Odcinek 56 – myślałby kto, że to homeryckie boje…
Ale wiedział też, że Trąbka nigdy by się nie przyznał do tego, że pisząc swoje doktoraty, pusząc się swymi medalami... kompletnie zmarnował życie. Michał często mówił, że „obaj powinni się zapisać do buddystów, wtedy by ich życie nabrało sensu, zamiast tkwić w tej warszawskiej dziurze”. Często mu mówił; „nie chodź Trąbo do tych matołków – mając na myśli profesorów - ale przyjaciel nie chciał go słuchać.
Zresztą, każdy z nich inaczej leczył swój kryzys wartości. Doktor Trąbka swoje strachy wypędzał wydając coraz grubsze socjologiczne rozprawy; chcąc je zakrzyczeć głupimi mądrościami, w których im więcej było podniosłych frazesów o humanistycznych pożytkach z kultury wysokiej, tym bardziej nabierały koloru i zapachu zaawansowanego gówna. Im więcej było peanów pod adresem luminarzy, tym wyraźniej wyłaził z nich wstrętniejszy wizerunek przeżartego konformizmem, sponiewieranego zakłamaniem człowieczeństwa, tak ulizanego uczoną papką, że aż niegodnego splunięcia.
Gdzieś od Śródmieścia suną stalowe potwory
Aż mi się kudły z gnidą zjeżyły na brzuchu
Patrzę czy bańka z bimbrem schowana do nory
Stoję jak dziwka z kindrem i czekam w bezruchu
Robię to tylko dla moich chłopaków
By im dodać odwagi, dla warszawskich dzieci!
Jak uczono na kursach, dla zupaków
Najważniejszy jest fason, a resztę się skleci!
Coś tam celuję z piata, sprawdzam przy wihajstrach
Poprawiam jakiś patyk, co ma chronić dupę
I bardzo pragnę Zosi, aż mnie strzyka w jajcach
Jak wystrzał, co mnie zmieni, w buraczkową zupę
Kulbaka podczas incydentu „wyrzucania” go za drzwi dyrektorskiego gabinetu, nie opierał się ani nie dziwił. Uśmiechał się wyrozumiale i uprzejmie, dając do zrozumienia, że on na miejscu "nacz-dyr-dupsa" postąpiłby z impertynentem tak samo... że go rozumie i współczuje.
I sam pomagał mu siebie „wyrzucać”!
- Cóż innego może ludzkie bydle? – skonstatował melancholijnie za drzwiami do przygodnych gapiów, którzy na pretensje i krzyki dobiegające z gabinetu, w try-miga zrobili wdzięczne zbiegowisko.
Swemu przyjacielowi z partyzantki nie dziwił się wcale, tak jak nie zdziwił się jego dzisiejszą, nagłą wizytą o poranku. Na tym najgłupszym ze światów, wszystko jest możliwe. Pewnie będą potrzebowali w niedalekiej przyszłości kozłów ofiarnych, skoro udali się do niego.
Udaję, że zliczam współrzędne do kupy
Żeby celnie wystrzelić z jebanego grata
Strasznie ważny dowódca, oficer do dupy
Który już nie ma nawet ślepego granata
Czyżby to dni Powstania były już ostatnie?
Jasno, jakby na scenie, palą się fosfory
Najbardziej się obawiam, że kaem się zatnie
I wdeptają mnie w ziemię juchtowe buciory
Łomot ciągle narasta, Ukraińcy idą
Płot z torów tramwajowych łamie się jak patyk
Uzbrojeni po zęby, jeden z długą dzidą
Poszli po bernardyna, by przyniósł wijatyk
Nasi strzelają z okien, ale bijatyka!
Aż się wyszczać nie mogę, zatruty strychniną
Ze starych sakw podróżnych neoromantyków
Które przywieźli dla nas tu prosto z Londynu
Od których chłopcy częściej niż od kuli giną
sceptyczny i krytyczny. Wyznaję relatywizm poznawczy. Jestem typowym dzieckiem naszych czasów, walczącym z postmodernizmem a jednak wiem, że muszę mu ulec.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości