsza „Solidarność” w `80 roku, zapisał się do niej, należał jak należeli wszyscy, ale po jej powtórnej legalizacji w 1989 roku odskoczył od niej, na bok, jak od zarazy, uważając ją za konstrukcję ubecji, CIA, KGB i Watykanu.
Z redakcji gazety zwolniono go latem 1992 roku, jako „czerwonego pająka”, z dnia na dzień, mówiąc mu, że skoro skończył wiek emerytalny, czas mu odpocząć. Chce czy nie, „przenoszą go w stan spoczynku”.
Powiedzieli bez ogródek, żeby sobie poszedł, żeby nie prosił, nie płakał, tylko siedział w domu i czekał aż ZUS mu obliczy należną, comiesięczną sumę emerytury i przyśle pocztą – razem z wyrównaniem. ”Niech nie robi szumu, bo mu się krzywda nie dzieje, tylko siedzi na dupie i czeka na listonosza”.
- Najwyższy czas, żeby dał młodym poredaktorzyć! Już z dość się nawypisywał kłamstw o sprawiedliwości społecznej, wprowadzanej przez bolszewicką dyktaturę proletariatu. Już dość się narządził – mówili krótko i węzłowato - A teraz wynocha. Opróżnić biurko, a nie biadolić na niesprawiedliwość! Teraz jest sprawiedliwość dla właścicieli kamienic i gruntów, a nie dla chamskiego dziadostwa.
A już po pół roku, od czasu gdy stracił robotę, skutek był taki, że były żurnalista siedział bez pieniędzy, o suchym pysku, bo wstydził się iść do opieki społecznej, żeby mu dali bloczek na darmową zupę w garkuchni Kuronia.
Chodził do ZUSu i naprzykrzał się urzędnikom, ale mu odpowiadali to co poprzednio, żeby czekał aż mu ubezpieczalnia obliczy zaległe pobory i przyśle przekazem przez listonosza. Więc czekał dalej pokornie, bez grosza przy duszy, patrząc jak Hanka obżera się tłustymi żeberkami, nie wpuszczając go do kuchni, ani go nie poprosi do stołu, nie poczęstuje, słuchając z satysfakcją jak głodny Michał łyka ślinę. Potem, za jakiś czas, znów szedł do ubezpieczalni, a oni zapewniali go, że dokonają wszelkich starań, żeby jak najszybciej obliczyć i przesłać wszystko jak należy. A że na razie, nie ma za co kupić kaszanki? To nie ich (urzędnicza) sprawa, niech ściągnie z konta w banku – mówili – z wieloletnich oszczędności, albo pożyczy, a odda jak dostanie zaległe kwoty, ”zusamen do kupy”. ”ZUS-amen!” – drwili z niego w żywe oczy. Łajdacy.
Bawili się nim jak kot myszą, mówiąc że mają nawał roboty, bo „wszyscy naraz”, odchodzą w Polsce na emeryturę, ze strachu przed bezrobociem, bo już zwąchali pismo nosem, że kapitaliści z nimi patyczkować się nie będą i będą wyrzucać na pysk każdego kto im podskoczy. Każdy członek „Solidarności” pójdzie za bramę, żeby nie wichrzył i nie buntował załogi, bo dla prywatnego właściciela, to leń i nierób. To było dobre w czasie komuny, kiedy trzeba było rozwalać gospodarkę, ale w dobie transformacji ustrojowej, gdzie wszystko jest prywatne, trzeba chamstwo nauczyć szacunku dla roboty. I nic mu nikt nie zrobi, bo takie jest jego święte prawo własności. To nic, że świadoma swych ludzkich praw, klasa robotnicza (o które tak walczyła zażarcie), sprzedała mu zakład za symboliczną złotówkę, skoro teraz on jest panem ich życia i śmierci!
„Cierp ciało, kiedyś chciało! – rzucał się ze złości pod kołdrą - Cwaniacy z KORu wzięli cię na głupie mrzonki o wolności, równości i demokracji; na gadaninę, że kapitalizm jest najuczciwszy z ustrojów. Zobaczymy jełopie, jak długo będziesz równy wobec burżuazji, stojąc po garnuszek kuroniówki dla bezrobotnych?...”
Tak rozmyślał, zalewając się żółcią, ten niby emerytowany redaktor, od poprawiania cudzych tekstów, literaturze i historii Polski ostatniego półwiecza... i o ludzkiej hołocie, która sama siebie pozbawiła majątku i warsztatów pracy.
Odcinek 5 – Ikarowe wzloty
„Nasza burżuazja powtórzyła to samo, co bogate mieszczaństwo uczyniło podczas Wielkiej Rewolucji Francuskiej; to samo, co właściciele niewolników podczas Rewolucji Amerykańskiej; to samo, co żydowskie kupiectwo podczas Powstania Listopadowego; to samo, co żydowska inteligencja w Rosji, kiedy pod płaszczykiem dyktatury proletariatu wzięła totalitarną władzę w swoje obrotne ręce; to samo... - za każdym razem burżuazja przemalowywała się w awangardę stającą na czele przemian! Teraz też, w Stoczni Gdańskiej i w Hucie Lenina poprowadziła lud na barykady. A mówiąc ściślej, w „Solidarności”, synowie czerwonej burżuazji zostali związkowymi przedstawicielami „robotniczej braci”, a jak wiadomo – inteligent zawsze zdradza! Co za kurestwo!”
„Robocza hołota dała się uwieść. Zamiast po wygnaniu komuchów samemu przejąć władzę i rządzić w fabrykach, oddała je na własność liberałom, jakimś kapitalistom, prawem kaduka, bo im powiedziano, że tak trzeba, bo kapitalizm nie zrobi im krzywdy i wie lepiej czego im potrzeba. „Lepiej niż socjalizm zaspokoi głód ich potrzeb...” Że wolny rynek nie organizuje dystrybucji, lecz za to, w to miejsce produkuje dobra konsumpcyjne, od których kapitalista otrzymuje premię uczciwego zysku...” Takimi sloganami posługiwali się orędujący za ruchem „Solidarności” uczeni eksperci, twierdząc, że są to udowodnione naukowo i sprawdzone w stu procentach kategorie ekonomii kapitalizmu. Nad który nic lepszego nie wymyślono!
Na biedny naród padło nowe odurnienie – myślał pan Kulbaka- i nikt nie zwracał uwagi, że to jest masło maślane, wcale nie mądrzejsze od argumentów „naukowego socjalizmu”. Ale cóż, skoro agenci CIA dali pieniądze na papier i maszyny drukarskie, to trzeba było te nowe kłamstwa drukować. Więc oddali polscy robotnicy swój los w ręce swego największego, bo naturalnego, wroga... i księży, tych prawdziwych darmozjadów, namawiających biedaków do cierpliwego znoszenia cierpienia!” Mówię, referując poglądy starego redaktora: „naturalnego wroga”, bo właściciele kapitału i organizatorzy produkcji najpierw pozbawiają gołotę wszelkich środków do życia, a potem zapraszają ich do roboty w swoich fabrykach. Przecież każdy uczciwy historyk musi przyznać, że aby zdobyć władzę i polityczne panować, wpierw organizuje się różne krachy, inflacje, wywołuje wojny, żeby zabrać ludziom to, co zdołali uciułać na czarną godzinę i uczynić ich dłużnikami bankowego kredytu. Wtedy muszą przyjść do roboty, na podyktowanych im przez głód warunkach.
Takie kalumnie wymyślał stary oszołom, z bezsenności przewracając się na łóżku od piątej nad ranem. To pewnie z niewyspania zwidywali mu się kamienicznicy straszący go wyrzuceniem z mieszkania, to znów księża odgrażający się, że teraz doprowadzą go do spowiedzi, albo pochowają na nie poświęcanym miejscu.
Co i rusz ponure myśli snuły mu się po głowie. Przysypiał, co trochę, ale zaraz się budził; drzemał jak mysz pod miotłą, gotów się zbudzić na każdy szelest, na każde szurnięcie w przedpokoju, stuknięcie w kuchni przez Hankę człapiącą w przydeptanych pantoflach, z którą nie odzywał się już od tygodni. Nie było dnia, żeby mu nie wyrzucała próżniactwa i niezaradności, że powinien coś zrobić, bo jest „chłopem”, a „chłop” w kapitalizmie, musi utrzymać rodzinę.
W pewnym momencie przysnął i ocknął się przerażony, bo znów mu się zdawało, że spada w przepaść, która się nagle pod nim otwarła. Miał na sobie rzemienne szelki, jakieś końskie uprzęże, jakieś ogromne, kosmate skrzydła, ale wszystko to leciało z nim w dół, z trzaskiem łamanego drewna i furkotem wyrywanych piór przez opór powietrza. Wprawdzie próbował rozpaczliwie ściągnąć z siebie te szleje, ale nie dawał rady. Uszy rozrywał mu świst wiatru, słońce błyskało w oczach ociemniałych od blasku, a on raz z głową w górze, raz do góry nogami przewalał się bezwładnie w powietrzu, aż rzygi z żołądka zalewały mu gardło. Był coraz bliżej ziemi, a może to była mroczna woda i trząsł się ze strachu, że się o nią roztrzaska. Pierzaste skrzydła przewalały się razem z nim trzaskając go po głowie i ramionach. Odpychając je rozdarł sobie dłoń na wystającym gwoździu, ale się nie poddawał – jeśli ma spaść na ziemię to przynajmniej bez tych żerdzi. Zajęczał z bólu, aż dosłyszał swój jęk przez sen i raptem się obudził. Dyszał ciężko zlany potem, a serce mu biło jak oszalałe. Przez ostatni rok ten sen prześladował go wiele razy.
Zawsze po awanturze z pijaną Hanką, przed którą uciekał jak szczur do dziury, śniło mu się, że jest Ikarem zamkniętym na jakiejś wyspie, że odbija się od wysokiego muru, mając morze pod stopami i wzlata ku słońcu, a za nim muczy czarna krowa; czy też byk. Woda jest granatowa, niebo jest niebieskie, pogoda cudowna, on sam. Jakiś starszy mężczyzna z siwą brodą, pewnie ojciec, Dedal, jest gdzieś na dole, też leci, ale ciężko, nad wodą, a on, Ikar, leci coraz wyżej i wyżej, i nagle spada. Czasem pod wpływem podniebnych akrobacji wymiotuje do łóżka i budzi się z krzykiem. Być może śnił, że jest Ikarem, bo „Ikar” był jednym z jego pierwszych konspiracyjnych pseudonimów, którego musiał się wyrzec, bo mu wytłumaczono, że nie pasuje do tych wszystkich wielkopańskich, oficerskich „sokołów” i „orlików”.
- Wybierz sobie jakiś inny pseudonim – mówili – wronę, wróbla albo szczygła, bo orły, krogulce i birkuty są zarezerwowane dla panów, godniejszych od ciebie, wyższych szarży.
Z nagłego podrażnienia nerwów, znów zaczął „pisać”, wymyślając na poczekaniu jakiś kawałek wiersza:
Słodkie niepamiętanie spalonego domu
Kiedy droga do nikąd, nagle się urywa
Na mapie szabrownika, co się wśród nas kręci
I flegma nienawiści z kanałów wypływa
Wśród dziecięcych okopów, świątobliwych chęci
Jesienny motyl klęski, w deszczu się szamoce
I odpędzając pamięć, umiera w posoce.
Tym razem się nie porzygał i nie miał zawrotów głowy, ale rozbudził na dobre i nie mógł już zasnąć. Przedtem śniły mu się trupy i szczegóły egzekucji, które wykonywał na zdrajcach, ale od jakiegoś czasu c oraz częściej widywał w snach czarnego byka. Buhaja wielkiego jak żubr, najedzonego, buczącego przyjaźnie, chociaż czasem bitego przez jakichś opryszków w rzeźni, opierającego się masarzom w skrwawionych fartuchach. Tym razem nie wiedział, śnił mu się jakiś smutny stadnik wśród chwastów na łące, wśród badyli, niemrawy i chory. Sądził, że ten stary buhaj jest symbolem jego upadającego zdrowia i męskości, ale z biegiem czasu doszedł do wniosku, że w tym musi być coś więcej, niż bitwa jego libido i seksualne możliwości. Nie przypadkiem, od jakiegoś czasu, nieoczekiwanie w różnych miejscach doznawał halucynacji, a to, że widzi krowi placek, tam gdzie go być nie powinno, na przykład na skwerku albo na progu restauracji. To znów widział coś czarnego, jakiś zad z ogonem, kark z rogami…wśród tłumu przed Pałacem Kultury. Czasem między krzakami mignęło mu coś podobnego do krowy. Chociaż potem krowi placek okazywał się kretowiskiem albo rozmoczoną w deszczu papierową torbą po cukrze, a krowa dużym psem biegającym bez smyczy... ale te zwidy dawały do myślenia.
Za oknem było jeszcze mroczno, a on nie mógł już zmrużyć oka. Często w takich chwilach błądził myślami po lesie, tęsknił do śródleśnych ugorów, które poznał w młodości, do zapachów mięty, żółtych żarnowców, do gorzkiego wrotycza... Udawał przed sobą, że nie wie, dlaczego przypomniały mu się widoki miedz i wądołów, wśród których spędzał wakacje na biwaku. Najpierw na harcerskim, potem wojskowym, później partyzanckim. Jego psyche, jak się domyślał, udawała, że nie wie, dlaczego te widoki wypływają z ciemnego źródła pamięci, skąd te widoki rośnej trawy i mokrej wikliny...
Ach, cholera, jego świadomość udawała, że nie wie, ale on wiedział. Prześladowało go to przez wiele lat. Obserwował, jak jego psyche krąży ostrożnie wokół tematu odpowiedzialności, za to co się stało podczas okupacji, kiedy wygubił ludzi ze swego oddziału. Próbował to otamować, wyprzeć, wytransferować gdzie indziej, ale nie potrafił. Czasem się wściekał na siebie, mówiąc: „i cóżeś zrobił, skurwysynu”, ale nie mógł skasować wydarzeń ani cofnąć tamtego czasu. Zresztą, to i tak nie przynosiło mu ulgi. Miał nadzieję, że dozna spokoju dopiero w chwili śmierci. Koło piątej wstał, otworzył szafę, przebrał się w suchą flanelową koszulę i położył z powrotem do łóżka. Zastanawiał się co może ów sen znaczyć. Zdawał sobie sprawę, że musi coś z tym zrobić, bo to pogłębia jego lękową nerwicę. Czasem pogłębiała się do tego stopnia, że bał się zmrużyć oka... ale nie wiedział co zrobić. Był z tym u psychiatrów, ale nie chcieli go słuchać. Przepisali mu środki uspakajające i kazali się dobrze odżywiać. Już Hanka zwracała mu uwagę, że słyszy go przez ścianę gdy jęczy we śnie, jakby go dusiły zmory. Więc wiedział o tym, że coś jest z nim niedobrze, ale był z tym zupełnie bezradny.
Dzisiaj też się obudził słysząc swój skowyt. Pojękiwał przez sen jakby go coś bardzo bolało, ale to bolała go dusza. Czuł się dosłownie, jak zając pod miedzą, nasłuchując dalekiego szczekania psów, które się niosło od wsi położonej za lasem. Przykry, zwierzęcy los.
Zawsze po takim nocnym koszmarze chodził rozbity przez cały dzień. Wieczorem bał się zasnąć, że znów go będą dręczyć te wizje ciemnych uroczysk, piwnic, lasów, dołów, piwnic i wykrotów, dzikich ruin bez drzwi i okien. Postanowił, że musi iść do dobrego psychiatry; tylko, za co? Wprawdzie psychiatra w przychodni jest za darmo, ale dobre leki są drogie, a on od jakiegoś czasu nie ma już pieniędzy. Przecież nie pójdzie do Hanki, bo mu nie da.
„Co może, u cholery, ten sen znaczyć – rozmyślał - to spadanie? To ostre słońce, w którym widzę jakieś poruszające się cienie, słyszę jakieś rozmowy jak z powstańczej radiostacji, a wszystko się rozpływa w blasku światła kłującego w oczy i w huku powietrza zdzierającego ze mnie ubranie. Starał się sobie przypomnieć, co widział w tym świetle psychicznej eklampsji, co mówili, co krzyczeli do niego, ale nie mógł wydobyć nic konkretnego z ogłupiałej pamięci.
Było mu zimno, tak że szczękał zębami, więc otulił się kołdrą. Wstrząsały nim dreszcze, ale powoli się rozgrzewał, dochodził do siebie. Powoli się uspakajał i zaczął rozpoznawać w półmroku szczegóły mebli w swym pokoju. Patrzył w okno i chmury za oknem, starając się dociec, jakie będzie dzień. Zamyślił się nad niczym, nad nicością, jak dobrze byłoby nie żyć, ale po chwili znów odzyskał zainteresowanie zewnętrzem, zaczął śledzić sine smugi brzasku na firance, wędrujące po suficie cienie przedświtu. Obudziły się wróble i zaczęły ćwierkać w krzakach na skwerze; za nimi zaskrzeczały sroki. A potem zaczęły się drzeć wrony w niebogłosy. Przez jakąś godzinę, dopóki nie zrobiło się całkiem jasno i szum samochodów wypełnił ulice, słychać było te sroki, jak wrzeszczą przelatując z wysokich topól na dachy i z dachów, z kominów na skwer, w poszukiwaniu ścierwa w koszach na śmieci. Słuchał jak krzyczą, jak dzwonią budziki, jak wstają ludzie do pracy, jak się budzą sąsiedzi za ścianą, jak spuszczają wodę w kiblach, wychodzą na ulicę, stukają obcasami o trotuar, jak gadają; słuchał jak jadą pierwsze autobusy...
Wstał. Nie wiadomo po co. Łaził przez chwilę w krótkich kalesonach do kolan. Usiadł na krześle przy oknie. Lubił patrzeć na zarysy domów mroczniejące w poświacie budzącego się dnia. Tylko w kilku mieszkaniach zapaliło się światło. Reszta spała. Od czasu dojścia kapitalistów do władzy, cała Warszawa na bezrobociu budzi się późno i chodzi w gaciach całe popołudnie.
Zrobiło się całkiem jasno i wraz ze światłem dnia spłynęło na niego uspokojenie. Przez krótką chwilę poczuł taką błogość, takie pogodzenie z losem, że „napisał”:
Wreszcie przyszło jesienne do mnie przesilenie
Wśród starych fotografii twój medalik w liście
Do tego z mego domu mam cztery kamienie
I paczkę twojej ziemi, z grobu oczywiście
Potem milczał. Przeżywał klęskę. Od tego milczenia, zapomniał się w chwili kontemplacji. Że nie ma pieniędzy, że Hanka pije, że syn się zbiesił… Że trzeba wstać i coś robić, bo inni cię zjedzą i przetrawią… jak wilki. Dla nich, tych „wilków” to normalne. Społeczeństwo to wściekłe psy.
Znudzony bezpłodnym rozmyślaniem ocknął się i przewracając się na starej kanapie, z odrazą i wściekłością przypatrywał się stojącym w pokoju pożydowskim gratom:
- Oto, psiakrew, czego drobiłem się przez w pięćdziesiąt lat w tym sakramenckim kraju; pięć lat w konspiracji, sześć w stalinowskim więzieniu, trzydzieści lat pisaniny w komunistycznej gazecie – mruczał ze złością – Kurwa mać! Zajebany kraj! Parę pożydowskich bambetli, oto cały mój dorobek na stare lata, całe moje bogactwo partyjnego trabanta! Bo przecież nawet nie członka Partii!
Komuniści nie chcieli go przyjąć uważając, że jako fachowiec nie zrzeszony, będzie na stanowisku bardziej gorliwy niż niejeden aparatczyk z czerwoną legitymacją w kieszeni.
Zresztą, na jakim tam „stanowisku” – zastępca zastępcy redaktora do poprawiania ortografii... oto całe „stanowisko”!
Odcinek 6 – w głowie młoty Vulkana
Poczuł zawroty głowy i położył się do jeszcze ciepłej pościeli. Leżał jeszcze w łóżku i słuchał z bólem głowy, nieznośnego tykania, zegara stojącego na komódce, które zamiast uspokajać, wprowadzało go w stan takiego rozdrażnienia, że gotów był skoczyć i strącić go na podłogę. Z każdym tyknięciem zdawał sobie sprawę, że życie mu upływa bezpowrotnie, upłynęło na niczym, na bezpłodnym czekaniu, aż społeczeństwo się pozna na jego zdolnościach i doceni jego zasługi. Aż się inni się douczą i zrozumie potrzeby innych, aż ci bardziej obrotni i bijący po żebrach się dorobią, aż się nażrą, nakupią mebli, mieszkań, samochodów, to i jemu coś na koniec skapnie... A tu najlepszy czas już minął, śmierć się zbliża, a on nie ma nic i nie zaznał – nawet tego (na starość żałował) co dane człowiekowi z przyrodzenia i za darmo – smaku prawdziwej kobiety! Nie ćwierć ani pół-kobiety, jakiejś cholernej namiastki miastowej szantrapy, ale takiej prawdziwej, jakie się trafiają wśród ukraińskiego chłopstwa, którego nudziło, lub polskich ziemianek, do których miał za wysokie progi. Prawdziwych - bo Anna nie była dla niego prawdziwą kobietą. Była furią, megierą, sekutnicą – wszystkim, tylko nie kobietą. Zawsze w ich małżeństwie był ten trzeci – alkohol. Były okresy, że piła na umór, tyle że w domu i miała tak końskie zdrowie, i mocną głowę, że rzadko kiedy musiała rzygać.
Jeszcze nie poczułem, że żyję, a już mi trzeba umierać – wściekał się na upływ czasu. Wprawdzie jeszcze nie teraz, nie zaraz, ale przecież mam już prawie siedemdziesiąt lat i za kilka lat, śmierć zapuka, puk, puk i powie: „Michale, wsadź mi swego kutasa, jakżeś to zawsze obiecywał; że gdy przyjdę, to mnie wypierdolisz”.
Rzeczywiście mówił tak kiedyś, w lesie, w partyzantce, gdy był młody, w Powstaniu, „że ją wyjebie” - wszyscy tak mówili, żeby ją odpędzić, staruchę... ale dzisiaj nie był taki pewny, czy gdyby przyszła pod postacią pięknej kobiety, to dałby jej w łóżku radę.
„Tak czy owak – mówił – byle nie przyszła pod postacią starej żebraczki, to jakoś to będzie. Może mi stanie”.
A tymczasem płonąca Starówka „stanęła” mu przed oczami.
Płonąca fala zmyła ze ścian domów bluszcze
Otwarto czarne źródło, co benzyną pluszcze
Dudnią czołgi, przekleństwa i Bogu ktoś bluźni
Śmierdzi, wszędzie się palą, wstrętne, ludzkie tłuszcze
Zawadza pod nogami jak obcęgi w kuźni
Przegniłe ciało we drzwiach, jak ciężkie kowadło
Duchy z ludźmi się parzą w ruinach ulicy
Jak chwiejące się w sadzy ogniste dziwadło
Które tonie w skowycie płonącej piwnicy…
- Jakże się miałam czegoś dorobić – myślał – skoro mi w pamięci stało ciągle przesrane Powstanie, które i ja przegrałem i sam byłem przegrany i musiałem ukrywać, że jestem przegrany i tłumaczyć się z tego, że jestem przegrany. I cierpieć po więzieniach, że byłem przegrany! A takich przegranych była cała rzesza. Pół Warszawy było takich przegranych. Całe pokolenie przegranych!
- Niczego się nie dorobiłem – patrzył posępnie na swoje nędzne meble, na szafę, biurko, stary popsuty telewizor... ale to i dobrze, bo ta wściekłość, jaką w nim wywoływały te graty, odwracała uwagę od feralnego snu i strzykaniu w czaszce. Kulbaka przeklinając władzę, Boga i Polskę... zapominał o łupaniu w kościach.
Choćby ten zegar! „Ten zegar...” ledwie rzęził ze starości, a jednak nie chciał się zepsuć. Żebym tylko nie zapomniał go nakręcić. Gdyby się zepsuł, miałbym spokój. Ale ja się chyba prędzej zepsuję. Nakręcanie sprężyny było jedyną jego czynnością, jaka mu pozostała. Zegar był „żywym” łącznikiem, nicią, która łączyła go ze światem okupacji. Przypomniał sobie historię tego grata, który lewie chrobotał zużytymi trybikami, ale nie chciał się poddać. Może, dlatego, że rosyjski. Solidna robota. W Rosji zegar mógł zrobić nawet kowal, takie miał zwinne paluszki. Wszystko w Rosji mogło być tandetne, ale nie zegar. Zegar musiał być solidny. Nigdy się nie zepsuć. Chciał o nim napisać opowiadanie, ale zawsze nie miał czasu. Nosił w głowie, jak w kamizelce, niektóre sceny, których zegar był świadkiem, ale nie miał okazji przenieść ich na papier.
Przypomniał sobie jak wracając po wojnie z niemieckiego obozu, spotkał radzieckiego żołnierza, który wracał z Berlina do Moskwy. Szedł na piechotę, jak wielu innych, wracających do ojczyzny i do Stalina. W letnich tygodniach ostatniego roku wojny wszystkie drogi były zapchane wracającym wojskiem. Pociągami wracali tylko ci, którym się spieszyło na front mandżurski.
Iwan był młody, ale bez jednego oka, więc na wojnę z Japończykami już się nie nadawał i dlatego odmówiono mu miejsca w kolejowym eszelonie. Koledzy wychylając się z okien wagonów jadących do Chin, zarezerwowanych dla zdrowych wojaków, rzucali mu konserwy ze słoniną, przykazując, żeby się śpieszył budować komunizm, per pedes. Wracał więc Wania, jak dziad; „o kiju”, ale z pepeszą na rzemieniu przerzuconym przez ramię; w rozlatujących się butach i w furażerce, z torbą pełną zdobycznych pierścionków i zegarków. Żył z tego, co mu dali koledzy podczas postojów na stacjach kolejowych, a kiedy mu brakło to przykradł po drodze, albo wyhandlował, za swoje wiezione na wózku zdobyczne klamoty. A miał czym zahandlować, bo ciągnął, albo pchał przed sobą, jakiś poniemiecki, dwukołowy wózek, pełen srebrnych łyżek, kamei, miniaturek i porcelanowych filiżanek. Jako potomek żydowskiej, wielko-mieszczańskiej rodziny, siedzącej w Moskwie od pokoleń,wiedział co rabować z zasobnych willi Berlina. Michał wypatrzył w jego „składziku” zegar w stylu empire, przecudnej roboty. Dość duży, trzydzieści centymetrów, styl tzw. „gabinetowy”, na biurko - skrzynkę miał zrobioną z hebanu, wykładaną emalią, masą perłową i szylkretem.
Iwan Dawidowicz był absolwentem historii sztuki i znał się na prawdziwej wartości artystycznych przedmiotów, więc nie można mu było wcisnąć byle czego, jak za jakieś barachło. Michał nie miał wiele pieniędzy, ale tak mu się ten zegar spodobał, że wysupłał pięć dolarów, cały jego majątek, zaszytych w panterce z oflagu i dołożył jeszcze paczkę amerykańskich papierosów. Panterka i papierosy pochodziły z zapasów polskiej brygady czołgów generała Maczka, dolary z handlu tymi papierosami i kurwami, ponieważ był starszym alfonsem w dywizyjnym burdelu.
Na koniec wypili ćwiartkę bimbru i rozstali się wymieniając adresy. Niestety, moskiewski adres Iwana Dawydowicza gdzieś się Michałowi zawieruszył, a szkoda, bo po latach często go wspomina i coraz częściej, ta myśl nie daje mu spokoju.
Ta powieść o zegarze miała być studium ludzkich losów, w którym na przykładzie przechodzącego z rąk do rąk przedmiotu, jak w soczewce odbijają się historie ludzkich losów - zarówno szlachetne porywy serca jak i niskie podłości. Opowieść miała mieć tytuł: „Zemsta zegara”, albo jeszcze lepiej; „Zbrodnia Zegara”. Zegara, jako egzemplifikacji Ducha Czasu, Wszechmocy Boga Kronosa, Konieczności, Historii. Bo czyż zbrodnia nie jest konieczna do posuwania historii do przodu; czyż zbrodnia nie jest źródłem napędu rozwoju - rewolucji i ewolucji? Wszystkie rewolucje: amerykańskie, francuskie, bolszewickie, wszystkie hitleryzmy, są niczym innym tylko zemstą Czasu (pojmowanym tak, jak go pojmowali starożytni tragicy), nad rodzajem ludzkim, za używanie zegara (czasomierz jako narzędzie buntu przeciwko ślepemu przeznaczeniu), za zbrodniczą chęć ujarzmienia czasu, za karygodny zamiar sterowania przeznaczeniem, za chęć wpływania na bieg historii. Czas i Los - to są rzeczy zastrzeżone dla Pana Stworzenia, dla Konstruktora Świata, dla boskiego Zegarmistrza, Dawcy Życia, a nie dla marnego biorcy, uzurpatora i dyletanta.!.
Odcinek 7 – święty czas wieczności
Czas to rzecz święta, czas to własność Boga; ty człowieku masz się poddać bezpośredniemu, jak zwierzę, naiwnemu przeżywaniu świata, masz tylko przeżuwać i wydalać nie martwiąc się o sens życia, a wtedy będziesz szczęśliwy, wtedy będziesz prawdziwy egzystencjalnie. Twoje głupie pragnienie scalenia świata, pogodzenia pozoru i rzeczywistości, snu i jawy, kłamstwa i prawdy... zostanie zaspokojone – krótko, bez długiego wyjaśnienia.
Ale nie możesz dłubać w maszynerii wszechświata! Musisz się poddać wyrokom Przeznaczenia, nie wierzgać przeciwko ościeniowi śmierci, zrozumieć, że nie jesteś panem, lecz sługą, który „idzie gdy mu każą „Idź” i stoi gdy mu każą: Stój”. Musisz zrozumieć, że dobrze jest być sługą. Nie mając na głowie pęta spraw wielkich, można się zająć małym, cieszyć byle czym i być szczęśliwym.
„Wtedy nareszcie odczujesz prawdziwy smak waginy” – przelatywało w takich razach przez myśl pana Kulbaki.
Natomiast rzeczy zastrzeżone dla wielkich, zostaw wielkim, większym niż Raskolnikow – one powodują tylko strapienia i bycie nieszczęśliwym. Konieczność dążenia do doskonałości rodzi ciągły stres i stan napięcia. Pan Świata mając na głowie niezaspokojone, pod względem doskonałości, żądania Bytu, nie może ze zmartwienia zmrużyć oka! A tak pragnie wypoczynku, potrzebnego do jasnego myślenia i kierowania tym światem! Więc może stąd tyle w boskim stworzeniu pośpiechu, niekonsekwencji, błędów i kłamstwa? Pośpiechu – który udzielając się nieszczęsnej ludzkości jest jej największą udręką. Ludzkość nie ma czasu, ale właśnie, dlatego musi odrzucić próby jego okiełznania. Czas jest potrzebny Bogu do naprawy istoty Bytu! O tak, jemu potrzebny jest Zegar - i to Wielki, Kosmiczny – a nie tobie ludzki smrodzie – mówił sobie pan Michał!
Ty byś chciał wiedzieć, łajdaku, która godzina, żeby zaplanować nowe draństwo, nieuczciwy biznes, subtelne łotrostwo, bo jesteś świadom tego, co zamierzasz? Zegar dostarcza podniety, ale również daje alibi, zmusza do analitycznego myślenia, bo oszustwo wymaga precyzji... tak jest, precyzji, żebyś mógł, łajdaku, zaplanować zbrodnię doskonałą.!. Gdyby nie było zegara, gdyby ludzie nie liczyli godzin, czyżby możliwy był czyn Raskolnikowa!? Zbrodnia o godzinie szóstej wieczorem?!
Oto zagadnienia, które dręczyły byłego redaktora!
O, tak! Zegar zawsze mści się na swoim właścicielu! A właściwie, na swoim przywłaszczycielu, który próbuje go ujarzmić jak niewolnika!
Gdy tymczasem prawo do nawet najmniejszego, ruskiego budzika, ma jedynie Przedwieczny i tylko ON! Człowiek tylko uzurpuje sobie prawo do dysponowania czasem i planowanie zdarzeń. Można nawet powiedzieć, że człowiek jest odpowiedzialny za zbrodnie swej historii, odkąd nauczył się liczyć pory roku, określać równonoc i czas wiosennego siewu, zmuszać Naturę do służby, odgadywać zjawiska kosmiczne, zaglądać Panu Bogu za zasłonę alkowy. Wtedy to z nieświadomego stał się świadomym, z nieodpowiedzialnego stał się współodpowiedzialnym, z niewinnego, współwinnym złych i dobrych obrotów Rzeczy.
Kulbaka często miał takie wrażenie, że człowiek wobec porywów kosmicznego wiatru jest pyłkiem miotanym w śmietniku i że ani Hitler, ani nikt z ludzi, za drugą wojnę światową nie odpowiada. Czas musi upływać, materia w ludzkich kiszkach musi się zużywać i być uzupełniana, historia musi się toczyć, musi się jeść, musi się zarabiać, musi się zabijać tych, co nam stoją na drodze do zarabiania pieniędzy! Tak, pieniądze nie są odpowiedzialne za zbrodnie, ale żeby je zarobić, trzeba zwalczyć konkurentów! A ponieważ wszystko to dzieje się z powodu upływu czasu, to któż jest winien ludzkiej zbrodni, jeśli nie Czas, mierzony wskazówkami zegara?
Ludzkiemu zwierzęciu kończą się, wcześniej czy później, zapasy w jaskini i musi wyjść z maczugą na żer! Od czasów prehistorii nic się nie zmieniło. Maczuga została zamieniona na weksle, procenty i akcje. Ale nic ponadto!
Człowiek ma najszlachetniejsze myśli i intencje, chce się powstrzymać od zbrodni, ale zegar tyka, Czas upływa, krew się zamienia w wodę i nie da się oszukać głodu, a wtedy ludzkie zwierze powstrzymując bolesne skurcze żołądka wychodzi z siekierą na żer.
Takimi myślami pan Kulbaka łagodził swoje powstańcze lęki. Jednak na najmniejsze skojarzenie ze sznurem, z pistoletem czy siekierą, którymi wykonywał wyroki śmieci podziemnego sądu, reagował dusznością, zawrotem głowy i ścierpnięciem krocza. A często furią nie do opanowania, która go przyprawiała o silną arytmię, bliską zapaści. Dlatego, żeby się przed tym jakoś chronić, odwracał myśli od „tematu” i tworzył na poczekaniu jakiś limeryk, kalamburek lub wierszyk. Często samo mu się rymowało o gruzach, śmierci i Powstaniu, ale tymczasem nerwica lękowa rozchodziła się po kościach i sublimowała w postaci „wartości artystycznych”. A te zmiękczały lęki i nie były już groźne. Teraz też „napisał”:
Mam mroczki przed oczami i świadomy tego…
nie kręć mi się pod lufą, ostrzegam kolego,
Teraz bimber jest tani, a wokół te graty…
jak nie będziesz uważał, wylecisz w zaświaty
Do tego słabe nerwy, pieką ciasne buty
Jak napierdalać boso, kiedy bolą strupy
Pod ostrzałem bez przerwy… ciągle same straty.
Nie wierć się jak karakon! Nie sraj mi w granaty!
Szkoda cię młody, lepiej sprowadź ksiuty
Bo mnie tu krew zaleje, jak nie spuszczę spermy
Kutas w portkach szaleje, gdy atak się zbliża
Nieboszczyk Piotr coś mówi, obsiadły go muchy.
Ledwo rusza wargami, żeśmy są ofermy
Bimber jest tam pod mufą, koło tego krzyża
Muszę się prędko napić, kiedy idą trupy
Przynieś go z całą kufą! Plutonowy, ruchy!
Niemcy cię nie zobaczą! Nie bój się podpuchy.
Muszę się prędko napić! Potem bimbrem natrzeć
Zmarłych, co tutaj siedzą, stare nieboszczuchy
Przestańcie się już gapić, bo flaków nie macie!
A ja wciąż jeszcze piję, choć mam mokre gacie
Drogich kolegów rzesze, niech spoczną w pokoju
Natrę fuzlem truposzy, w śmierci majestacie
I do rana tak wskrzeszę, że ruszą do boju
Kulbaka wsłuchał się w tykanie zegara. Kosmiczny zegar też tyka, tak jak ten, w pokoju Kulbaki.
Iwan mówił, że znalazł go w jakiejś podberlińskiej willi należącej do SS-mana. Wnioskuje to po porzuconych w pośpiechu walających się po podłodze rodzinnych fotografiach, wśród których były zdjęcia z powstania W Gettcie Warszawskim. Na odwrocie miały podpisy jakiegoś feldfebla: „Getto Warschau – april 1943”.
Po dokładnym obejrzeniu zegara, znalazł z tyłu tabliczkę fabryki w Tule, zrobiony w 1906 roku, widocznie dla kogoś ze sfer kupieckich, czy może kogoś z obsługi carskiego dworu, później naprawiany w Zurychu i w Wiedniu, o czym informowały napisy i daty wyryte na mosiężnej płytce. Była tam również dedykacja, z której wynikało, że ktoś zrobił z niego podarunek dla rabina z warszawskiego Kahału.
Pan Michał wyobrażał sobie – i o tym miała być ta powieść – że z rąk carskiej rodziny, trafił do jakiegoś oficera, który go przepił albo przegrał w karty, więc został oddany do lombardu i tam kupiony przez żydowską gminę, potem zaś dostał się w ręce warszawskiego adwokata, który po zdradzie i odejściu żony rozpił się i został zlicytowany podczas okupacji – Kulbaka znalazł ledwie widoczny, zatarty ślad pieczątki na wewnętrznej stronie hebanowego pudełka: „Samuel Szlagbaum. Adwokat. doktor praw. Warszawa. Chmielna. Kancelarya”.
Zasycha jęzor w mordzie, trzeci dzień bez zupy
więc się tu nie kręć z bólu, bo latają krowy
klnąc jak kurwy w akordzie, co szukają dupy
jak twoja, ciulu, bo jesteś tu nowy.
Do rozerwania łatwy, bo się pchasz na wały
Dwa razy nie powtórzę, nie chcę tu niezguły
Nie wychylaj się, mówię, a wciąż będziesz cały
Widzisz flaki na murze? nie bądź taki cwaniak!
Wkurwiasz mnie, choć cię lubię, nie patrz do tej ruły!
bo choć jesteś morowy, pierdolnę ci w baniak!
tym bardziej żem nerwowy, a spust bardzo czuły.
Najlepsze w tej historii było to, że po latach, oglądając zegar dokładnie, znalazł na tylnej ściance małe drzwiczki, które, jak się okazało, były domkiem kukułki. Zegar miał kukułkę, która uśpiona przez zacinający się mechanizm, siedziała w milczeniu zamknięta w zegarze przez te wszystkie lata. Dopiero przypadkowe naciśnięcie malutkiej sprężynki spowodowało, że wyskoczyła z dziupli kukając dwadzieścia siedem razy. Potem kukała byle jak i byle kiedy, coraz więcej, aż pewnego razu zepsuła się, pozostając wychylona na zewnątrz z rozwartym dziobkiem. No, myślał redaktor, trzeba wyjątkowej perwersyjności, żeby kukułkę umieścić z tyłu, jak się umieszczało kuchnie i pomieszczenia dla służby w pałacach tak, że służące i kuchty cały dzień widziały tylko ścianę, bez promienia słońca.
Odcinek 8 - wszystko jest niepamięcią
Po chwili bezmyślnego leżenia, w psychicznym dołku depresji, ocknął się z letargu, bezmyślnie dłubiąc w nosie. Stary dureń - czekał nie wiadomo na co, gdy kawałek wiersza znów stanął mu niepostrzeżenie na myśli. Właściwie to nie była zwrotka, tylko tamta dziewczyna, z którą kiedyś... Przypomniał sobie jej twarz, jakby widział ją wczoraj. Piękną, smagłą, o południowych rysach, z głębokim, zamyślonym spojrzeniem. Ale nie dane mu było.
Zaraz, zaraz, jak to szło? Usiłował sobie przypomnieć kolejną zwrotkę tamtego wiersza „Do Zuzanny”:
A my zgubieni wśród gwiezdnych kurzów
Które się sypią z podniebnych rur
Szukamy naszych aniołów stróżów
Błądzących we mgłach, gdzieś pośród chmur...
Rozglądając się ponuro po umeblowaniu swego pokoju. Przedwojenne gięte krzesła, dębowe wyszczerbione biurko, bejcowana na brązowo stara szafa w stylu secesji, skrzypiąca rozeschniętymi deskami, czarna, empirowa komoda z mosiężnymi okuciami w kształcie wawrzynów, redakcyjna maszyna do pisania, jakieś drobiazgi, stare bibeloty...
Większość mebli w mieszkaniach starej Warszawy, tak jak u niego, to graty wyszabrowane z Ziem Odzyskanych, resztki z tego, co zostało wywiezione z Getta, albo ocalało z Powstania. Kogo stać na kalwaryjskie meble! Przeciętna rodzina meblowała się na Karcelaku.
- Co za pierdolony kraj! – mełł w ustach przekleństwa, aż śmierdziało. Z ust mu śmierdziało, od zepsutych zębów i od żołądka mu śmierdziało. Uzmysławiając sobie rozmiar swej nędzy, wpadał w taką wściekłość, że ciśnienie podskakiwało mu czasem do dwustu.
– Kiedy byłem młody - myślał, i aż go krew zalewała z wściekłości - trzeba było iść na całość, zabijać, jak Mazurkiewicz, handlować dolarami jak ksiądz Lelito i kraść ile wlezie, to bym teraz mieszkał w podmiejskiej willi jako szanowany obywatel, podpora społecznego ładu! Wiara w pierdoloną moralność mnie zgubiła! Zachciało mi się szanować społeczne reguły gry! Jebał je pies!
Szanowałem, bom się bał i myślałem, że jest jakiś sens w budowaniu moralnego ładu. A tymczasem, inni nie szanowali i nic im się nie stało, a teraz opływają w luksusy. Pierdolę to wszystko!
Trzeba było, przed czasem, zdawać sobie sprawę – myślał rozdrażniony – że skoro budowa socjalizmu jest niemożliwa, z powodu wrodzonej ludzkiej podłości, to tym bardziej w kapitalizmie ujawnią się najniższe zwierzęce instynkty, które w niwecz obrócą nadzieje na lepsze życie i inteligenckie mrzonki o stworzeniu lepszego człowieka. Sam sobie jesteś winien boś, stary durniu, uwierzył bajaniu papieża Wojtyły, że kapitalizm jest lepszy, bo oparty o własność prywatną, te ostoję uczciwości! Całkiem fałszywe założenie nie oparte na niczym!
On dużo wie – właśnie on, który nie zarobił grosza własnymi rękami! Bo przecież w krakowskim Solwaju był z niego robotnik jak z koziej dupy trąba – myślał mściwie.
On sam, Kulbaka był robotnikiem... Przez półtora roku usiłował być, ślusarzem, i uciekł gdzie pieprz rośnie... w inteligenckie, urzędnicze zarękawki.
No, to masz swojego papieża, oszusta, w którym żeś pokładał taką nadzieję! Jeszcze jeden oszust, który „naszą biedną Kuzynkę” wziął na piękne słówka. Tak nieostrożnie rajfurzył przy zapoznaniu jej z zachodnio-europejskim fatygantem, aż jej zrobili bękarta w postaci burżuazyjnego rządu. Jeśli, księżyno, nie znasz się na kurestwie, to się nie bierz do dziewosłębia! – wściekał się pod kołdrą na naiwność papieża.
- Bodaj mu jęzor kołkiem stanął! – przeklinał Wojtyłę - Ale dobrze mi tak! Jeden stary pierdoła zbałamucił drugiego i wyprowadził jak młodzika na manowce! A może Wojtyła wiedział, że po odejściu komuny rozpęta się pandemonium zachłanności i żądzy posiadania, tylko udawał głupiego, działając na rękę zachodnich koncernów? Niech się nie zasłania tym, że nie wiedział! Jeśli on nie wiedział, to kto miał wiedzieć? Nie trzeba było się pchać na afisz i pod pozorem hasła: ”Otwórzcie drzwi Chrystusowi”, otwierać drzwi wielkiej własności prywatnej!
Michał miał podzielną uwagę i rozmawiając z żoną, a raczej odpierając jej ataki, przyglądał się następnej zwrotce, która zjawiła mu się ni stąd ni zowąd przed wewnętrznymi oczami. „Do Zuzanny”.
Niewinnie nadzy, w sennej podróży
Szukamy w niebie zgubionych piór
O której teraz wspomnienie smuży
Zachwyt wypadły z pamięci dziur
Teraz nie zwalaj winy na innych – pomyślał o sobie mściwie – bo sam tego chciałeś,
latałeś na „Solidarnościowe” manifestacje, krzyczałeś z innymi gołodupcami do właścicieli sklepów i kamieniczników, cynicznie uśmiechających się z okien, zza firanek: „Solidarność”!, ”Chodźcie z nami!” Chciałeś, no to masz swoją demokrację, stary głupcze – łajał siebie z jadowitą satysfakcją – Po diabła chodziłeś na ten statek!
- No to masz! – klął swoją naiwność w żywy kamień - Zwyciężyła twoja „Solidarność” i zamiast „spolegliwej pracy”, dla „dobra Polski”, „na rodzinnej niwie społecznego szczęścia...” jak to przedstawiali emisariusze opłacani z kasy CIA (Brzeziński śmiał się z naiwności tych, którzy mówili, że „Solidarność, bez amerykańskich dolarów, „zrobiła się sama”), zamiast zgodnej pracy od podstaw dla dobra narodu, rozpętała się burza namiętności o hipoteki, majątki, kamienice, dobra rodowe, o konta w banku... Rozpętała się walka, w której wszyscy z wszystkimi się gryzą o ochłapy, jak psy w rakarni, a ty, frajerze pozbawiony własności, nie masz nic do gęby włożyć, ani ochoty wstać, żeby nie patrzeć na ten burdel. Nie chcesz wstać, żeby nie myśleć, że cię wywalono z roboty, że ci się od paradontozy chwieją zęby, że nie masz za co wykupić lekarstwa na prostatę, że cię Żyd wyrzuca z mieszkania. Już się na ciebie wydziera, że czynszu nie płacisz, tak, że go omijasz z daleka!
Zegar stojącej na czarnej komodzie, jak na katafalku, wybił piątą, szóstą, siódmą, ósmą... kiedy weszła Hanna, drobna i siwa pani, z poranną gazetą, ”aby raczył” - jak mówiła pełna irytacji: ”rzucić łaskawym okiem”, na najnowsze oferty pracy – których co prawda - było coraz mniej, ale przecież się zdarzały i była jakaś szansa na złapanie dorywczej roboty. „Choćby i przy rozrzucaniu gnoju” – mówiła.
-Ale, tyle tych ofert, co kot napłakał! – wzdychała żałośnie pod adresem Wałęsy i solidarnościowych polityków którzy objęli władzę po 1989 roku.
- Oto efekt reformy Sachsa-Balcerowicza! A tak żeśmy mu zaufali, my polska inteligencja. W nadziei, że pognębi starego komucha – utyskiwała.
- I urwało nam palec – odezwał się pan Michał zgryźliwie.
- Jaki palec? – spytała nie rozumiejąc jego ezopowej aluzji.
- Kiedy wsadziliśmy go między drzwi.
- Nie rozumiem cię Michasiu...
- Rozumiesz, rozumiesz... tylko wolisz udawać głupią, teraz kiedy wyszło szydło z worka, że cała ta heca z „Solidarnością”, była robiona tylko po to, żeby działacze opozycji, po plecach robotnika dorwali się do władzy i że nie trzeba im było tego ułatwiać mąceniem robotniczych głowach, bo to było kręceniem sznura na naszą własną inteligencką szyję. Teraz okazało się, że polskiemu inteligentowi bliżej do polskiego „robola” niż do rodzimego kapitalisty, który się wypiął na wszelkie tzw. wysokie wartości. Inteligent nie sprzeda mu swych „wartości”, bo fabrykant pieprzy jego kulturę. Marks się mylił twierdząc, że robotnicy są zdolni do sprawowania władzy, ale to dobrze, bo przy okazji wyszło, na polskim przykładzie, że również inteligencja nie jest podmiotem sprawowania władzy. Władzę mogą dzierżyć tylko zdecydowani na wszystko, ponadprzeciętni i wyrastający ponad tłum siepacze, a inteligencja może tylko służyć zbrodniarzom jako buchalterzy i administratorzy! Jak w Rosji, jak w Niemczech, jak w Ameryce... jak na całym cytwilizowanym świecie!
- O, tu już jesteś niesprawiedliwy „Fryderyku”– rzekła polubownie, zwracając się do niego konspiracyjnym pseudonimem, żeby go ugłaskać.
- „Fryderyku”... – mówiła z namaszczeniem, sprawdzając spod oka jakie to na nim robi wrażenie. Michałowi się wydało, że ma w oku figlarne ogniki, ale nie, to był tylko tępy wyraz urażonej niechęci i martwy odblask mrocznego poranka.
- Jak to niesprawiedliwy? – zaperzył się Michał – Szwajcarski ZULZER kupił w Elblągu sprywatyzowany ZAMECH - który robił turbiny znane w całym świecie - żeby zniszczyć i wyeliminować z rynku swego konkurenta. Szwajcarzy natychmiast wyrzucili robotników za bramę a maszyny wywieźli. Oto masz twój dobrotliwy liberalizm!
Odcinek 9 – małżeńskie pretensje
Gadają… - bronił się niemrawo pan Kulbaka - że Wałęsa kupił dla swojej Danusi, za psie pieniądze, fabrykę makaronu, wybudowaną za Gierkowskie pożyczki. I ty uważasz, że to dobrze, bo jest demokracja?! Głupia babo! Nie trzeba było pchać robotników w objęcia burżuazji, oto, co chcę powiedzieć! Trzeba było uprzedzić robotnika, co się z nim stanie w kapitalistycznym kołchozie, ale nie miał kto tego zrobić, bo inteligencja robotnikiem się brzydzi i zaraz poleciała brać nowe posady.
- Co ty też mówisz Michale? - Kulbaczyna chwyciła się za głowę.
– Dobrze wiesz, co mówię. Pazerna inteligencja podjudzała robotników przeciwko komuchom, bo myślała, że kapitaliści zrobią ją bogatą klasą średnią, że nadal będzie żreć tanie obiadki w urzędniczych stołówkach i brać pieniądze za ogłupianie prostaka, że dopiero w kapitalizmie pokaże, na co ją stać w stosunku do głupszego i słabszego, jak go potrafi pogonić do roboty... bo w socjalizmie, zważywszy na głoszone przez nią egalitarystyczne frazesy, jakoś jej nie wypadało. Więc czekała na swą szansę dziejową, żeby się wykazać swą ekonomską przydatnością. Dla niej każda okazja dobra do urzędniczego łupu.
Nie wiedząc kiedy, zaczął „pisać”:
Bij mnie dziecko, za złudy straconego czasu
Kiedym ci obiecywał zgon w rodzinnym progu
Nic w ustach nie zostało, prócz gorzkiego kwasu
I śmiechu na wygonie, szyderczego głogu
Podczas okupacji też była chętna do kolaboracji, tylko ją Niemcy nie chcieli, zapewniając w pierwszej kolejności stanowiska dla swych urzędasów.
- Tu już jesteś niesprawiedliwy, rzucasz kalumnie na uczciwych ludzi, „Fryderyku”...
- A i tak musiała współpracować, żeby mogły się kręcić maszyny w polskich warsztatach zaopatrujących oddziały Wehrmachtu i spływać towary do polskich sklepów z niemieckich hurtowni.
- Jak ty to wszystko wiesz... – rzuciła z przekąsem.
Kulbaka z pogardą odwrócił się twarzą do ściany.
Z ledwie hamowaną niechęcią spoglądała na męża, leżącego jakoś tak bezwolnie i ciężko na sfatygowanej kanapie, z obrażoną gębą, jak bezwładnie leżąca szmata albo rzucone ubranie.
- Cóżeś się tak na cały świat obraził? On sam do ciebie nie przyjdzie prosić cię o współpracę. Nikt nie powie: ”Prosimy panie Kulbaka, żebyś łaskawie został naszym posłem albo naszym prezydentem” – gderała nad nim, znużonym, monotonnym głosem, z długoletniego przyzwyczajenia, nie oczekując bynajmniej, że wywrze to na nim jakikolwiek wrażenie.
- Przynajmniej by się umył i ogolił – powiedziała bezosobowo ze złością.
- Mógłbyś się chociaż schludnie ubrać, skoro nie chodzisz do pracy. Zawsze mówiłeś, że do biura nie warto się czysto ubrać, bo tam brudno.
Michał nie odzywał się dłuższą chwilę, ignorując ją zupełnie.
- Powiedziałbyś mi przynajmniej: Dzień dobry – kontynuowała gderanie cichym głosem, pełnym urazy, od którego robiło mu się nieznośnie i nieśmiało usiadła koło niego dotykając kościstym biodrem jego chudych pleców.
- Przynajmniej byś się zainteresował, co się koło ciebie dzieje – prosiła - Nic nie robisz, jakbyś popadł w jakąś drętwotę. Przestałeś czytać, o niczym nie chcesz słyszeć. Co myślisz dalej robić?
Pytała natarczywie i nie doczekawszy się odpowiedzi, gderała tonem pełnym pretensji:- Sama nie podołam utrzymaniu rodziny, Michasiu. Ty leżysz „martwym bykiem” i kontestujesz rzeczywistość - masz wszystko w nosie, podczas kiedy ja sama muszę dźwigać ciężary. Nie wychodząc z domu całymi dniami, nie wiesz co się w sklepach dzieje, ile co kosztuje. Właściwie to nic nie wiesz o szalejącej drożyźnie, o tym, że ceny produktów żywnościowych podskoczyły o tysiące procent. Mieszkania nie płacimy od pół roku, a tu pan Dawidowicz podwyższył czynsz o dwieście procent i mówi, że to wale nie koniec rewindykacji jego pretensji finansowych. Od nowego roku zapowiedział nowe podwyżki.
A ty się zachowujesz się jak niepoczytalny i to właśnie teraz, kiedy trzeba wspólnie walczyć o każdy dodatkowy grosz, zamykasz w pokoju i leżysz z głową przykrytą poduszką, jakby cię wcale nie obchodziło, że już od pół roku żyjesz bez pracy jak bezrobotny lump. Ani pracy nie masz, ani nie starasz się popchnąć do przodu przejścia na emeryturę, jakby ci ubliżało bycie emerytem. Nie możesz się pogodzić, że jesteś już stary to idź do psychologa. Nie wyrzucili cię z redakcji, tylko musieli młodym zrobić miejsce. Zwolnili cię, bo już skończyłeś sześćdziesiąt pięć lat. To normalne, że młodzi przychodzą w miejsce starych, a ty przeżywasz to jako osobistą obrazę.
Zrobiła gest jakby go chciała pogłaskać po plecach, ale w ostatniej chwili cofnęła rękę.
- I nie ma w tobie krztyny poczucia inicjatywy. Co się z tobą dzieje? - pytała z troską.
W jej głosie drgała szczera nuta niepokoju.
- Jeśli jesteś chory, to staraj się o przyspieszenie wypłaty zaległej emerytury, Michasiu. Tylko już nie siedź jak siedem nieszczęść, z obolałą miną!
- Byłem w ZUSie, powiedzieli mi, że mają masę roboty z ludźmi przechodzącymi na wcześniejsze emerytury, żebym poczekał.
- A nie powiedzieli ci, z czego masz się utrzymać? – nie dawała mu spokoju niczym uprzykrzona mucha.
Żeby o niczym nie myśleć, znów zaczął „pisać” pospieszne i nerwowo:
Cokolwiek by się stało, wiedz że nie mam chęci
Uciekać od przeznaczeń zupełnej zatraty
I przyjąć godnie szczęście, z zaciśniętej pięści
Jako część mi należnej, człowieczej zapłaty
Zacisnął powieki, żeby nie syknąć z niecierpliwości na upartą, głupią babę, żeby już sobie poszła, żeby mu wreszcie dała chwilę spokoju. Leżał z zamkniętymi oczami i czekał wsłuchując się w tykanie zegara, który kupił po wojnie u ruskiego żołnierza, za dwadzieścia dolarów, ciężko zarobionych na handlu amerykańskimi papierosami w obozie dipisów, gdzie się dostał po wyjściu z oflagu. Do którego się dostał via Pruszków, po kapitulacji Powstania, w którym walczył jako żołnierz Kedywu, do którego zwerbowano go z szarych szeregów, do których...
Ach, przypomina to biblijną wyliczankę: „Amibelek był ojcem Natana, Natan zaś ojcem Szury, Szura zrodził Labana a Laban był ojcem Lei i Rebeki, jej siostry...”
Teraz właśnie myślał, że być może ma jedyną od wielu lat, okazję napisać powieść o losach „tego zegara”, z którym to zamiarem nosił się od lat – a tu przychodzi taka obrzydła baba i mówi, żeby się „zabrał do roboty”.
Odcinek 10 – jak we śnie
- Co, jak?... ocknął się z rozmarzenia, jakby nigdy nic, udając, że słucha jej z najwyższym zainteresowaniem, ale coraz to, popatrywał otumanionym wzrokiem, z obawą, żeby się nie spostrzegła, że rozmawia z wariatem i nie wzięła go na leczenie do czubków. A co, w dzisiejszych czasach, żona chcąc się pozbyć męża, bardzo łatwo wysyła go do więzienia lub do domu wariatów. A z takim oburzeniem się mówiło i pisało na komunę, że w związku sowieckim do psychuszki wsadzają dysydentów. A teraz cię wsadzają za nic, za niesympatyczną mordę. Myślał Kulbaka, obiecując sobie, że od dziś musi uważać i codziennie się golić, bo przecież nasi doktorzy, brak higieny i zaniedbanie uważają za objaw schizofrenii i ładują abnegatów hurtem do domu wariatów, równie łatwo, jak się przedtem zamykało do paki.
Widocznie taki dziś rodzaj terapii społecznej, myślał pan Michał odpowiadając małżonce, jakby nigdy nic, ale coraz bardziej zaniepokojony myślał, co też może znaczyć to nagłe objawienie dawno popełnionego wiersza – lub też może jakichś wielu wierszy, z których napisania nie zdaje sobie sprawy. W każdym razie wolał myśleć o tym pierwszym, że jej już dawno napisał, w okresie ostrej grafomanii i zapomniał, ale podejrzenie nie dawało mu spokoju, że jednak grafomania powraca i wyładowuje mu na poczekaniu do chorej mózgownicy, jak z wywrotki, tony „wierszy” i „wierszyków”, czy zresztą jest coś takiego jak wiersze, bo chyba tylko pisanie wierszem – myślał Kulbaka – podczas gdy pani Anna coś mówiła – ty głupku – a on się bał, że znowu, byle kiedy, w najmniej oczekiwanej chwili zacznie bezwiednie „pisać” wiersze. W każdym razie, będzie to na tyle perfidne, że gdy sobie zapisze na karteczce taką zwrotkę, naprędce, to zobaczy, że jest niczego sobie, poprawnie napisana pierdoła, nawet z głębszą myślą, kryjącą się w niebanalnej metaforze, tylko co z tym zrobić, czyżby znowu się uznać za normalnego poetę i doznawać męki samopogardy i samoodrzucenia?
Bo przecież pan Michał nie dopuszczał takiej możliwości, że mógłby być poetą, bo nie należy do sitwy, bo jednak nie pisze po kierunkiem redaktorów, recenzentów i znawców, jednym słowem fachowców od poprawiania myśli poetyckich i smaków obowiązujących w krytyce i czytającej publiczności, tak jak kierują tym redaktorzy działów kultury, nie pisze w sposób, z którego unijni propagandziści mieliby jakiś polityczny zysk, o człowieku zagubionym w otchłaniach komunizmu, ale odnalezionych we wspólnej unijnej ojczyźnie, może nawet nie do końca odnalezionych, ale lepszy rydz niż nic, dających przecież pewną nadzieję... Do brukselskiego diabła!
Jednakże, każda dzisiejsza poezja musi trochę, tak czy owak, zahaczać o problemy nurtujące współczesność, takie jak lesbijstwo, homoseksualizm, transseksualizm, transwestytyzm, seksoholizm, biseksualizm i niemoc płciową i pan Kulbaka rozumiał to bardzo dobrze, tylko nie umiał się do tego zastosować. A tu bez tego w dzisiejszej kulturze ani rusz. Nie da się opisać nowej postmodernistycznej i unijnej natury człowieka, wolnej wreszcie od stłumienia starych konwencji i konwenansów. Jednym słowem dzisiejsza poezja musi być bardziej koszerna, niż np. poezja Mickiewicza, bo chociaż Dziady są wystarczająco koszerne, to jednak za mało koszerne, jak na dzisiejsze czasy rozpasanego antysemityzmu, zagradzającego drogę do powrotu Izraelitów na łono swej prawdziwej ojczyzny, Polin, do swej Palestyny, swej prawdziwej Ziemi Obiecanej leżącej między Radzyniem Podlaskim, Łomżą a Lubartowem.
A tymczasem Kulbaka, zamiast być szermierzem postępu i filosemityzmu, opiewać wielokulturowe lesbijstwo i demokratyczny homoseksualizm, wywala ze swej mózgownicy, ciągle te same rymowane konwalie, dziewczęce smuteczki i trele słowika.
Co zaś do Mickiewicza, to uważał, że wprawdzie w postaci-znaków widm i upiorów nasz wieszczunio zakodował prawdziwy dramat zakutej mózgownicy sarmackiego capa, ale zakamuflował go tak głęboko, że te duperele, z aniołem, diabłem, łańcuchami itp., pokazywane na scenie, którymi się tak zachwyca nasz głupi inteligent, pozbawione głębszego znaczenia, ratują twarz Mickiewicza przed zarzutami zacofańca, gbura i grafomana. Natomiast przydają mu splendoru człowieka Zachodu i liberalnej cywilizacji. Tymczasem... Tymczasem, o Mojro od siedmiu boleści! Tymczasem, Sarmaci, którzy są albo niewidoczni w scenie dziadowskiej, albo występują w postaci widm i upiorów, albo wręcz są poukrywani w postaciach dziadów, prędzej by oddali diabłu duszę, prędzej by zawarli przyjaźń z carem, niżby mieli oddać Polskę pod drenaż ideologii zachodnioeuropejskiej. Bo jak mówili, lepszy knut carski, niż kłamliwa zachodniej demokracji i liberalna gadanina parlamentarnych politykierów, która dokładnie niszczy i odbiera Polakowi duszę. A przykłady na to w literaturze polskiej są setne. Gdyby np. Rejent Milczek z Cześnikiem dowiedzieli się, że mają podlegać jakiemuś rządowi z Brukseli a sądzić się w Strasburgu, natychmiast przestaliby drzeć z sobą koty. Gdyby Sarmaci idący po Powstaniu Styczniowym na Sybir dowiedzieli się, że ich „biali i czerwoni bracia (bez różnicy)” w kraju, zaprzedają Polskę za belgijskie interesy, natychmiast by ich przeklęli, domagając się ugody i przyjaźni z carem.
„Do Zuzanny”, stanęło mu w myśli, tak dokładnie i bez wysiłku, jakby to napisał przed chwilą.
Doszedłem z tobą, aż na świata kraniec
Gdzie szumi wiecznie zielony bór
Gdzie ludzkie zwierzę ma zdjęty kaganiec
I rodzi geniusz z nieśmiertelnych cór
Pan Kulbaka znowu zapomniał o obecności małżonki, poddając się czarowi marzenia.
Polska XIX w. była piłeczka pingpongową w ręku mocarstw europejskich, które chciały wygrywać nią zdobycie przewagi francusko-angielskiej nad imperialnymi interesami Rosji. Mickiewicz był w niezręcznej sytuacji, kiedy musiał chwalić państwa zachodnie i szczuć przeciwko Rosji, wbrew polskiej racji stanu i opinii szlacheckiej, że popychanie Polaków przeciwko rządom carskim, zmniejsza szansę Polski na mocarstwowość, budując jednocześnie grunt pod hegemonię Zachodu. Powinien był wiedzieć, że ustawianie Polaków przeciwko Rosji marginalizuje ją coraz bardziej, aż przyjdzie chwila, że Polska zniknie jako podmiot polityki międzynarodowej, będąc zawadą w Europie Środkowej między Rosją, Niemcami i Francją. Podczas pisania Dziadów Mickiewicz już wiedział (i próbował zmazać swoją winę agenta franko-angielskich interesów, tworzeniem w Turcji polskiego Legionu), że robi wrogą robotę przeciwko polskiej racji, idąc na rękę mocarstwowej Francji, ale żeby się utrzymać z pisania, musiał robić dobrą minę do złej gry. A filofrancuska i filosemicka (w większości żydowska) inteligencja tresowana w uległości i idiolatrii wobec Zachodu robiła temu dziełu klakę. Robi mu zresztą do dziś, co też jest dowodem koszerności Mickiewicza.
Odcinek 11 – wahnięcie w ciemną stronę mocy
Pan Michał nie słyszał co mówi małżonka, i prawdę mówiąc nie dbał o to. Ważne w owej chwili było dla niego to, że każde słowo z polskiego słownika mogło mu posłużyć za temat zwrotki bądź całego wiersza. Czuł się pod tym względem bardziej sprawny od samego Tuwima. Nie sądził, by słowo mogło mu stawiać jakikolwiek opór. Ale po co, do cholery, go to naszło. Sztuka zupełnie bezużyteczna.
Przerażało go to, że zaczynając wiersz, na przykład od słowa „mucha”, może, poprzez „tworzenie” płodnych metafor, ujawniających, lub nawet stwarzających nowe związki frazeologiczne, logiczne, a nawet (jeśli założymy, że granice naszego języka są granicami naszego świata) bytowe, dojść w swojej filozoficznej refleksji do odkrycia, bądź odsłonięcia (jak Sewenborg lub Anioł Ślązak) indeterministycznej perspektywy naszej rzeczywistości. „Ale cóż to za gówniana metodologia mądrości ludzkiego rozumu? – dał upust swemu schadenfreude – Zacząć od słowa, np. „gówno”, a skończyć na słowach skrzydlatych („wielebnych”) - metaforach ukazujących majestat Boga bądź wspaniałość boskiego Stworzenia. Ale takie są konsekwencje Cogito, w którym mieści się wszystko w jednym. Takie są konsekwencje Języka, przezroczystości Znaczonego i Znaczenia. W takim razie jest obojętne, czy kota będę głaskał od głowy czy od ogona, bo nie domyślę się, czy ten kot siedzi w worku. Od czegóż zacząć (od jakiego słowa) rozpoznawanie świata, żeby się nie pomylić w wysnuciu końcowego wniosku? Tym bardziej, że z każdego wyrazu, a nawet zgłoski, można uzyskać miliony różnych (dowolnych) skojarzeń, przenośni i znaczących metafor . W takim razie (skoro wszystko jedno od jakiego słowa zacznę „płodzenie wiersza”) – skoro rezultat badania poetyckiego (poetyckiego zapoznawania świata) nie zależy od znaczenia poszczególnych wyrazów, a tylko (ewentualnie) od ich szaty dźwiękowej, to nic nie ma znaczenia w tej robocie, nie istnieją żadne kryteria oprócz błysku inteligencji rozumu, który ma rozkodować te dźwiękowe szumy i beki, na przejrzyste zasady logiczne Istnienia i Stworzenia.”
W tejże chwili, pana Michała ogarnęło przerażenie, jakże on sobie teraz da radę z rozpoznaniem właściwej formy, za którą powinien iść, żeby otrzymać zadawalające jego smak i gust rezultaty. Zaczynać od „dupy” czy od „anioła”, od słów plugawych czy od wzniosłości, czy w człowieku i w historii widzieć taczkę gnoju, czy bukiety wonnego kwiecia, czy też coś na kształt pośredniego bytu między zwierzęciem a niebieskim duchem, jak w systemie Akwinaty?
Jednakże – myślał Kulbaka – skoro człowiek jest nijaki, nieokreślony i wymyka się wszelkim definicjom i opisom, to - aby uchwyci jego efemerydę, jego hybrydę, która nie wiadomo co mieć powinna, żeby być chimerą - to poeta musi być zboczeńcem, po to, żeby móc uchwycić zbrodniczą naturę ludzką in flagranti. Bo przecież i Bóg jest zboczeńcem, tylko że, w ludzkiej kulturze spuszczamy na to zasłonę antropomorficznego złagodzenia, rozmazującego istotę Jego (boskiego) i naszego (ludzkiego) zwyrodnienia. Zboczenia, które jest dla nas niewidoczne, bo aberracja nie jest widoczna dla zboczeńców, tak jak szaleniec nie widzi swojego szaleństwa.
Jednakże, tak czy inaczej, „Kulbas” zdawał sobie sprawę ze swego (twórczego) szaleństwa i szukał dla niego odpowiedniej formy, która by była na tyle zwyrodniała, żeby była interesująca i pociągała swym przeraźliwym pięknem, wrażliwych a zwyrodniałych odbiorców (np. subtelnych i łagodnych pedofili, wyrafinowanych bestiofili i nekrofili, różnych amatorów ohydy i poszukiwaczy sprzeczności – vide intelektualiści z Krzywego Koła z filozofem Kołakowskim na czele itd. itp.). To z jednej strony, bo z drugiej, to babranie się w łajnie i błocie mieszczańskiej kultury, ma służyć przygotowaniu umysłu ludzkiego do jego apokaliptycznej paruzji, w której musi się zgodzić z ubóstwieniem wszystkich potworów ludzkości, takich jak Napoleon, Waszyngton, Stalin, Hitler, którzy za cenę utraty spokoju sumienia (czyli świętego spokoju, tak cenionego przez większość z nas) zgodzili się w imieniu Boga i Stworzyciela, kontynuować stwarzanie świata, poprzez tworzenie Historii.
Nagle, nie wiedzieć czemu, stanęły mu przed oczami jakieś kłębki, linie, fale, kłaki, jakieś sensualne korelaty myśli o czystej, euklidesowskiej przestrzeni, jako wcieleniu idealnego Istnienia, jakieś wizualizacje pojęcia tego co najistotniejsze, najbardziej niezbędne do tego, żeby Być! Myśląc o tym pojęciowo – ujrzał, wewnętrznymi oczami, jakieś nici. Tak jest, jedyne co mu się kojarzyło jako metafora tego co najważniejsze dla korespondencji z własnym Cogito i tegoż cogito z zewnętrznym istnieniem, to właśnie „nici”. Nici, jako symbol komunikacji, symbol połączenia niosącego zrozumienie. Teraz tylko trzeba je wyrazić w zgrabnej, adekwatnej formie. Myślał przez chwilę:
Libidalne okręgi – co za eteryka!
W kwintesencji sinusoid esencja hermetyk
Cofa się w czasie fraktali muzyka
Sfer niebieskich stopionych w zatęchły emetyk
Adekwatnych miniatur w płatku na obcasie
Nieistniejących w czasie gramatyk debili
Sonatę Belzebuba zagrajcie na basie
Która przyszłość z przeszłością wybuchem uchwyci
A że się tysiąc razy w tym czasie pomyli
Dlatego dam wam nici, chociaż mam was w rzyci!
Tak „napisał”! Z wyrazami wielkiej miłości i wyrozumiałości dla rodzaju ludzkiego. Widocznie odezwała się w nim dawna potrzeba, być może tęsknota do czułości, do empatii, bezpieczeństwa i jakiegoś ludzkiego ciepła. Co ważniejsze, do czego Kulbaka niechętnie przyznawał się przed samym sobą, to myślał wykończyć tom esejów o twórczości Dostojewskiego, nad którym siedział po nocach, rozmyślając o winie i niewinności Raskolnikowa. Niechlujny maszynopis leży w pewnym wydawnictwie i żrą go mole, a redaktorzy mówią, że i owszem (chociaż go nie czytali – bo i po co skoro nie zostanie wydany), ale trzeba to i owo jeszcze poprawić, zaznaczając że takie morderstwo jak w pańszczyźnianym Petersburgu, było tylko możliwe kiedyś, za cara, dawno temu w niewolniczym ustroju, ale nie teraz, bo na szczęście, w naszych oświeconych czasach, kiedy „Solidarność” zwyciężyła system komunistycznego bezprawia i polski papież błogosławi Kościołowi i całemu światu, rozpraszając mroki ateizmu, takie bestialskie morderstwa już są niemożliwe.
- No, chyba żeby swoją rozprawę o uniwersalizmie zabójstwa staruchy poprzeć jakimś podobnym przykładem, wziętym z naszego życia, wyrażali na głos swoją myśl wydawcy.
- „Dzisiaj króluje literatura faktu, a my nie mamy podobnych przykładów” – mówili.
- „Wprawdzie gdzieś, jakaś matka udusi noworodka, zgwałcą jakieś zwłoki w kostnicy, ale żeby zabić staruszkę dla pieniędzy, to się nie zdarza, w tym bogobojnym narodzie, tym bardziej teraz, pod umoralniającym wpływem papieża i kapitalizmu. To nie wiesz, że kapitalizm jest najbardziej moralnym z ustrojów?” – wyciągali przeciwko jego pisaninie ważkie argumenty.
- To by źle świadczyło o kondycji moralnej kapitalizmu, gdyby zabijano dla pieniędzy, który jest przecież najdoskonalszym regulatorem moralności” – basowali im inni.
- Jest w tym coś na rzeczy! - przyznawał redaktor Kulbaka - Trzeba by się rozglądnąć za jakąś zarżniętą staruszką.
Mało to współcześnie chodzi po ulicy Raskolnikowów. Może trzeba poprzeć swoją tezę jakimś „zbożnym” eksperymentem, budującym przykładem mającym wykazać, że i w dzisiejszych czasach stać warszawiaka na taka sama zbrodnię, jaka była opiewana w świetnej literaturze, nagradzanej przez prześwietne grona i kapituły. Trzeba pokazać biednym, zakompleksionym i spacyfikowanym przez reżym komunistyczny Polakom, że nie tylko w dziewiętnastym wieku i nie tylko petersburżanie mogą sobie poprawić samopoczucie taką spektakularną zbrodnią, rozsławiając miasto i jej mieszkańców.
Redaktorzy, może dopiero wtedy, uwierzą jak im pokażę na żywym przykładzie, że i u nas w Warszawie grasuje jakiś Raskolnikow... jak ich wezmę za rękę i zaprowadzę do mieszkania staruszki, pokażę trupy... może wtedy uwierzą, że jest to możliwe bo przecież Rodion Romanowicz jest w każdym z nas.
Odcinek 12 – nie chciałem, żeby tak się stało
Znów zaczął, nie wiedzieć kiedy, „pisać” - na „odtrutkę”:
Coś na to poradzimy, by się biedzie nie dać
Weksel damy na talerz, kredyt do kieliszka
Tylko musimy nasze dzieci sprzedać
I jeszcze pozostanie moja ślepa kiszka
Michał otworzył oczy, odwrócił się z niechęcią i ponad ramieniem żony spojrzał na stojący na szafie, poniemiecki hełm z czerwoną opaską - pamiątkę z Powstania (diabła tam z powstania - znalazł go kilka lat temu na śmietniku, wyczyścił, odmalował, namalował farbą biało-czerwoną opaskę, żeby się chwalić, że to niby jego własny, bohaterski, mitomański "sagan").
Westchnął ciężko i znów zamknął oczy.
- Daj mi wreszcie spokój - z wysiłkiem, ze świstem wypuścił nosem powietrze.
- To nie jest odpowiedź godna mężczyzny, żywiciela i opiekuna rodziny - rzekła Hanka hardo, wkładając okulary.
Otworzyła gazetę na stronie z ofertami pracy.
- Spójrz tu – potrząsała w jego stronę gazetą - potrzebują głównego księgowego. Kobietę – dodała zawiedziona.
- Przecież nie znam się na tym. I nie jestem kobietą - jęknął a ona spojrzała na niego, jakby znów szukał wykrętów.
– To co z tego? Myślisz, że wszyscy się znają? A bo to teraz trzeba się na czym znać? W kapitalizmie człowiek wszystkiego uczy z marszu, jak po wojnie.
- Nie jestem hochsztaplerem - stęknął głucho.
- Skąd wiesz? Mógłbyś spróbować... nie tacy jak ty próbowali! No dobrze, nie jesteś kobietą - zrezygnowała z namawiania go na buchaltera.
- O! A tu potrzebują kierownika do spraw socjalnych. W sam raz dla ciebie.
- Żeby mieć na kogo zwalić winę za niedobory w magazynie i wsadzić do paki - jęknął jakby go coś rozbolało:- Wiesz dobrze, że nie potrafię robić nic innego oprócz pisania do gazety.
- Ale już cię tam nie chcą! - zawołała prawie z pretensją, jakby to była jego wina, że takie nadeszły czasy, w których on się już na redaktora nie nadaje. Bo już czas, żeby kto inny pisał inne głupoty.
- Nic innego nie umiem. Tyle lat byłem dziennikarzem - skarżył się jak dziecko.
- Ale cię zwolnili i posłali na zupkę dla bezrobotnych do Kuronia - przerwała mu zniecierpliwiona, zgryźliwie:- Długo jeszcze myślisz czekać na mannę z nieba? Dlaczego nie wstąpiłeś do „Solidarności”? Może by cię teraz łaskawie zostawili jeszcze parę lat, żebyś dorobił jeszcze trochę do większej emerytury. Bo, jak wiesz, pomimo siedemdziesiątki na karku, „zusowskie” urzędasy robią ci trudności, że ci brakuje dwóch lat do wypracowania pełnego okresu potrzebnego do emerytury. Mówią, że skoro lat nie masz, bo twoje papiery zginęły w ubowskim śledztwie, to musisz poczekać, aż sądownie odtworzą dokumentację potwierdzającą lata pracy przed aresztowaniem... i to żeś siedział w stalinowskim więzieniu.
Ale tak czy owak – stwierdziła gderliwie - wszystkie złego byś uszedł, gdybyś tak jak wszyscy wstąpił do Związku "Solidarność". Wszyscy wstępowali, największe partyjne szumowiny i karierowicze, żeby być na czele przemian, a tobie ubliżało, żeby cię nie nazwali zdrajcą, chorągiewką na dachu!
Spoglądała na niego z urazą - Przecież nawet nie należałeś do partii, więc nie rozumiem skąd twoje opory przed – jak mówiłeś - „zdradą”? Zdradą czego? Chyba twojej głupoty! - obrażała go, żeby mu dokuczyć.
- Daj mi już spokój! - zaskomlał płaczliwie.
- Okazuje się - dręczyła go dalej - że prócz dziennikarki nie masz właściwie żadnych kwalifikacji. Jak mogłeś do tego dopuścić? Ty taki ostrożny i przewidujący!
- A no, nie mam - stęknął.
- Może tymczasem zarobiłbyś trochę pieniędzy jako robotnik fizyczny? Żadna praca nie hańbi. Sam to powtarzałeś innym całe życie. Mało to teraz ludzi z wyższym wykształceniem rzuca swoje dotychczasowe posady, żeby w biznesie robić prawdziwe pieniądze? O, tu popatrz! - podsuwała mu pod nos gazetę, starając się pokazać palcem:- Piszą, że potrzebują ludzi do wywozu szamba - i widząc jego spłoszoną minę, czym prędzej pospieszyła go uspokoić:- To wcale nie jest zła myśl, „Fredziu”.
Namawiała go łagodnie, patrząc z ukosa, jakie to na nim wywarło wrażenie, czy aby się za bardzo nie przeraził.
Michał aż się gwałtownie odwrócił z wrażenia - Co jej po głowie chodzi? - Tego się nie spodziewał, żeby własna żona popychała go do wyrzucania gówien... no, to już przekracza wszelkie... do czego to doszło... żeby inteligenta...
Zaburczało mu w pustym brzuchu, żachnął się patrząc na nią otumanionym wzrokiem, jakby nie mógł zrozumieć, co się dzieje.
Tymczasem ona przyglądając się mężowi pomyślała bezwiednie: że „wszystkie chłopy to buce”.
Cyk, cyk, cyk – obudził się skurczybyk
A tymczasem Niemcy wleźli – beczkę bimbru nam uwieźli
Kto nam teraz bimbru kupi – został nam się tylko byk
A tymczasem Niemcy głupi – zrobią sobie łyk, łyk, łyk
Wtedy nasi chłopcy z lasu, bez wielkiego ambarasu
Zrobią szkiebrom – pyk, pyk, pyk
Został Frycom tylko trik, a nam, oprócz byka, tryk!
Przypomniał sobie słowa partyzanckiej śpiewki-rozgrzewki. Ach, ileż to się wyśpiewało głupot na leśnych biwakach, o dupiemarynie? No, ale skoro nie dali śpiewać o wierzbach szumiących, bo to się kojarzyło z komunistami i programem parcelacji dworów.!. a w pieśni o kasztance i sikorce już nikt nie wierzył, to trzeba było, o pierdółce. Pierdółka jako program polityczny akowców, którym mówiono o jakiejś mglistej niepodległości, bez wdawania się w szczegóły. W domyśle wiadomo było, że nadal będzie obowiązywać podział na panów i chamów, a nie chciano tego roztrząsać w „lesie”, gdzie trzeba było udawać żołnierską równość między panem porucznikiem a wiejskim parobkiem. Bo by chłopi żreć nie dali.
Jednakże wszyscy wiedzieli, że po wypędzeniu Niemców wszystko powróci do poprzedniego stanu, gdzie pan będzie rządził chamem, a fornal wróci na klepisko, do dworu.
Albo:
Dziś do ciebie przyjść nie mogę
Niech cię bierze inny swat
Urwało mi w lesie nogę
Trzymam ją wśród brudnych szmat…
Po chwili jakoś się pozbierał, otrząsnął z pierwszego „niemiłego wrażenia” i jakby nigdy nic starał się przejść do porządku, nad tym co usłyszał i jakoś pozbyć się żony z pokoju. Czekał tylko aż wyjdzie do pracy, żeby sprawdzić, czy nie zostawiła w kuchni jakichś resztek nadających się do zjedzenia. Powiedział nawet, że go wcale nie przeraża - wywożenie gnoju. Taka robota nie jest mu dziwna, pracował przy gnoju u bauera po wyjściu z oflagu i od dipisów. Jakiś czas zamyślał o emigracji, ale nie mając pracy, przerażony rozmiarem biedy w Niemczech, po zniszczeniach wojennych, postanowił wrócić do Warszawy.
Albo:
Dziś do ciebie przyjść nie mogę
O co zaraz tyle krzyku
Kiszki wyszły na podłogę
Muszę nosić je w koszyku…
- To dobrze - powiedziała - bo jesteś już obznajomiony. Może nawet zrobią cię brygadzistą. Masz przecież wyższe wykształcenie, a oni to cenią. Zresztą nie masz innego wyjścia. Przecież w urzędzie zatrudnienia sami proponowali ci żebyś się przekwalifikował na śmieciarza. Nie trzeba się było wtrącać do polityki, to byś się ostał na stanowisku, może nawet by cię dopuścili do spółki prywatyzowanej gazety - znów zaczęła napadać na niego: - Jak nie trzeba było, toś się w roku 80` pchał do „Solidarności” i parł do generalnego strajku jak jakiś oszołom, a teraz zamiast działać i być na czele ruchu, napisałeś, że „Solidarność” nie jest dzieckiem polskiego robotnika tylko bękartem zachodniej burżuazji, że zrobiły ją, jak podrzutka, CIA i amerykańskie dolary. I tak przesrałeś swoją przyszłość – kiwała nad nim głową z oburzeniem i politowaniem.
Albo inna wersja:
Dziś do ciebie przyjść nie mogę
Wczoraj do mnie strzelił brat
Żeby mu nie wchodził w drogę
I nie żądał żadnych spłat…
- I co ja mam z tobą zrobić? - kontynuowała swoje narzekania.
- A co ty myś... myślisz - zaczął się jąkać, usiłując się bronić niezdarnie - że, że, że teraz to już ma nie być demokratycznej opozycji? Że teraz to już wszystko jest cacy?
- Masz tobie, wieczny opozycjonista! Ty patrz z czego żyjesz? Żeby twoja żona miała co do garnka włożyć! Na własne, niezależne zdanie mógłbyś sobie pozwolić gdybyś miał wielkie konto w banku, jełopie.
- Jak nasz Wałęsa? - warknął wściekły.
- Właśnie tak jak on! A cóż ci on znowu przeszkadza?
- No wiesz - uniósł się oburzeniem - żeby człowiek, robotnik gadający o ideałach braterstwa z robotnikami i ich walce o prawach do godziwego życia, tak ich po prostu z dnia na dzień zdradził i zmienił się w burżuja? To niemoralne!
- Jakiś stary, takiś głupi! Jak duże dziecko! - dziwiła mu się połowica:- Tak sobie możesz po cichu myśleć, ale nie wolno ci tego głośno mówić. Nie trzeba było zaraz o tym pisać, po marksistowsku, jako o zdradzie klasowej! Czyś ty na starość rozum postradał?! Kto cię teraz weźmie w obronę głupku? Ksiądz proboszcz, któregoś nie widział na oczy, bo go po kolędzie nie przyjmujesz?! Chyba diabeł cię podkusił!
Nie mogę sobie darować, że wpierw tego nie przeczytałam, nim żeś z tym polazł do gazety. Nigdy bym do druku nie dopuściła. Nie pojmuję i przeklinam! - biadała ze złością pełną żółci.
Odcinek 13 – daj mi spokój (wieczny odpoczynek)
- Z czego teraz będziemy żyli? - pytała retorycznie, Kulbaczyna, pokazując mu swoje puste ręce:- Z mojej marnej pensji? Z twojej zapomogi dla bezrobotnych? Może byś otworzył jakiś butik z damską bielizną?
- Ja? - spoglądał na nią baranim wzrokiem:- Trzeba mieć pieniądze. Ja bym całym gardłem chwalił dzisiejszy, „solidarnościowy” nurt ustrojowych przemian, urynkowienie ekonomii, konkordat z Watykanem, orła w koronie i inne bajdy z chrzanem, gdybym wcześniej siedział z dziesięć lat, jak niektórzy, w Ameryce i przywiózł trzydzieści tysięcy zielonych, albo brał przez cały czas stanu wojennego i dekadę lat osiemdziesiątych, miesiąc w miesiąc dolary od proboszcza na plebani, to bym teraz klaskał w ręce, ze strachu żeby dolar nie stracił na wartości, a wręcz przeciwnie, piął się w górę jak przystało na „normalną”, kapitalistyczną walutę.
- Przestań szydzić, bo się może źle skończyć - rzekła z groźną miną - A tymczasem, radzę ci dobrze, weź się do jakiejś roboty.
Ona mu radziła (dobrze!), żeby się zabrał do jakiejś roboty, a tymczasem, on dumał nad straconą miłością, jak romantyczny kochanek. Do jakiejś nieznanej, której zapomniał już imienia:
...Ten wielki zachwyt, co wzbudza zamieć
Miotając nami w miłosny dur
Porwani w jakiś szalony taniec
Na szczytach jaźni ukrytych gór...
- Obudź się! Otwórz oczy, jak do ciebie mówię! – krzyknęła mu nad głową.
- Myślisz, że to dobra praca, że dam sobie radę? - spytał ją pojednawczo po chwili milczenia:- Myślisz, że mnie przyjmą?
- Naturalnie! Dali ci przecież z redakcji doskonałą opinię - przekonywała go ciepłym głosem, pełnym otuchy.
- Nie odwracaj głowy, jak do ciebie mówię!
Poprawiła okulary na nosie i wygodniej usiadła na brzegu kanapy.
- Zresztą tu nie ma więcej ofert. Wszędzie zwalniają – stwierdziła markotnie.
- Jeszcze tylko potrzebują murarzy, brukarzy, kanalarzy i sprzątaczy - jeździła palcem po gazecie szukając jakichś innych korzystniejszych posad, dla siedemdziesięcioletniego mężczyzny...
- Dla sześćdziesięciosiedmioletniego... – poprawił ją, urażony, że robi z niego zgrzybiałego starucha.
- Siedemdziesięcioletniego! – upierała się Anna...
- A jeśli chodzi o seksualne możliwości… zawiesiła głos złośliwie – to więcej niż stuletni. Kościany dziad! – mówiła ze złością.
- Dołóż, bo jest z czego! – żachnął się Michał
- Siedemdziesięcioletniego - powtarzała z naciskiem, jakby jej to robiło przyjemność... - zwolnionego w wyniku redukcji etatów i niedołężności. Z powodu zupełnej zbędności i darmozjadztwa! Z powodu… impotencji… któremu zabrakło kilku miesięcy do nagrody jubileuszowej, trzydziestopięciolecia i dodatku do emerytury. Ale żeby oszczędzić na starym dziadydze, wywalono na mordę, nie płacąc ani grosza! Bo za co? Za puszczanie bździny i psucie powietrza w komórce z makulaturą?! Dobrze, że nie palisz, bo byś wyleciał w powietrze, od tych gazów, wraz z całą gazetą. Zastanowiła się przez chwilę - Może by to i było dobrze!
- Nie palę – zaoponował cicho – bo nie mam za co.
To i dobrze – spojrzała na niego krzywo.
- Cholera jasna – gdy sobie pomyślę, że z powodu głupiego, starego capa, przeszły mi takie pi-nią-dze koło nosa... to mnie krew zalewa... Takie pieniądze!
To „piniądze” powiedziała tak przeciągle, że Kulbakę aż ciarki przeszły po krzyżu. – Już ja ci się za to odwdzięczę - krzywym okiem spojrzała na skruszonego małżonka.
- O, tu jeszcze potrzebują niewykwalifikowanych meneli do rozładunku wagonów – podjęła ugodowo po chwili milczenia.
- I już wszystko - zamknęła gazetę jak urzędnik szufladę w referacie zatrudnienia.
- Do wagonów nie dam rady, ale do szamba spróbuję, chociaż śmierdzi. Może dam radę - obiecał z rezygnacją.
- Wcale nie musisz pokazywać papierów magistra polonistyki. Nikt nie musi wiedzieć, że byłeś reżymowym dziennikarzem. Powiesz, że jesteś niewykwalifikowanym robotnikiem. A najlepiej zrobisz, jak powiesz, że przez długi czas byłeś na odwyku. To ich do ciebie przekona. Zresztą teraz nikogo nie pytają skąd przychodzi, byle był silny i nie stawiał wymagań. Przecież zatrudniają na czarno, żeby nie płacić składki na ubezpieczenia społeczne.
A robić coś musisz, bo już nie mam od kogo pożyczać pieniędzy. Jak nie zapłacimy czynszu, to nas wyrzucą z mieszkania. Trzeba je było wykupić na własność, dwa lata temu, jak chciałam, kiedy jeszcze było tanio i było trochę grosza. Kiedy jeszcze się nie zjawił ten Żyd z Izraela. Gudłajska przybłęda! Dobrze, że chociaż Paulina nie musi się liczyć z pieniędzmi i chce nam jeszcze pożyczać. Tej to się w życiu udało, ale umiała postawić na właściwego konia. Gdyby nie ona, to by trzeba było wbić zęby w ścianę.
Paweł już pięć lat po studiach, też nie może znaleźć pracy. Od roku wybiera się na saksy, ale nikt mu nie chce pożyczyć pieniędzy na wyjazd do Stanów, a od Pauliny pożyczać nie chce.
Odcinek 13 ½ - myśli z koźlej głowy
Przypomniał sobie, albo „napisał” od hoc, jakieś zwrotki, na które już mu się nie chciało zwracać uwagi.
Wczoraj buda zabrała Lelum do Gestapo
Jutro UBcja Polelum wywiezie
Lelum bawiło się czerwoną szmatą
Polelum odmawiało pacierz w dobrej wierze
Gdyby Lelum bawiło się starą armatą
A Polelum dzwoniło w jakieś zbrojne spiże
To te pałki w Gestapo byłyby zapłatą
Przyjmowane z godnością w aresztanckie krzyże
Ale cholera, brakło nawet zgniłej łaty
Na obronę przed obcym rasowo natrętem
Nic się nie może obyć bez cudzej opłaty
Jakiegoś Bolka w stoczni, z chamskim śrubokrętem
Lelum nie miało nawet zasranej atrapy
Jakiegoś piscoleta - na czerwonoskórych
Na Niemca i sowieta - same gołe łapy
Gdy Polelum z cepami czmychało do dziury
Te cepy, stary cebrzyk i zęby wybite
Naszego dziadka, niemieckim buciorem
Chcecie wyprzeć z pamięci, chamy pospolite
Strojni w togi papieskie, w rondle ze szczypiorem
- Milczysz? - spytała go prowokująco, po chwili oczekiwania na jego odezwanie się w tej sprawie.
- Cóż mam ci powiedzieć? - odezwał się wreszcie, odsuwając ją z kozetki, usiadł spuszczając bose nogi na podłogę - Nie sądziłem, że doczekam tego wszystkiego, że znajdę się kiedyś w tak przykrym położeniu. Że po latach pracy zostanę na lodzie wśród ogólnej wrzawy radości, że jest lepiej niż było, że to wszystko po to by otoczyć opieką szarego człowieka, w wolnym europejskim raju budującym kapitalistyczną przyszłość.
Sposępniał ze zwieszaną głową:- Skąd ja to znam? Już to słyszałem. Już mnie ktoś kiedyś nabijał w tę butelkę - skarżył się nie śmiejąc podnieś wzroku, patrząc w podłogę, w stary wytarty dywan wyniesiony z płonącego Getta, po Żydach wywiezionych do Majdanka.
Zapomnieliście Lelum uzbroić jak Niemca
W pięść pancerną i takież jeszcze parabellum
A do mocarnej łapy wsadzić było trzeba
Kawał ościenia, by wyrwał tasiemca
Z chutliwej maci tej dziewki, Polelum
Który się zalągł z Żydów, w jej rozpustnych trzewiach
I wierci dziurę w brzuchu dla faktorskiej taksy
żeby rozgonić bandę naiwnych wieśniaków
Lelum wygnać z kalfasem i kielnią na saksy
Zasiedlić Niemcem i Żydami Kraków
A Polelum niech sprząta za gówniane baksy
Aż jakiś murzyn narobi jej raków
Będziemy mieli spokój w rasistowskim młynie
Kiedy wytniemy puszcze, duszę tego kraju
Naiwnego jak Lelum, w której żyłach płynie
Moc wieszczego szaleństwa, nad brzegiem ruczaju…
Gdzie Polelum wepchnięto, we brzozowym gaju…
Zasypano śmieciami i wdeptano piętą
Mógł tak bez przerwy, ponieważ wskutek długoletniego treningu, przy korekcie, polegającej na śledzeniu zbędnych sylab, potrafił instynktownie mówić zdaniami o dowolnej metryce i z dowolnym akcentem na średniówce.
- Kiedyś myślałem, że gdy zwycięży „Solidarność”, to odetchniemy od gonitwy za groszem, bo zwycięży ustrój o ludzkiej twarzy, że powstanie dzięki uczciwości i prawości jakieś nowe ułożenie społecznych stosunków, w których człowiek nie będzie człowiekowi wilkiem, że zwycięży wiara w ideały i silna wola w moralne odbudowanie narodu.
A teraz widzę, że zwyciężyły: chciwość, podłość, prywata i dolary. I czuje się jakby mi kto w gębę napluł, staremu idiocie.
Ja już się do niczego nie nadaję, ani nie pcham robiąc łokciami.
- Co masz przeciwko tym dolarom? - syknęła przez zęby - Zazdrość przez ciebie przemawia. Ja bym tam chciała zarabiać dolary, tylko się nie zdołałam załapać do struktur kierowniczych związku i to przez ciebie, jako autora uszczypliwych felietonów, krytykujących politykę NZZS „Solidarność”. - A przemawia, przemawia... - zgodził się z nią, że zazdrości jurgieltnikom „robotniczej sprawy” ich pieniędzy, samochodów i własnościowych willi. Zazdroszczę i nie wstydzę się, że mnie krew zalewa, gdy widzę, że się oddaje majątki Kościołowi, gdy się sprzedaje za ćwierć wartości kamienice spekulantom, za złotówkę zakłady i gazety byłym komunistom i ich kumplom z „Solidarności”. Patrząc na nich, jak ręka w rękę, rozdrapują pozostałości przemysłu i handlu, można pomyśleć, że komuchy specjalnie zmówili się w solidaruchami, żeby wykończyć socjalizm i podzielić się majątkiem narodowym. Tylko w ten sposób można było chwycić nieposłuszne masy za mordę. To co się nie udaje w komunie, sprawnie działa w kapitalizmie, gdzie ekonomiczny przymus i rygor wspaniale dyscyplinuje rozwydrzoną hołotę przywołując ją do porządku, wskazując jej miejsce w ordynku, na końcu ogonka do roboty, wykształcenia, wypoczynku i innych dóbr, do których w komunie miała bezprawne uroszczenia.
Nasi, podszywający się pod dobroczyńców klasy robotniczej burżuje, nie byli takimi idealistami, za jakich chcą uchodzić, skoro błyskawicznie doszli do takich fortun. Okazało się, że tak ochoczo biorą udział w robotniczej rewolucji, żeby momentalnie odebrać swoje majątki utracone w czasie nacjonalizacji i reformy rolnej. I to z jaką pazernością!
Odcinek 14 – syn, syn, nasz ideowy dziedzic
Gdybym teraz miał pieniądze zrobione na sprzedawaniu zbawienia, obietnic wyjścia z kryzysu, na przewodzeniu komitetom strajkowym w walce o słuszne prawa... teraz bym nie musiał się martwić za co opłacę mieszkanie - zabulgotało mu w gardle jakby go za chwilę miała krew zalać.
– Nie złość się, bo ci podskoczy ciśnienie „Fryderyku” – przestraszyła się patrząc jak mu twarz purpurowieje i niebieskie żyły wychodzą na skroni. Przysunęła się bliżej kładąc mu rękę na biodrze.
– Przecież ci życzę jak najlepiej. Tu popatrz – znów podsuwała mu gazetę przed oczy – Jakie dobre warunki pracy! Nawet zapewniają dodatek za uciążliwość. Butelka przydziałowego mleka codziennie by nam się bardzo przydała. Robiłabym ci owsiankę. Przecież to nie robota na zawsze. Jak minie kryzys znów będą potrzebować zaangażowanych dziennikarzy. Takich co to potrafią poderwać Polaków do czynu.
– Tylko, że ja już będę w grobie.
– To prawda – przytaknęła mu po chwili.
– Dobrze – wystękał – Jutro tam pójdę. Do tej roboty.
– Najpierw kupimy coś z ubrania a potem, powoli spłacimy długi – rozmarzyła się na myśl o jego przyszłych zarobkach.
– Nie! – ożywił się były redaktor, protestując że ona już obmyśla jak go oskubać z krwawicy – Długi spłacimy w pierwszej kolejności. Tę zimę obchodzę jeszcze w starym paltocie – zaczął się jej podlizywać chcąc zatrzeć przykre wrażenie, jakie mógł wywołać jego opór – Jest jeszcze zupełnie dobre. Zresztą do szamba nie trzeba mi lepszego.
- Jeśli nie chcesz przy szambie, to możesz spróbować przy wyładunku wagonów. To też jest dobra robota, dla prawdziwego mężczyzny. Na świeżym powietrzu! Zachęcała go, tłumacząc jak choremu z urojenia, cierpiącemu idealiście na sartrowskie „mdłości”, którego Polska Ludowa przez całe życie, prowadziła za rączkę, od opóźnionej przez wojnę matury dla dorosłych działaczy, przez uniwersytet, z różnymi samokształceniowymi kołami z marksizmu-leninizmu, aż po ukoronowanie wstąpieniem do partii, z której został wyrzucony w latach pięćdziesiątych i już powtórnie nie wstąpił - chociaż chciał, ale nie przyjęli - i posadę redaktora w poczytnych dziennikach, w których kadził, jak umiał, żeby zadowolić sekretarzy.
Pomimo starości i wielu rozczarowań, z głową nabitą od nonkonformistycznej poezji – od takiej poezji, która nie nadaje się do druku w kulturalnych czasopismach dla mieszczańskiej kołtunerii, bo nie bierze udziału w inteligenckim procederze zakłamywania, w rozciąganiu zmowy milczenia nad społeczną praksisoszukiwania głuptasa, nazywając to wykorzystywanie oklepanych „poetyckich” liczmanów i wyświechtanych kalkomanii, wartościami kultury wysokiej...
...z siwą głową nabitą ideałami, przystającymi bardziej dwudziestolatkowi niż jemu, wiarą w nowego człowieka - teraz został wyrzucony na mielizny życia, bezradny jak dziecko i nie może sobie dać rady, bo okazuje się, że o realnym życiu nie wie nic, nic nie wiedział o życiu prawdziwym, w którym trzeba się o wszystko bić, bo zawsze za niego wszystko załatwiali inni, w komitetach, inni decydowali za niego, dając mu talony na lodówkę i bloczki na zupę. On się miał tylko zgłosić tu lub tam, żeby objąć posterunek, na którym go postawiła organizacja partyjna.
Dlatego, że był pozbawiony zaradności, nadawał się na jurgieltnika, ale to były bardzo marne pieniądze. Do czasu, gdy nie nadszedł czas super-jurgieltników, którzy za dolara zrobią każde łajdactwo.
Michał do tego stopnia pozbawił się zaradności, że robota przy gównach wydawała mu się wystarczająco dobra.
Być może, trzeba było zostać u Maryi
Którą poznałem koło Kołomyi
Nagutką w lesie, związaną do drzewa
Jak driadę, która nocą dumki śpiewa
Czasem myślę, co by było gdybym
Nie poszedł w tym dniu do lasu na grzyby
W miejscu obfitym w dorodne jagody
Gdzie spotkał ją partyzant, jak w piosence, młody
Potem inni nadeszli, wraz z całym oddziałem
Racząc się do wieczora jej komiśnym ciałem
Nie zapomnę jej oczu, gdy mi dziękowała
Za kubek zimnej wody, który całowała
- Tylko nie wiem czy potrafię, czy dam radę - znów go opadły inteligenckie wątpliwości.
- Przyzwyczaisz się. Do wszystkiego się można przyzwyczaić.
A wywóz szamba, to naprawdę lekka praca.
Michał znów położył się na kanapce, na samą myśl o tym opuszczają go siły: - Dobrze. Pójdę jutro. Do szamba pójdę, ale wagony dla mnie za ciężkie - zastrzegał się na zapas. Zrobiło mu się niedobrze, zdrętwiała mu lewa ręka, coś zakłuło go w sercu, ciężko mu się oddychało.
- Co ci jest? - zaniepokoiła się żona - Czyś ty nie chory? Może powinieneś pójść do doktora?
- Nie wiem, co mi jest. Jestem trochę zmęczony.
- Pożyczę jeszcze u Paulinki na dobrego lekarza dla ciebie. Pójdziesz do specjalisty, do profesora - zadecydowała za niego, a on zamachał w proteście rękami, z przestrachu że za dużo to będzie kosztowało.
- Nie do profesora. Nic więcej nie powie niż zwykły konował, a tylko skórę zedrze. Nie powiększaj długów, proszę cię – pojękiwał cicho czując się już całkiem chory, ale Hanka znów zaczęła nacierać na niego, że musi się ostro zabrać do życia: - Oczywiście, że robota śmieciarza to groteskowy pomysł, musisz sobie znaleźć coś popłatnego i porządnego. Znajdziemy ci z Paulą dojście do jakiejś firmy leasingowej, do spółki polonijnej, do jakiejś firmy prywatnej płacącej uczciwe, duże pieniądze - damy łapówkę komu trzeba, przeczekamy aż się poprawi to dno, ta ekonomiczna bryndza, w którą nas wepchali komuniści, ale na razie sam rozumiesz, ja też nic innego, lepszego, nie mogę ad hoc, wymyślić do cholery.
Oj lesie, lesie, na Rusi Czerwonej
Śnisz mi się jeszcze, domeczkiem bielonym
Spaloną wiejska szkółką, cerkiewką rozbitą
Żydkiem, co płacze nad Rzeczpospolitą
Biedny domku, Maryjko z poderżniętą szyją
Bukowino nieszczęsna, kobieto niczyja
I nadal cień rezuna, co mnie we śnie straszy
Wisi nad połoniną, jak miecz karambaszy
Co za degrengolada – pomyślał z niesmakiem – Czy to ma być satyra na przedsiębiorczość klasy średniej?
A póki co – sapała ze złością - musisz zmienić swoje negatywne nastawienie do wszystkiego co przychodzi z Zachodu, bo nikt cię nie przyjmie do roboty z taka wrogą miną. Na wszystko, co kapitalistyczne srasz z grubej rury. Pawłowi też nie umiałeś załatwić posady, kiedy jeszcze mogłeś, kiedy miałeś, jakie takie wpływy wśród kumpli z komitetu. Wszystko oddajesz bez walki. Przynajmniej byś go zapisał do kombatantów...
- A właśnie, gdzie on jest, Paweł? - przerwał żonie wpół zdania, pan Kulbaka.
Hanka machnęła tylko ręką, chcąc powiedzieć, że całymi dniami nic nie robi, tylko się włóczy. Przedtem, kiedy jeszcze wierzył, że coś sobie znajdzie, wydeptywał schody po urzędach, archiwach, spółkach polonijnych, ba, nawet był w telewizji, ale nikt się nim nie zainteresował.
Teraz snuje się bez celu. Mówi, że w tym łajdackim społeczeństwie, w którym obowiązuje moralność wzajemnie popierającej się kliki, bez protekcji kolesiów i poparcia kumotrów, nie wezmą go nawet do łopaty.
Do tego – mówi za twoim przykładem – że profesura jest szajką oszustów, a prawników, lekarzy, polityków i księży osądza od czci i wiary. Kubek w kubek, jakbym ciebie słyszała we własnej osobie. Coś tam po cichu kombinuje, mówi że pisze historyczną sztukę teatralną, w której wyłoży, kawa na ławę, negatywny wpływ polskich elit na zgangrenowanie i upadek moralny polskiego życia narodowego - a co gorsza, Paulina zawraca mu głowę, że pomoże mu tę sztukę wystawić, przerobić na scenariusz filmowy, że zrobi z niego aktora, scenarzystę i dramaturga, za jednym zamachem.
- To dobrze - ucieszył się Michał - przecież ona jest „solidarnościówa”, w ramach poparcia dla robotniczego buntu, działaczom konspiry dawała dupy na styropianie - więc teraz dużo może.
- Doo-brze? D o b r z e! - ironizowała pani Anna - Nie domyślasz się dlaczego to robi? Myśli, że to co się jej nie udało z ojcem - tu wymownie spojrzała na męża - uda się z synem. Ona umyśliła sobie, że Paweł z nią...- wybacz że to mnie irytuje - ale to przecież stare pudło. Gdzież jej z młodym trzydziestoletnim chłopcem do łóżka? Wytarła dupą materace wszystkich reżyserów!
A wszystko dlatego, że Paweł nie ma ojca na którego mógłby liczyć w potrzebie, który potrafiłby się nim zająć... pomóc mu!
- Wybacz - bronił się Michał - ale Paweł już nie jest dzieckiem. Minął mu już wiek Chrystusowy.
- To nie ma nic do rzeczy. Dzisiaj dzieci rozwijają się późno, dopiero po trzydziestce, a nawet po czterdziestce. Głównie z tego powodu, że stare pokolenie nie daje im szansy na zajęcie własnego miejsca, nie chcąc im ustąpić pola. Czy nie widzisz jak starcy kurczowo trzymają się swych majątków i stanowisk, zamiast oddać je w młodsze ręce? - jednak nie mogła skończyć swoich uwag, rzucanych z pasją godną lepszej sprawy, bo nagle rozległ się brzęk dzwonka w przedpokoju.
Odcinek 15 – powstańczy alert
Wstała szybko z Michałowej leżanki, na której przycupnęła, żeby podczas dręczenia mieć go jak najbliżej i poprawiając wymiętą, tandetną spódnicę poszła otworzyć w przydeptanych kapciach:- Boże jak ja wyglądam... jak ostatnia... - westchnęła znikając za drzwiami a Michał położył się ciężko i odwrócił do ściany.
Pan Michał obserwując jej pełną złości minę, zaczął pisać bezwiednie, a może mu się tylko przypomniało, co kiedyś napisał (niewydane):
Zaczął „pisać”, bo nie chciał kląć, rzucać maciami, bić, płakać, ani się powiesić:
Kanciaste stawonogi twego światłocienia
Brzemienne dreszczem łuski, w przetoce przemienia
W srebrne kryształki deszczu, co w mroku migoce
Drażniąc chore hybrydy mego zachwycenia
Co się w sieci twych oczu bezsilnie trzepocze…
Jednak nie dane mu było długo zażywać spokoju, bo przez drzwi było słychać podniesiony głos Hanki piejącej dyszkantem, z oznakami nie tłumionej radości. Rozmawiała z kimś, kto mówił grubo i poufale a ona co chwilę śmiała się perliście. Michał mimo woli nadstawił ucha, przybierając postawę jeszcze bardziej chorego niż się czuł w istocie.
Po chwili rozległ się szczęk klamki i Hanka, promieniejąc z radości, wprowadziła do pokoju doktora Trąbkę, redaktora naczelnego „Gazety ...skiej”, tej samej z której zwolniono Michała, z powodu kompresji etatów - jak napisano w uzasadnieniu. ”Taki zdolny dziennikarz, może sobie wszędzie znaleźć miejsce”.
- Prosimy dyrektorze, „prosiemy” - szczebiotała gospodyni domu. Michał nie odwrócił się, udając że śpi.
- „Fryderyku”! Obudź się! Michale! Pan dyrektor przyszedł do ciebie! Obudź się, przyszedł twój szef - tarmosiła męża za ramię.
- Proszę siadać redaktorze, tu koło biurka, bardzo proszę – podstawiła mu usłużnie sfatygowane krzesło pod wielki, stukilowy zad. Usiadł jak jakiś szczeciniasty, chociaż przebrany w drogi garnitur, rozpłodowy wieprz. Nawet łeb na świńskim podgardlu, wystającym z białego kołnierzyka, miał podobny do knura.
- Nasz partyzant dogorywa - wskazała Michała.
- Nie może być! - zawołał redaktor z udawanym zdumieniem - Gdzie się podziała jego dawna ułańska fantazja, jego zawadiacka czupurność, kiedy pisał te swoje uszczypliwe felietony pod pseudonimem "Wołodyjowski"? Niechże wstanie! Ojczyzna w potrzebie, a on konia nie siodła ani szabli nie szuka - mówił do pani Ani, spoglądając na Michała, czy się porusza.
- Wstawaj poruczniku „Kozietulski!” – wabił go jego konspiracyjnym pseudonimem – Ruszaj się „Kiliński”, rżnąć panów z burżuazyjnych salonów! – uśmiechał się pod wąsem - Mam dla ciebie dobrą wiadomość! – kontynuował, widząc, że Kulbaka, niemrawo bo niemrawo, ale jednak się rusza i wstaje.
- Po-bud-ka! Wstawaj stary „Wiarusie” (to był najbardziej ulubiony pseudonim Kulbaki) - wołał żartobliwie i dobrotliwie redaktor Trąbka
- Alarm bojowy! Sygnał do natarcia!
- Wstawaj, bo cię okradną – żartował, patrząc czy się rusza.
- Nie bocz się na mnie, przecież cię lubię! – mówił poufale, do czego upoważniała go wspólna okupacyjna przeszłość. Czy ty jeszcze pamiętasz nasze wojowanie w zgrupowaniu Siedemnastej Dywizji Ułanów Podolskich AK?
- Czego może chcieć ode mnie, ten bajzeltata? - myślał Michał z niechęcią, udając że się budzi z głębokiego snu. Przecierał oczy wpatrując się w redaktora rozespanym wzrokiem.
- Dzień dobry – mówił życzliwie doktor Trąbka.
- Witam pana dyrektora - Michał mrugał zdziwionymi powiekami, od nadmiaru słonecznego światła wpadającego oknem, przez dawno nie myte szyby i brudną, zażółconą od nikotyny firankę. Po chwili zerwał się do przywitania, na równe nogi, macając podłogę wychudłymi stopami, w poszukiwaniu kapci
- Czuję się trochę niezdrów - tłumaczył się niezdarnie - Ale to nic groźnego - bagatelizował swoją niedomogę szukając papierosów, żeby coś począć z rękami. Udawał ich szuka, bo ostatnio nie palił z braku pieniędzy.
- Gdzie papierosy, kochanie - pytał się głupio połowicy.
Hanka zrozumiawszy, o co chodzi, też rzuciła się do gmerania po jakichś kieszeniach i zakamarkach:- Poszukaj w biurku kochanie - szczebiotała słodko - zdaje się, że je tam widziałam.
Kulbaka, ze zdenerwowania znowu zaczął „pisać” swoje:
Widzę cię znów po latach – gdy idziesz o brzasku
Wśród ściętej szronem trawy, co pod nogą chrzęści
I szukasz wyjścia z matni leśnego potrzasku
Który cię już za chwilę rozerwie na części…
Naczelny obserwując Michała i nie dostrzegając nawet śladu popiołu na szklanej popielniczce, domyślił się, że tu dawno nie było papierosów, prędko sięgnął do kieszeni granatowego trencza, wyjmując ledwie napoczętą paczkę.
- Proszę panie Michale, może mojego pan zapali - wyciągnął grubą dłoń z krótkimi paluchami, trzymającymi otwarte pudełko.
- Proszę wziąć mojego - a kiedy tamten wziął „Camela”, położył papierosy na biurku koło popielniczki, dodając mimochodem, że on ma jeszcze jedną paczkę.
Michał, nazwany „Wiarusem”, krygował się, że skąd, ależ nie trzeba, bo on tu ma gdzieś „te” papierosy, ale mu się zapodziały, między papierzyskami - i na dowód tego przetrząsał stare gazety na parapecie brudnego okna, trzepał brudną podszewką kieszeni jakichś sfatygowanych marynarek, skąd wypadały tylko paprochy, stare pomięte bilety tramwajowe i zasmarkane chusteczki do nosa.
Wreszcie zakończył ten teatrzyk rozlatanych oczu i rąk, natknąwszy się niespodziewanie na zapałki. Zapalił wreszcie zaciągnąwszy się głęboko, wypuścił kłąb niebieskiego dymu ze znawstwem smakosza. Z lubością obserwując papierosowe esy-floresy, przyłapał się na tym, że Trąbka z uczuciem pobłażania obserwuje wyraz błogości na jego twarzy i natychmiast przywołał się do porządku, przybierając na powrót swoją zbolałą minę cierpiętnika.
Odcinek 16 - tajemnicze odwiedziny
Zamierzał usiąść za starym, zgryzionym przez korniki biurkiem, żeby sobie dodać powagi i otuchy, ale nie usiadł. Wahał się przez chwilę, co zrobić, zabrał z biurka popielniczkę i usiadł na kanapce przed swym byłym szefem w pozie oczekiwania i pokory.
- Wpadłem po drodze na cmentarz - sapał tłuścioch oddychając ciężko – Jadę przystroić swoje groby na święto zmarłych. Przynajmniej raz w roku wypada spłacić dług pamięci wobec przodków, kolegów i towarzyszy broni - wyrażał się górnolotnie, jak na jakiejś akademii.
- Jak z nim gadać? Do czego zmierza? - zastanawiał Kulbaka.
- A co się z panem dzieje, panie Michale? - pytał obcesowo, układając grube wargi w kwaśnym uśmiechu sybaryty.
Michał skrzywił się z goryczą i źle maskowanym obrzydzeniem, aż tamten lekko się zmieszał i spuścił oczy na moment, ale długoletnia wprawa nabyta w uprawianiu urzędowej podłości, wielkie wytrenowanie w cynizmie stosunków międzyludzkich, w społecznym zakłamaniu, często nazywanym światowym obyciem, pozwoliło mu natychmiast bez kłopotu znaleźć się „na poziomie” w tej niezręcznej sytuacji i przybrać przyjemny wyraz twarzy.
(- Dobre sobie - wyrzucić kogoś z roboty i jeszcze pytać czy mu się dobrze powodzi - pomyślał Michał z ironią)
Doktor Trąbka czując, o czym myśli jego były felietonista, robiąc niewinne „żabie oczka”, najprzyjemniej jak potrafił, powiedział z nutką przygany:
- Nie trzeba było ruszać gówna, bo śmierdzi, Michale kochany. Po cóż było pisać w tej zasranej gazetce, że „Solidarność” została przechwycona i wykreowana przez męty społeczne, a później sama kreowała następnych złodziei, wynosząc szumowinę do władzy. Pani Anno, on napisał taki paszkwil na Najjaśniejszą Trzecią Rzeczpospolitą, że się jeżą włosy… że, że jest jaskinią zbójów. Taki to z niego Robin Hood i Sherlock Holmes. Niech pani posłucha, co on pisał! Bo ja się tego nauczyłem na pamięć:
Teraz w Polsce obrotny apsztyfikant w modzie,
z osła zrobiono posła, nich ryczy jak wół,
że „wiosna nasza”, że jedność w narodzie,
kto przeciw, ten rzecznikiem określonych kół.
Bo myśli, że zakrzyczy w swoim dobrobycie
tych co żują w milczeniu swe przegrane życie
i tępo patrzą jak Polska przewraca się w dół.
Podczas gdy złodziej siedzi przy korycie,
słabym dyktując reguły swej gry.
O nich mówił Słonimski udawając głupka
my gramy z nimi w szachy, oni z nami w dupka.
- Oj Michale, Michale!Znów sceptyk z pana wyłazi. Ten sam sceptycyzm, który doprowadził do pańskich kłopotów. I po co ta kasandryczna mina, skoro wszystko może się ułożyć pomyślnie? – i odczekawszy moment, w którym daremnie się spodziewał Michałowego pytania: ”dlaczego?” – kontynuował dalej:– A gdzie teraz pan pracuje, Michale kochany?
„Kochany Michał” zmieszał się i zakrztusił dymem. Odkaszlnął jednak, strzepnął popiół z łapczywie wypalanego papierosa i ze wzrokiem w podłodze odburknął, że nigdzie. Nigdzie nie pracuje. Nigdzie się nie potrafił załapać. Gdy tylko zabrakło „Matki Partii” - on się okazał facetem do kitu. To przykre, ale tak jest. On, wieczny niezadowolony z braku zasad leninowskiej demokracji partyjnej, wieczny opozycjonista, rewizjonista, zwolennik Althusera, Trockiego i Marcusa – musi przyznać, że Partia była mu opiekunką, bez pomocy której nie potrafi sobie trafić palcem do dupy.
Wstyd mu było, że jest aż takim niedołęgą. Że już pół roku, odkąd go zwolnili, czeka bezczynnie, aż mu przyślą pierwszą emeryturę. Siedzi bez grosza - bo mu się nie należy zasiłek dla bezrobotnych - na garnuszku żony. Dali mu coś dwa razy parę groszy z Ośrodka Pomocy Społecznej, ale mu się dawno rozeszły, co przy rozrzutności i pijaństwie Anny prowadzi po równi pochyłej do katastrofy. Oczywiście o pijaństwie żony przemilczał taktownie, chociaż redaktor naczelny, mający dojście do teczek służby bezpieczeństwa, które miał każdy z ważniejszych dziennikarzy i pracowników kultury, domyślał się wszystkiego.
- Nigdzie... - zaburczało mu w żołądku - Nigdzie nie mogłem znaleźć roboty. Ale zacząłem... kończę poprawiać książkę o Dostojewskim - skłamał na poczekaniu czerwieniąc się po same uszy - Myślę że jakoś dam sobie radę - dokończył głosem drgającym od tłumionego płaczu.
- Tak, słyszałem – Trąbka spojrzał na niego przeciągle - Dam sobie radę. Dam sobie radę! Patrzcie go! - mruczał dobrotliwie redaktor - A do starych przyjaciół przyjść po pomoc nie chciałeś? Nie pomyślałeś o tym, żeby przyjść, porozmawiać, poprosić? Przecież byśmy cię w biedzie nie opuścili. Myśleliśmy, że dasz sobie radę, bo plułeś na socjalizm i odgrażałeś się, że pójdziesz zarabiać krocie do zagranicznej spółki joit-vencers,więcmyśleliśmy, że znajdziesz sobie coślepszego. Przecież wyszedłeś trzaskając drzwiami.
Michał milczał ze wzrokiem utkwionym w podłodze. Hanka stała obok drzwi, czujnie obserwując ich obu. Zastanawiała się czy zaproponować naczelnemu kawę.
- Oby się tylko nie zgodził - pomyślała z przestrachem, bo od dawna nie mieli ani ziarnka, chyba że pójdzie do Pauliny na pożyczki, co może grozić tym, że musi czekać przez kwadrans pod drzwiami naciskając dzwonek, aż ją obudzi po całonocnym pijaństwie, bowiem nigdy nie wstawała przed południem.
Przez uchylone drzwi wbiegły dwa bure koty i zbliżywszy się do nogawek redaktora zaczęły je najpierw delikatnie obwąchiwać noskami, a potem energicznie ocierać się bokami z wysztywnionymi, sterczącymi pionowo ogonami, mrucząc przy tym rozkosznie.
Trąbka uśmiechnął się dobrotliwie, starał się nawet któregoś pogłaskać po grzbiecie, ale nie mógł dosięgnąć ręką, bo mu nie pozwalała tusza. Pogłaskał tylko powietrze. Potem poprawił się na krześle, z trudem założył nogę, o potężnym udzie, na nogę i odsapnął jak po wielkim wysiłku.
Odcinek 17 - wiązanka dla nieboszczyków
Kulbaka się zmieszał i żeby pokryć strach, zaczął momentalnie „pisać” jakieś niewiadomo co, byle co, byle odwrócić uwagę od strachu. Jakby robił odpędzający złe duchy, hokus-pokus:
”Nasze epoka, bowiem, przeżyje nas
Chociaż z drugiej strony nie przeżyje nas
bo zadamy jej śmiertelny cios i skończy się ta groteska
z końcem świata
Wtedy ślepi przejrzą i zobaczą ten sklep mięsny
z robotnikiem na haku
z poetą - ćwiartującym tusze za ladą
w skrwawionym fartuchu...”
Mimo tego, przez chwilę zapomniał co się z nim dzieje i milczał jak dupa.
Hanka chcąc zrehabilitować męża, skłamała, że i owszem, pracował przez trzy tygodnie przy inwentaryzacji książek w bibliotece zakładowej i wywożeniu pracowniczego archiwum na śmietnik. Bo punkty skupu nie przyjmują już makulatury – paplała, żeby w jakiś sposób ratować resztki dobrej reputacji.
- Te-eek - powiedział przeciągle Trąbka, tak jakoś przez nos, jakby miał katar, albo jakby się nad czymś zastanawiał, spoglądając na nich wyrozumiale. Oczy miał załzawione i czerwone od bezsenności.
- Taaak... - zakręcił młynka kciukami palców splecionych na wielkim brzuchu. Siedział rozparty na rachitycznym krześle, które pod nim skrzypiało (Hanka modliła się, żeby pod nim nie trzasło) - w rozpiętym prochowcu, chociaż był ciepły jesienny poranek i luźnej marynarce, a sadło wypychało mu białą koszulę przez szparę między kamizelką a paskiem od spodni.
- Teeak... - pokiwał nad czymś głową patrząc na Kulbakę:
- A wszystko przez tych upartych zmarłych. Już niejednemu złamali życie i zwichnęli karierę.
Tak, tak – podjął „Kozietulski” z zapałem, że może się wygadać na swój ulubiony temat - czasem się zastanawiam, czy to oni osobiście podpisują nasze dyplomy i awanse. Czy to oni, ręką zza grobu, wodzą piórem naszych decydentów? I dochodzę do wniosku, że to im zawdzięczamy zaliczone „egzamyny” – powiedziało mu się z warszawska – że to oni aprobują nasze zawodowe kariery i urzędowe godności. Ten, kogo nie lubią, nie ma żadnych szans na lepsze ułożenie sobie życia. Kogo nie zaakceptują nasi bardzo ważni umarlacy, nasi pozagrobowi posłowie, senatorzy i statyści, ten na zawsze pozostanie robolem, ponieważ nie jest przewidziany w ich trupiej nomenklaturze.
Wbrew pozorom – redaktor naczelny wpadł Michałowi w słowo - nasz poziom życia nie tyle zależy od dochodu narodowego czy nowoczesnych środków produkcji, co od ośrodków dyspozycyjnych znajdujących się w trupiarniach byłych więzień politycznych, w krematoriach byłych obozów koncentracyjnych, w piwnicach Cytadeli, w katowniach Szucha, w Grobach Zasłużonych na Wawelu, na Skałce. Od zezwolenia na taki, a nie inny system wartości płynący z pól bitewnych, z cmentarzy, z Monte Casino. z Powązek… płyną nieustannie dyrektywy, kogo awansować, kogo podać do dymisji, a kogo zwyczajnie wyrzucić na mordę. Zmarli wodzowie i mężowie stanu decydują ile powinien zarabiać poseł i minister, a ile murarz i zecer.
- Dlatego kupiłem torbę nagrobnych zniczy - ciągnął redaktor naczelny, dudniąc przez zatkany nos - trochę nieśmiertelników du du du… i pęk chorągiewek du du du… z wiecznym odpoczywaniem… niech im furkoczą na wietrze, przypominając zwycięskie batalie i dni chwały – sapał doktor Trąbka.
A wieńce i kwiaty w tym roku są diabelnie drogie - pożalił się Hannie - Oj, jakie to wszystko drogie! - wyszło z niego wrodzone sknerstwo.
- Przy okazji kupiłem też plastikową choineczkę z kolorowymi bombkami. Położę ją w święta Bożego Narodzenia, na grobie przyjaciela z Powstania. Niech się ucieszy. Co pani sądzi - zwrócił się do Hanki - o dawaniu prezentów zmarłym z okazji imienin, urodzin i świąt?
- Prezenty to za mało – odważył się odezwać „Fredziu”:- Trzeba się z nimi dzielić święconym jajkiem, łamać opłatkiem a stoły wigilijne ustawiać na cmentarzach – mówił ze ściśniętym gardłem - Cmentarze to jedyne miejsca w tym kraju, które są nasze.
- No proszę – redaktor naczelny rozłożył ręce w geście rozpaczy:- Otóż to, to on! To cały „Kozietulski”, cały „Wołodyjowski”, Don Kichot walczący z wiatrakami, zbudowanymi z nieboszczyków. W tych wiatrakach nieboszczycy zamiast śmigieł furkoczą na wietrze, a on cwałując na jakimś Rosynancie bije w nich mieczem i pawężą. To jego pięta Achillesa! – Trąbka zwróci ł się do Anny - To jest to, co go wykańcza, co go dyskwalifikuje, co mu spokoju nie daje, co nie pozwala mu spokojnie zasnąć, by zapomnieć.
Dlatego nasz Michał, zamiast spać i wypoczywać, pisze po nocach te trupie wierszyki, pełne miłosnych wyznań do nieboszczyków. Jak na przykład ten:
Wszystko w Polsce jest nowe, nowy ład społeczny,
nowe plebanie nowych dobrodziei kryją.
Nowe cmentarze nowych nieboszczyków.
Nowe wsie w starych miastach, nowe kryminały.
Nowe świnie w starych gumnach ryją.
Tak pisze po nocach, zamiast spać z panią, jak każdy przykładany mąż. – strofował dobrotliwie pana Michała.
W głowach się roją nowe komunały.
Nowe dusze starymi głupotami żyją...
Wspomnieniem o folwarku z dziadziem zapyziałym...
Wszystko jest nowe oprócz gospodarza.
Bo gdy klucz od komory trzyma zwykły złodziej
to od razu lepiej plony wrzucić w ogień.
Bunin! – wykrzyknął tonem zgorszenia, na skulonego Michała - Jak Boga kocham, drugi Bunin! – ubolewał redaktor, jakby składał Hance serdeczne kondolencje. Nad grobem. Nie wiedziała, gorszyć się razem z nim, czy podziwiać.
Co za przenośnie, co za metafory, co za uczucie. co za wylewność czułości, co za swada! – chwalił Kulbakę redakcyjny przyjaciel i przełożony.
Zdawało się, że porównania naczelnego redaktora, dotyczące tego co dręczy „Kulbasa”, co go psychicznie rozwala, co robi z niego szmatę, ciecia i w ogóle towarzysko degraduje do poziomu pomiotła, kaprala i lumpa - że tym porównaniom i aluzjom nie będzie końca.
Odcinek 18 - nieboszczyk na kaszance
- Rany boskie, co z nim, co z Michałem? – wyrwało się wystraszonej pani Annie.
- Sama pani widzi! - Trąbka pokazał wymownie na Michała, upierścienioną grubą ręką, na przegubie, której błyskała dyndając, złota bransoletka:- Pani mąż znowu szydzi z naszych szacownych instytucji, z narodowej tradycji, z bohaterów, z naszej chlubnej przeszłości, która jest wszakże zwornikiem między starymi a nowymi laty, alfą i omegą, kamieniem węgielnym naszej teraźniejszości...
Pamięta pani z Pisma Świętego?: „Kamień odrzucony przez budujących stał się kamieniem węgielnym... i jest cudem w naszych oczach!” – czystej wody bolszewik, doktoryzowany w Moskwie z Jonatana Swifta, specjalista od stosunków rodzinnych u Papuasów i Ajnów, zacytował z pamięci urywek z listu św. Pawła niczym jakiś rebe. I byłby z rozpędu jakiejś trawiącej go chorobliwej manii, trzepał jak z rękawa coraz to nowe wersety i przypowieści o „drzewie figowym”,„Łazarzu na łonie Abrahama” i „wskrzeszeniu Piotrowina”... gdyby się nie zmitygował zdziwionym wzrokiem gospodyni, która patrzyła na niego jak na raroga, czy aby nie przystąpił do świadków Jehowy i nie zacznie jej tu zaraz nawracać na wiarę w koniec świata kiedy się zacznie Armagedon, za pomocą przyspieszonego kursu z samouczka dla oszołomów.
- Człowieku! – zwrócił się do Kulbaki jakby go chciał obudzić ze złego snu – Chcesz czy nie, duch marszałka Piłsudskiego wraca na Bułance...
- Kasztance - odezwał się Michał, poprawiając redaktora.
- Co na Kasztance?
- Powiedział pan, „na Bułance”, że duch Piłsudskiego wraca na Bułance, a tymczasem, powinno być „na Kasztance”.
- A co ja powiedziałem? – ocknął się doktor.
- „Na Bułance”...
- Tak? Może... A-a! Faktycznie, pomyliłem się. Myślałem o „Kasztance”, miałem na myśli Kasztankę, a wypsnęło mi się „na Bułance”. Ot, lapsus... – śmiał się - Takie freudowskie przejęzyczenie, które jednak ma znaczenie, tylko nie rozumiemy tego, ale gdyby poszperać w podświadomości, to kto wie... doszperałby się tam jeszcze Bóg wie czego, że ho-ho!
- Ostatnio coś jestem za bardzo rozkojarzony. Co innego myślę, a co innego mówię – dodał z markotną miną.
- No więc na Bułan... na Kasztance... – kontynuował myśl przerwaną dywagacjami - ...wraca dawne porządne wykształcenie, klasyczne, kult uczciwej pracy i religijność katolicka. Czy nie widzisz, że duch Prymasa Tysiąclecia grozi tobie palcem zza grobu? Czy nie widzisz, że książę kardynał Stefan Sapiecha pogodził się z marszałkiem Piłsudskim, że podali sobie ręce w krypcie Srebrnych Dzwonów, a prałaci weszli w komitywę z cieniami Wieniawy? A ty ćwoku jeden martwisz się o los bezrobotnych ślusarzy, z których transformacja ustrojowa Trzeciej Rzeczpospolitej zrobiła szopenfeldziarzy! Ty się niepotrzebnie nie frasuj, bo o nich już pomyślała koalicja wielkich duchów, konferując w zaświatach, że trzeba im posłać jakiegoś nowego Adama Chmielowskiego - świętego Brata Alberta, który ich będzie zbierał do „ogrzewalni” i karmił tym co spadnie z burżujskiego stołu.
Oto jest recepta na rozwiązanie problemów społecznych, a nie jakaś tam twoja rewolucja. Nie godzi ci się wyśmiewać tego, co czci każdy uczciwy Polak - z dobrej inteligenckiej rodziny, pokładając w tym całe swoje patriotyczne nadzieje.
Czy wiesz, dlaczego komunistyczna cenzura nie puszczała twoich drwinek i prześmiewczych pamfletów z naszego narodowego panteonu? – doktor Trąbka pytał zawstydzonego Michała, dając do zrozumienia, że wie o jego niewydarzonych próbach napisania „Nowego Beniowskiego” i prób bezczelnej publikacji w samizdacie.
No ale, na szczęście, go tam nie chcieli, bo wiedzieli że to paszkwil na Polskę Trzeciego Maja, szlacheckich bohaterów, Katyń! Kwiat inteligencji! Kwiat narodu! A ty go opluwasz! Katyń! – złapał się za łysiejący świński łeb – Ty Judaszu! Kalibanie!:
- Nie wydrukowali tych kalumnii, tych śmieci, bo cenzorzy otrzymali telefon zza grobu, żeby takiego sowizdrzała, takiego chama, który pisze satyry „na panów”, na karmazynów i statystów, żeby takiego... nie drukować.
I redaktor naczelny zacytował:
Gdy na kuchni bulgoce chuda kartoflanka
i robotnik co rano do fabryki idzie,
na cmentarzach panuje narodowa zgoda.
Słońce świeci, deszcz, pada przemijają lata;
długi rosną wraz z dziećmi, mijają nadzieje,
ze związku „Solidarność” zrobiła się szmata,
Marszałek na kasztance złośliwie się śmieje.
Mówi, że do zwycięstwa na komuną spieszy,
lecz widać, że z nędzy i bajzlu się cieszy.
Zgadzam się z cenzurą, bo rzeczywiście, to było chamskie! Przyznał pan Michał. Przypomniał sobie jedną z fraz tego „poematu”, w którym napisał pełne bólu oskarżenie pod adresem kierowników naszej kultury i narodowego życia:
- w którym największą odpowiedzialnością za zbydlęcenie świata obarczał właśnie poetów... i odpowiedzi redaktorów różnych pism artystycznych, na jego propozycję wydawniczą... że debiutantów nie drukujemy... a kilku łajdaków i łajdaczek odpisało mu, że nie nadaje się do druku, bo jego „utwór”... nie ma sensu.
Odcinek 19 – ośla reprymenda
- Pani Anulko - zwrócił się Trąbka do zbulwersowanej kobiety - pani wie co za głupoty wypisywał mąż na temat naszego etosu? To niech pani posłucha - i zaczął z pamięci cytować kawałek Michałowej „poezji”:
Że to z powodu świętokradztwa... lekceważenia możnowładztwa... popadł w ruinę prosty lud,
nie wierząc w nadwiślański cud!
- Ha-ha! To było lepsze niż satyry Janusza Szpotańskiego „Szpota” - parsknął śmiechem nie mogąc wytrzymać komizmu sytuacji w kontraście z ponurą miną Kulbaki - Do dziś pamiętam co celniejsze urywki tej satyry, która krążyła w odpisach. Ale co innego krążyć w odpisach i śmiać się po kątach, a co innego drukować w książkach i gorszyć młodzież.
Bo trzeba było żeby księża
nie wypuszczali z rąk oręża...
Trzcinki, szkaplerza oraz wiary...
Że socjalizm to są mary
i że nie wolno podnieść ręki
na dworską własność, ale dzięki
Maryi składać, bo jej chwała...
papieża z Polski światu dała...
Dlatego nie mogliśmy dopuścić do publikacji! - gromił go jak sztubaka - Wiedzieliśmy o tym, żeś to posyłał do Giedrojcia, do „Paryskiej Kultury”, ale nie wydrukowali i nie pozwolili drukować w samizdatach, bo tykając zgniliznę narodowej, szlachecko-inteligenckiej kultury, spotwarzałeś ich przodków, którzy rościli sobie, roszczą i będą sobie rościć prawo do wybatożenia hołoty, takiej jak ty i twoje dzieci, a tyś ich potraktował jak zwykłych rzezimieszków! Za wysokie progi! Nie tobie do pułkowników Kuklinowskich i Kmiciców!
A coś ty chciał, równać się z takimi jak Giedrojcie i Gombrowicze, który sami nigdy osobiście nie umyli po sobie szklanki, bo od tego mieli łyków takich jak ty?
Tylko oni mają prawo do prześmiewek z pańskich przywar, z wad równych sobie, a takim jak ty, wara do tego. Źle żeś jeszcze tego, na starość nie zrozumiał. Co wolno wojewodzie to nie tobie smrodzie! - powołał się na staropolskie przysłowie.
- To przecież było lepsze niż prymitywne antykomunistyczne satyry Szpotańskiego „Szpota”, ale musieliśmy cię zniszczyć w śmierci cywilnej z polecenia Paryskiej Kultury. Twoje pisanie, jako że nie było prymitywnie antybolszewickie, było złe, natomiast prześmiewki Szpotańskiego „Szpota”, ociekające nienawiścią do robotnika i jego obrońcy-komucha, było dobre. Ot, i cała tajemnica twoich niepowodzeń, Michale.
Ha, ha! Trzymał się za brzuch naczelny redaktor, trzęsąc się ze śmiechu -
Teraz nowy bourgeois buduje pałace,
rozjeżdża mercedesem, rządzi w gabinetach,
robotnikowi rzuca oszukaną płacę,
chłopa ruguje z ziemi za nędzną odprawę,
który się kłania jak trzcina na wietrze,
kiedy mu każą płacić nowe świętopietrze…
Pisząc tak, Michale, sam na siebie wydałeś wyrok!
- Musieliśmy cię zwolnić z roboty, żeby przyjąć potomka rodziny książęcej, bo dla takich zawsze się musi znaleźć miejsce, nie pójdą przecież zamiatać ulicy. Muszą mieć wpływ na rząd dusz, a my, komuniści myślący kategoriami materializmu historycznego, musimy się posunąć, by zrobić im we współrządzeniu miejsce.
„Wiarus” podczas tej połajanki siedział jak trusia, z czerwonymi uszami i słuchał „jak świnia grzmotu”.
- Tak, tak - kontynuował swoje ruganie Michała redaktor naczelny:- Sam Giedrojć, ma się rozumieć przez osoby trzecie, życzył sobie, żeby nie drukować twoich utworów w prasie krajowej, bo chociaż wyśmiewały się z komunistów, to przecież biły równo po oczach bohaterów spod „Cycory”, podkreślając zbrodniczość (Sic!) ustroju Rzeczpospolitej szlacheckiej, którą nazwałeś „szajką szlacheckich morderców”, którzy zmówili się, żeby zabijać bezkarnie bezbronnych chłopów, nazywając to państwem, prawem i religią. Nawet Marks nie formułował tego tak ostro, w swej tezie że historia jest historią wojen klasowych.
Oj, źle się bawicie plutonowy „Szrapnel”! – nadredaktor groził zawstydzonemu Kulbace palcem, ocierając czoło chusteczką, bo z oburzenia aż się spocił.
Odcinek 20 - Pieśni plugawe
- O, przypomniałem sobie, niech pani słucha, jakie wypisywał kalumnie – śmiał się redaktor do pani Anusi.
- Pisałeś, jak pamiętasz… pamiętasz co pisałeś? Pisałeś, że: (tu Redaktor „Zakuty łeb” – jak go nazywali w redakcji - zaczął deklamować)
Tak się buduje nowy, kulturalny Auschwitz,
gdzie nas czekają nowe gigantyczne prace -
ten program kijem zawracania Wisły,
gdzie stare będzie tylko requiescat in pace”
Redaktor Trąbka, zmieniony na twarzy, spojrzał rozbieganym wzrokiem: Na Boga! - zawołał - Gorze nam! Cóż myśmy z naszymi Kulbakami zrobili?
Zasłonił się ręką, żeby nie widzieli jakie to na nim zrobiło wrażenie. Ale już po krótkiej chwili otrząsnął się ze wzruszenia i spojrzał na nich kpiarsko, jakby chciał powiedzieć, że to nic, że to była tylko chwila słabości, bez znaczenia, ale już dobrze... i zaczął mówić do pana Michała:
- Sam rozumiesz. Jakże mogliśmy trzymać w redakcji takiego bolszewika? Musieliśmy się ciebie pozbyć czym prędzej jak zarazy, żeby nam kapitaliści dali bezzwrotną pożyczkę na podtrzymanie upadającej gazety.
Michał pochylił głowę między kolana zatykając sobie uszy a doktor Trąbka uznawszy, że dostatecznie pognębił krnąbrnego czeladnika pismackiego fachu, odsapnął, poprawił się na krześle i łaskawszym okiem spojrzał na skruszonego winowajcę: Żebyś mi się więcej nie odważył tak pisać! – powiedział groźnie i ze źle maskowaną lubością zacytował kawałek, który tak wszystkim działał na nerwy:
Przeciwko owej Nowej Hucie,
z której Lenina w jednym bucie,
w sierpniową noc na złom wywieźli,
a potem w bezrobociu sczeźli.
Przeciwko owym nocnym markom
oraz złośliwym ich pogwarkom,
że w Polsce już nas nic nie czeka,
nic oprócz trumiennego wieka,
bo zeżre wszystko Żyd i bankier,
na koniec kościół oraz szankier…
W te deklamacje redaktora Trąbki włączył się pan Michał – chociaż nie chciał - nie mogąc się powstrzymać od manii chorobliwego wierszowania. Może dlatego, że częstochowszczyzna, klepana dokoła Wojtek, łagodziła u niego drastyczny obraz rzeczywistości:
…i to nie mówi żaden pan
tylko niewykształcony cham,
co spostrzegł, że się szlachta była
z komunistami połączyła
i by uniknąć nowej zwady
wypada chyba iść na dziady...
Zawstydził się pan Kulbaka, tego co powiedział, ale na żałość było już za późno, więc żeby pokryć zmieszanie podniósł się z krzesła, zdusił niedopałek w popielniczce i wpadł redaktorowi w słowo, że Marszałek nie pozwoliłby wyrzucać robotnika z czynszowego mieszkania na ulicę. Marszałek nie dopuścił do żadnej reprywatyzacji i zwrotu majątków wielkiej burżuazji – dowodził – Wielka finansjera musiała się dorabiać od początku, nie chcąc iść za świniopasów do pruskich Junkrów i francuskich winiarzy.
- Spokojnie panie Michale, nie będzie tak źle - starał się go uspokoić szef „S-kiej Gazety”. Już się poprawia, już jest lepiej niż było. Dlatego tu jestem. Żeby panu pomóc. Jednym słowem jesteś pan niezbędny w naszym zespole. Stęskniliśmy się za panem, za pańską niewydarzoną gębą. I bez pana, nie można już się napić wódki z taka klasą - mówił do zdumionego marudera.
Co? Jak? Napić wódki? Z klasą? - Michał aż podskoczył z wrażenia.
Ale nie do czekał się odpowiedzi, bo Trąbka już się cały zatracił w sztuce recytacji, a recytować potrafił wybornie, bo w przedwojennym gimnazjum należał do kółek wielbicieli mowy wiązanej:
To nic że dzieci w Polsce głodne
bo przecież szczęście jest przygodne.
Ważne jest aby własność miła
do właścicieli powróciła.
By ziemskie dobra dać szlachcicom -
niech kształcą synów za granicą,
co będą pisać jak ten „Jul”,
żeby złagodzić pański ból.
- No więc, jak już mówiłem, wraca Marszałek na Bułance... ziewnął markotnie, zapominając co miał na myśli mówiąc o piciu wódki z klasą.
…Niechaj powrócą dawne stany
a z nimi spolegliwe chamy,
co będą panom czyścić buty
a nie budować nowe huty…
Wyrwało się redaktorowi, ni stąd ni zowąd, bez kontekstu, jak jakiejś babie, która zamawia choroby w transie, Było widać, że myśli o tym wierszu i jeszcze nie przestał tkwić pod jego złym urokiem. Przez chwilę był nieco nieprzytomny - ale szybko się opamiętał.
Odcinek 21 – poetycki agon
- Przyjmujemy cię na jakiś czas, – powiedział - z tym, że nie do działu politycznego, który obejmuje książę N-ski, ale jako fachowca od wiadomości bieżących. Ciućkowski wyjechał za ocean po zielone więc zrobiło się miejsce. Ściągnął go tam jakiś stryj czy wujek, mniejsza o to, dość na tym, że zaraz pomyślałem o tobie, stary byku - wyciągnął do niego przyjazną dłoń wielką jak łopata o paluchach grubych jak serdelki, a widząc barani wzrok Michała, dodał wesoło:- No, cośmy na siebie nakrzyczeli, tośmy nakrzyczeli. Było, minęło. Jutro czekam na ciebie w redakcji.
- Słyszałaś Haniu? - wyrwało się Kulbace, radośnie.
- Podziękuj panu! Nie wiemy jak dziękować - zaśmiała się uprzejmie postępując dwa kroki do przodu, jakby miała zamiar rzucić się do stóp dobroczyńcy i po całować go po rękach. Cała promieniała szczęściem, przestępując nerwowo z nogi na nogę, składając w niemym zachwycie ręce jak do modlitwy, to znów przyciskając je do chudych, z wyschniętymi sutkami, piersi obsuszonych mnóstwem wypalanych papierosów i gorzałki.
Piejąc nerwowo z emocji, wlepiała dziękczynnie oczy w nalaną, dobroduszna twarz redakcyjnego satrapy.
- Jezu! O Jezu! - piszczało w jej suchych, przez całe życie partyjnych piersiach, na których pierwszego maja nosiła medale.
Kulbaka stał na baczność z rozdziawioną ze szczęścia gębą:- Tak jest szefie, jutro stawię się do pracy! - meldował z entuzjazmem, ale doktor Trąbka wcale nie zamierzał go słuchać.
Odwracając się do Anny, twarz rozjaśniła mu się uśmiechem, jak uczniakowi, który sobie raptem odpowiedź przypomniał - O, znów mi się przypomniało, pani Anno. Niech pani tego posłucha:
na gościńcu się rodził słowiański oferma
chrzest brał pod pseudonimem, u Żyda pod zastaw
rządził nim jakiś Niemiec, niedołęga Herman
babę mu gwałcił pomyleniec Masław
a klecha uczył, że to holoferna
Pan Kulbaka natychmiast wyrecytował następną zwrotkę, którą już dawniej napisał, lub być może dopiero w tej chwili „napisał”, improwizując… i wypalił ku uciesze partyzanckiego przyjaciela:
przy królach polski czka łajdaków kupa
filantrop z terrorystą niesie dyby spore
na chłopa który klaszcze, gdy wychodzi dupa
z praw kardynalnych, a Kościuszko rozpina rozporek
Co za rozkoszny, poetycki dialog!
Pani Ania odwróciła głowę do ściany, jakby chciała mu dać do zrozumienia, że słucha tego tylko przez uprzejmość, ale tak naprawdę, to sobie nie życzy tego słuchać. Chrząknęła przy tym parę razy.
Toteż Trąbka spoważniał i zmienił temat.
- A gdzie Paweł? Gdzie wasz syn? - redakcyjny dzierżymorda odsunął nogą nacierające na niego koty, które zamruczały radośnie:
- Potrzebuję nająć kogoś do roboty przy grobach. Dałbym mu zarobić parę złotych. Praca lekka i przyjemna, na świeżym powietrzu. Trzeba umyć lastriko z ptasiego łajna i kurzu, podmalować co trzeba, wypastować, itd. Dobrze zapłacę.
- Niestety, nie ma go w tej chwili – powiedziała pani Anka:
- Ale jak wróci, powiem mu o tym. Może akurat znajdzie chwilę czasu.
- To dobrze, bo bardzo trudno, wbrew pozorom, znaleźć kogoś do roboty - skarżył się grubas starając się odsunąć od swej nogi natrętne kociska:- Tak jakby ludzie wcale nie potrzebowali pieniędzy, a roboty jest huk. Jedna taka z drukarni, sprzątaczka, miała mi to zrobić, jak co roku, ale zachorowała. Pomyślałem więc, że wasz syn, skoro jest wolny, jeszcze nie znalazł posady, może by się podjął tej roboty. A co z nim? Magister historii! Jeszcze bez posady? - zainteresował się życzliwie.
- Niestety – westchnął pan Michał - Trochę handluje na bazarach i różnych studenckich giełdach... ale przecież nie o to chodzi.
- Tak jest - zgodził się „Tyranus Rex”, jak nazywali Trąbkę w gazecie - Jako historyk, będzie miał przesrane. W tym kraju, to była zawsze najbardziej niewdzięczna, najbardziej odpowiedzialna, za którą głową odpowiadało się przed władzą, robota. Zawsze jest ktoś, komu można podpaść za napisanie dwóch linijek prawdy.
-Prawda to rzecz ostatnia, jaką można znaleźć w podręcznikach historii - zgodził się Kulbaka.
- Teraz najbardziej będą potrzebni ślusarze i hydraulicy. I to głównie do demontażu socjalistycznego ustrojstwa - kontynuował naczelny w smętnym nastroju.
- Musiałem zwolnić z roboty wszystkich, bez których można się obejść. Redaktorzy sprzątają po sobie sami. Po godzinach zamiatają korytarze i myją klatki schodowe, tak jak się tego domagali, jak tego chcieli, że będą pracować za dwóch i zarabiać godziwe pieniądze. Do sprzątania została tylko jedna baba. Papier drogi, prąd drogi, ludzie nie mają pieniędzy, żeby kupować gazety. Napiszesz, że jest dobrze - okazuje się, że to źle. Napiszesz, że źle – jeszcze gorzej. Przyjdziesz, sam zobaczysz. Wierzę, że coś wymyślisz - spojrzał mu wymownie w oczy, jakby chciał dopowiedzieć po co jest mu potrzebny. Skoro nie zachwyca ludzi pisanina o gospodarce kapitalistycznego sukcesu, może by tak odrobinę odgrzewanego socrealizmu? Jakieś obiecanki cacanki. A w tym najlepszy – tu zwrócił się do uroczej gospodyni - był Michał. Wciąż znajdowaliśmy w jego szufladzie takie smakowite kawałki:
…kłamstwo przed fałszem w nobliwym annale
pisane ręką biskupa i księdza
idzie o lepsze z pejczem co na chłopskim czole
żandarmską łapa wypisuje nędza
i tryumfując duchem, staje na cokole
Och, gdyby w swoim czasie pozwolono mu popuścić cugle fantazji – ironizował Trąbka - i pozwolić publikować, to by zaraz, w try-miga wypitrasił „idealny komunistyczny system”, w którym kobieta w ramach wolnej miłości, oddaje się każdemu kto jej wpadnie w oko i ma na niego chcicę.
Precz z instytucją kruchcianej rodziny i drobnomieszczańskiej prostytucji małżeńskiej! Precz z pieniędzmi których używanie prowadzi do wyzysku człowieka przez człowieka! - to są jego ukochane hasła.
Michał był człowiekiem z nizin i mocno w to wierzył. Jego dziadowie byli posługaczami u warszawskiej burżuazji. Był przeciwieństwem do np. Cat-Mackiewicza, który niczym lokajczyk, szczycił się tym, że jego antenaci zasiadali przy końcu stołu u Radziwiłłów. Na sam dźwięk nazwiska Mackiewicz i Radziwiłł, krew go zalewała. Krew warszawskiego insurgenta - którego przodkowie pod wodzą szewców Kilińskich, wieszali biskupów Massalskich i jurgieltników Kossakowskich, aż miło.
Odcinek 22 tego się nie da słuchać
- Wierzę Michale, że coś wymyślisz, co zainteresuje zniechęconego czytelnika - pocieszał się spuchnięty od żarcia i stresu redaktor naczelny poczytnej gazety.
- Co to się porobiło. Choćbyś napisał, że Stalin zjadał własne dzieci, nikt tego nie kupi. Nikt w to nie uwierzy, na nikim nie zrobi wrażenia.
- Teraz z pana wyłazi abnegat - zaśmiał się „Wołodyjowski”:
- A przecież wystarczy wymyślić jakiś nowy bajer, żeby przez kwartał spać spokojnie o zainteresowanie czytelników. Jeśli pisanie o nędzy i beznadziejności, że bezrobotna matka zadusiła dzieci i włożyła sobie głowę do piecyka, nie robi już na nikim wrażenia, to należy wysadzić jakiś pospieszny pociąg z wycieczką, strącić jakiś samolot lecący z ekipą sportowców, żeby mieć masakrę i mieć o czym pisać, albo spalić jakiś szpital z chorymi umysłowo, jak to już bywało w stanie wojennym, żeby mieć czym odwrócić uwagę, żeby głupie społeczeństwo miało czymś zająć swoje głupie języki, kiedy burżuazja będzie spokojnie robić swoje interesy.
Tak się praktykuje na Zachodzie, tak się robiło u nas podczas stanu wojennego. Po prostu opłaca się anonimowych sprawców, żeby sprokurowali jakąś klęskę żywiołową albo katastrofę.
- Twoja pomysłowość Michale, podnosi mnie na duchu - rozpromienił się wydawca sensacyjnych wiadomości. Odtrącił od siebie natarczywe, bezczelnie traktujące go niczym koci obiekt seksualnego pożądania, kocury:- Przyjdź jutro, to sobie pogadamy!
- Nie wiem jak dziękować. Przyjdę! - zapewniał dziennikarzyna.
- Acha, pani Anulu – przypomniał sobie Trąbka - przypomniało mi się, co pani nieboszczyk, tfu, chciałem powiedzieć, co pani Michał w paszkwilu napisał:
na cnym ugorku Korony z Pogonią
gdzie chwast niezgody ledwie przyorany
postaci zasłużone za ochłapem gonią
i za łby biorą najświetniejsze stany
- Może napije się pan kawy - spytała Hanka, jakby ją obrało z rozumu, ale niech tam, teraz może sobie na taki wydatek pozwolić
- Innym razem, innym razem - wymówił się od poczęstunku gruby pan, ciężko podnosząc się z krzesła:- Nadciśnienie droga pani. Pompka nawala.
Przedmurze w jednym kącie pije swoje piwo dziewkę kuchenną trzymając za macierz
barok z reformą ogryza mięsiwo
za bezbożny renesans odmawiając pacierz
Zapinał guziki, poprawiając na sobie ubranie:- Wiesz Michale, może byśmy cię nie zwolnili, gdybyś nie był taki nagły. Chciałbyś świat naprawić od jednego trzaśnięcia biczem, a naraz świata naprawić się nie da. Trzeba po naszemu, powolutku. Zresztą nie po to, tę niby solidarnościową rewolucję zrobiono, żeby cokolwiek naprawić. Jeszcześ tego nie zrozumiał? I widzisz, nasza matka, Partia, przewodnia siła narodu nam się rozleciała. Zostaliśmy sami jak sieroty i musimy dawać sobie radę.
Redaktor Trąbka łypnął okien na Hankę:- On okropnie boi się duchów! - zaśmiał się tubalnie - a przecież nasze duchy są takie dobrotliwe, jak rzadko. Takie zacne, polskie duchy, takie szlachetne, patriotyczne, pełne poświęcenia dla bliźnich, filary przedmurza chrześcijańskiej Europy, Antemurele, gwaranci historycznej ciągłości. Pragną dla nas jak najlepszej przyszłości...
Dla ilustracji swojej tezy, znów zadeklamował wiersz, chcąc koniecznie zamienić to spotkanie w wieczór poezji pana Michała.
w drugim, z brzuchem obwisłym siedzi oświecenie
i nad serwetą wyżerki pilnuje
socrealizm o zupkę prosi uniżenie
którą mu brudna kuchta kompiluje
Redaktor tak się zachłystywał tymi duchami, że Michał przyjrzał mu się badawczo, bo przyszło mu na myśl, że redaktorek nie jest całkiem zdrów na umyśle. Niby normalnie zachwycał się zaletami nieboszczyków, a przecież ciut zalatywało to kpiną. Ta nagła wizyta, ta propozycja powrotu do pracy, to upieranie się przy duchach, a teraz te rozlatane, pełne obaw, oczka, których nie mógł ani przez chwilę zatrzymać na jednym miejscu.
- Gadasz pan, jakbyś miał zamiar otwierać konsolacyjne pismo dla cmentarnych żałobników i spirytystów - odważył się zauważyć Kulbaka.
- Nie wiadomo - odparł tamten z przekonaniem - Niech no tu się zjawią Żydzi! Niech no powrócą z Ameryki, z Izraela, żeby odebrać swoje włości.!. To tu się będzie działo...- zawiesił głos domyślnie.
- Teraz jeszcze do tego wyłażą z niego stare antysemickie fobie - przemknęło Michałowi przez głowę:- A przecież sam się kiedyś po pijanemu chwalił, że jest w jakimś procencie Żydem, chociaż nie ma na to wyglądu, ze swymi prostymi, łysiejącymi włosami szatyna, zaczesanym gładko do góry, nad wysokim czołem.
Po pijanemu, na bankiecie w Komitecie Centralnym Partii, z okazji jakiegoś Święta Pracy ”wybeblał”, wygadał się nad pisuarem, że jego babka była żydówką. Ale widać, jak każdy mieszaniec ma kompleks niższości i odrzucenia. Żydem nie może zostać, bo nikt mu nie wierzy i nie można się wkręcić do tego hermetycznego środowiska by czerpać profity. Wszędzie się źle czuje, nigdzie go nie chcą uznać za swego. Ani tu ani tam. Wszędzie mu źle.
sanacja w sieniach opłakuje grzechy
za zabranym bekonem od zachłannej wargi
z gnuśną Sarmacją i złą targowicą
słucha pokornie łajań księdza Skargi
który szuka w alkowie dziewicy ze świcą
Nie powiesz mi, Michale – Trąbka wreszcie przestał „przypominać sobie Michałowie wiersze – że taki gość, jak ty, który pisze takie kawałki, nie potrafi zaintrygować nawet najbardziej zakalcowatej pały, naszej prześwietnej, inteligenckiej publiczności. .
po hotelach się szlaja piękna Konstytucja
gdzie się łajdaczy patriotyzm z francą
i feruje wyroki czerwona korupcja
gdy składa doniesienie kapuś z chiromancją
Cytował go jak najęty - I właśnie na to liczę, że gazecie nadasz taki podniosły ton – mówił Trąbka
Jak ten mulat, Joe Christmas, ze „Światłości w sierpniu” Faulknera – myślał o nim Kulbaka - Pewnie jego żona nadstawiając mu tyłka dręczy, go sadystycznym powtarzaniem mu do ucha: Żyd! Żyd! Żydzie! Żyda!...- prowokując go by ją bił nad stolnicą, przy lepieniu pierogów, w czasie gdy wsadza jej kutasa, od tyłu… na stojaka...
Wszystko możliwe! Niektóre tak robią, znudzone bezbarwnością natłoku codziennych dni i nocy. Wołałyby już „to najgorsze”, niż perspektywę beznadziejności i gnicia w kwaśnym zaduchu mężowskich podkoszulków i gaci.
Chociażby Hanna. Gdy popije denaturatu, prosi, żeby się rozebrał do naga i ją „uwodził”, a gdy to nie pomaga, nie sprawia jej przyjemności, gdy ją tarmosi z obrzydzeniem, na odczepne, za chude cycki i kalpsuje po tyłku, prosi go, żeby ją „uwolnił” z okupacyjnych zwidów. Zresztą nie tylko z okupacyjnych. Krzyczy i szlocha, żeby ją wreszcie zabił, jak to robił kiedyś z innymi, bo woli to, niż się męczyć nim, ”ze świnią” i „z tym stadem świń”, którym jest dla niej całe to społeczeństwo. A czasem chce, żeby ją nagą wygnał na ulicę.
Odcinek 23 – jesienna, niebezpieczna dla Polaków pora
- Wszystko będzie możliwe - podniecony głos redaktora wyrwał go z ponurego rozmyślania o przyszłości - Włącznie z sabatem duchów dla przesądnych gojów. A zacznie się to niewinnie, od festiwali pieśni żydowskich, chasydzkiego folkloru i konkursów żydowskiej wycinanki. A skończy się na dręczeniu kompleksem winy za holocaust, ogłupiałej słowiańskiej duszy, żeby sama wyskoczyła przez okno...z dziesiątego piętra.
przez zaszczane podwórko idzie ladajaki
z kopytem w rapciach, w złotym akselbancie
i ucząc nas porządku, rozdaje kopniaki
spolegliwym parobkom, społeczne awanse
i po śmierdzącym kaganku oświaty
przypomniało mu się…
Zresztą, gudłaje też są pełni zabobonów – kontynuował Trąbka - Dlatego swój szuka swego. Żydzi dogadywali się przez stulecia z Polakami jak z nikim na świecie. Bo to najwięksi pod słońcem sekciarze i guślarze. To oni doprowadzili do rozwalenia cesarstwa rzymskiego, oni też wykończyli Związek Sowiecki i jeśli się nie obudzą aryjskie nacje w Ameryce, to cały kapitał świata zachodniego i rząd na duszami, przejdzie w żydowskie ręce, żeby zwyrodnieć w sekciarskiej degeneracji.
O, w takiej, jaką ty u Palaków przedstawiasz Michale!
Trąbka znów zaczął deklamować pana Kulbakę, jakby dostał jakieś chorobliwe manii:
Tak się zaczyna narodowy epos
w sedno ściśnięty policyjnym pasem
żeby nam jasność myśli nie pierzchła przed czasem
ani nam sedno zginęło po drodze
Już dzwonią dzwonki, tumult w garderobie
wykidajło co ciągnie za frędzel kurtyny
w wybite oko stary monokl wkłada
Księciu Pepi na Skałce,
niech ogląda dumniedefiladę zwycięstwa
piszczeli po trumnie...
Hi, hi! He, He! – nadredaktor śmiał się nerwowo.
Michał, znudzony, chcąc przerwać ten napad żydowskiej fobii, powiedział, że duchy nie robią na nim wrażenia:- Zawsze starałem się być racjonalistą, panie Tadeuszu - powiedział widząc, że gość zabiera się do wyjścia, on również się podniósł by go pożegnać:- Dla zdrowia psychicznego, starałem się być racjonalistą, panie Tadziu... dla psychicznego - powtarzał ciepło, ściskając mu serdecznie pulchną prawicę.
- Niech pan nie będzie taki higieniczny - obruszył się politolog:- Teraz gwiazdą pierwszej wielkości jest „Skrzypek na dachu”, Anatewka, Szloma Anski, ”Dybuk” i te rzeczy... Teraz za to dają noble. Dobrze panu radzę, zostań pan szbesgojem. Duchy powracają! - mówiąc to wzdrygnął się z przestrachu i żeby dodać sobie animuszu dodał:- Ale ja się nie boję, nie czuję metafizyki i tych rzeczy. Nie boję się śmierci...
- Czcze przechwałki - mignęło Michałowi w myśli.
- Nie boję się niczego - zwierzał się szczeciniasty pan o posturze dzika - Wiem, że kiedyś umrę, ale zachowuję zimną krew jak na wojnie. W drugiej armii u generała Waltera, spałem nawet wśród nieboszczyków, kiedy hitlerowcy dopadli nas pod Dreznem i dobijali jeńców bagnetami.
Obce mi są niepokoje, ale... - zawiesił głos znacząco - ostatnio zmarli nie dają mi spokoju. Niepokoi mnie ten orzeł w koronie, ta Rzeczpospolita, ta wyprawa na Kowno, ”Wodzu Prowadź” i ”Solidarność-Solidarność!”
Odcinek 24 – Cóż u diabła z tym inżynierem?
Kiedy, skupiony nad śledzeniem lotu jesiennej muchy, jak rzymski augur wróżący przyszłe losy z lotu ptaków, ocknął się i nagle huknął na Michała, jak jakieś medium. Aż Michał się wzdrygnął, jakby go śmierć przeskoczyła.
„W kontuszu wszedł Lelewel, Kołłątaj we futrze
redaktorka,mercedes, dolary, Interpress...
Wyspiański wprost z Paryża, Żeromski we fraku,
z wycieczką ich prowadzi panna Lola z Kłaja.
Jeszcze tylko obejdą cele na Pawiaku
by podtrzymać na duchu lud upadły w wierze
i rządy dusz obejmą w komicznej operze,
w reżyserii artystów z ministerstwa strachu
Brr! - otrzepał się jak pies z wody - Zapewne i ciebie przyjdą dręczyć! Lepiej zabezpieczyć się zawczasu w jakiś osikowy kołek, żeby przebić serce Marszałka, kiedy wstanie w grobu. Duch to duch! Ma swoje interesy, których ty nie pojmujesz! To przecież ich zasługa, ta wolność, wolna ojczyzna, ”Solidarność”.
Czyżbyś sądził, że komuna rozpadła się od tego, że Wałęsa z Mazowieckim, leniuchy, spali w stoczni na styropianie?
Naiwny chłoptasiu! Taki duży chłopiec a głupi jak harcerz! - zżymał się dobrotliwie na byłego partyzanta.
- Wiesz, ja myślę, że oni, tam za grobem, Hitler ze Stalinem, Churchillem i Piłsudskim spotykają się na partyjce wista, omawiając niektóre nasze sprawy, starając się poprawić swoje niefortunne zagrania i błędy, jakie zrobili za życia. Dlatego tak prędko doszło do rozwalenia „berlińskiego muru” ale do rozbiórki chińskiego muru i chińskiego komunizmu i demontażu żółtego imperium, na czym tak bardzo zależy Amerykanom, nigdy nie dojdzie i dojść nie może. Jak myślisz, dlaczego? - pytał zdumionego Kulbakę.
- To ja ci powiem Michale; Bo Mao-tse-tung jest dla nich nieosiągalny w zaświatach. Bo poszedł do wyższego, lepszego, kręgu nieba, zarezerwowanego dla buddystów i Chińczyków. Do nieba zarezerwowanego dla lepszych nacji.
Wprawdzie Amerykanie za pomocą bomby atomowej zmusili Japończyków do kapitulacji, ale to nie znaczy, że od dwudziestego pierwszego wieku nie będą mieli żółtych prezydentów. Taka jest siła zaświatów, że potrafi, poprzez religię i sztukę, kierować naszym życiem niczym niewidzialna ręka.
Mickiewicz był inżynierem… - dodał ni w pięć ni w dziewięć. Bez związku.
Kurwa.
Mickiewicz był inżynierem? Czego? Inżynierem naszych zbolałych dusz? Naszych nienasyconych żołądków? Naszych rozpasanych dup? Inżynierem Poezji? – śmiechu warte! Więc inżynierem czego.?. - uwodzenia mężatek? Bałamucenia cudzych żon?
A jeśli to prawda? Pan Michał pomyślał z przestrachem. Zdał sobie sprawę, że nie doszedł w życiu do niczego, nigdzie go nie chcieli, bo myślał w sposób zakazany. Można myśleć głupio bełkotliwie i uchodzi za autorytet moralny, za geniusza dramaturgii, poezji etc. ale nie wolno myśleć w sposób zakazany, że ta inteligencka brednia, ta kupa łajna, że to co mieszczańskie, nasze, to słuszne i zacne. Zaś to co plebejskie, komusze, to przeklęte i zbrodnicze, bo chce mam odebrać nasze kamienice. Dlatego Mickiewicz wielkim poeta był! Nie był inżynierem dusz! I to jest dozwolone!
A przecież poprawnym wnioskiem, jest to, że był rzeźbiarzem inteligenckich dusz na wzór starego szlachciury, który twierdził, że chłop powinien tylko umieć liczyć do dziesięciu, bo od liczenia snopków na polu ma ukształconego ekonoma. A synów wychowywać bizunem.
O czym my tu mówimy – pomyślał Kulbaka, którego uczono w szkole dla zawodowych podoficerów artylerii logarytmów i rachunku prawdopodobieństwa.
- Pani Anusiu, znów mi się przypomniało – wykrzyknął redaktor naczelny, radośnie, jakby z odzyskanej pamięci i zaczął deklamować, jak na szkolnej akademii:
„Przejdźmyż do rzeczy narodowej sztuki;
w kraju, gdzie hrabia przegrał własne spodnie,
bo mu tak było dobrze i wygodnie,
teraz go przeklną chłopskie wnuki,
że wzięły po nim Polskę jak zhańbioną babę
i hańbią dalej wytrwale i zgodnie wołając:
rządźmy, dzielmy, popierajmy sztuki”
Ale o czym, żeśmy to, Michale, rozmawiali? – Trąbka jakby się przebudził ze złego snu – Acha, że nieboszczycy… że pamięć o nieboszczykach jest matrycą naszego losu, kanwą, na której reduplikujemy swoje życie. Starożytni nazywali to Nemezis, Losem i Przeznaczeniem, a to jest po prostu wzorzec, sylogizm naszego życia psychicznego, stworzony przed naszym urodzeniem, będący kontynuacją przeszłości, według której myślimy i działamy, kontynuując przerwane wątki historii, śmiercią poprzednich pokoleń.
I tak być musi, bo to jest nasza jedyna rzeczywistość – mówił Trąbka - którą możemy kontynuować, ponieważ innej nie ma. Prócz rzeczywistej historii (która się już stała), naszych poprzedników, nic nie ma do czego moglibyśmy doczepić nasze działania, czego byśmy się mogli uczepić kontynuując naszą historię.
Nagle przypomniało mu się!
Niech cię cholera! – zaklął i zaczął deklamować:
W kraju, gdzie bogacz w czerwieni ohydzi
a robotnik swej nędzy się wstydzi,
kominy fabryk dymią Dies Irae,
naszemu światu co jak smok się wije,
się ludźmi, których nienawidzi,
zmieniając w ścierwo, z którym w sobie gnije
Niech cię, Michale! To mnie wykończy! To mnie trzyma już od wielu tygodni! Nie mogę przestać myśleć o tobie. No, niech cię dziadzi!
Trąbka aż się zatrząsł cały ze złej emocji, narzekając na przyjaciela. Dając do zrozumienia, że tak go torturują Michałowe wiersze, że nie może zmrużyć oka. Pan Kulbaka ani Anka nie mieli odwagi mu przerwać.
Gdy nieco się uspokoił zaczął mówić dalej: Nic nie mamy prócz przeszłości i jeśli byśmy jej nie kontynuowali, prędko zabrniemy w ślepy zaułek pustki zdarzeń, bez sensu, które nie zechcą słuchać naszych życzeń, i muszą nas zawieźć do domu wariatów, jako niebezpiecznych fantastów, którzy zamiast dziergać dalej rozumny porządek poprzedników, wprowadzamy wymyślony, wyssany z brudnego palca bałagan. Ale cóż to za kontynuacja przeszłości, którą wypełniają takie monstra, jak twoja poezja, Michale!
Alternatywne modele historii, wymyślanych przez autorów science-fiction są ciekawe, ale zupełnie nie do zastosowania. I są apolityczne. Nie interesują się skandalem naszego życia społecznego, kurestwem naszych mężów stanu. Tylko ty jeden tak piszesz, jak niebezpieczny utopista, pod adresem naszych luminarzy, że aż ma się ochotę powiesić ich na haku:
„Profos Wyspiański przeprowadza śledztwo,
policmajster Słowacki otwiera drzwi celi,
wywiadowca Mickiewicz zakłada kajdanki,
towarzysz Nowosilcow rozpoczyna obchód,
ustawionych w opłotkach Patiomkina włości.
Białą rączkę podaje mu madame Dąbrowska,
Norwid kłania się dwornie Jego Wysokości.
A to przecież są nasi najwięksi, zbawcy narodu, oswobodziciele, przewodnicy dusz!
Trąbka zadyszał się od pochwał j żydowskiej elity, usadowionej w muzealnictwie, teatrze, prasie, sądownictwie, w dyplomacji i ministerstwie spraw zagranicznych, wyrzucanych z piersi ledwie dyszących z pod żeber zalanych sadłem – Oni już najlepiej wiedzą, co dla Polski, co dla nas jest najlepsze! Co jest najlepsze dla Polski! – krzyczał z chorobliwym entuzjazmem - Dlatego nie wolno ci ich obrażać, ani lekceważyć, bo oni są depozytem nieprzemijających wartości. Tym bardziej nie wolno ci obrażać naszych wielkich przodków, wśród których przodowali wprawdzie przedstawiciele rasy semickiej, ale dyskretnie, poza kulisami, doradzając królom, prowadząc ich sekretne sprawy dynastyczne i dyplomatyczne, udzielając im pożyczek. Nie pchając się po tytularne stanowiska. Kultury bez swoich zmarłych są niczym! Można się z tym nie zgadzać, można to lekceważyć, pomijać... ale wtedy się jest ślepym szczenięciem, dzieckiem zagubionym we mgle historii.
Dlatego, widzisz, Michale, - kontynuował już spokojniej - Niemcy, chociaż nie wolno oficjalnie wielbić Hitlera, to sami na jego temat nie powiedzą żadnego złego słowa. Wiedzą, że ich wielkość i dobrobyt, z takich mężów jak on się wywodzi. On ich nauczył sprawnego działania i poważnego tworzenia silnego narodu. Wiedzą, że są spadkobiercami i kontynuatorami jego dzieła. Bez tego znów by się stali kupą luźnych księstewek bez znaczenia.
Michałowi nie pozostawało nic innego jak skwapliwie przytakiwać głową, że też podziela jego entuzjazm do nieboszczyków.
sceptyczny i krytyczny. Wyznaję relatywizm poznawczy. Jestem typowym dzieckiem naszych czasów, walczącym z postmodernizmem a jednak wiem, że muszę mu ulec.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości