skrent skrent
66
BLOG

Prochy - wspomnienia powstańca warszawskiego

skrent skrent Kultura Obserwuj notkę 0

Ponieważ ten blog traktuję jak poligon, do sprawdzania ustawień i kompozycji powieści którą piszę, na podstawie wspomnień autentycznego powstańca warszawskiego, zaczynam publikować pierwsze odcinki od nowa, poprawione i zmienione co do niektórych treści.

Odcinek pierwszy.

Momenty, zdarzenia, chwile, (opis ostatnich dni życia powstańca warszawskiego) 

 

 

1 – (moment pierwszy) przebudzenie, światłość (w półmroku) – były powstaniec leży w „kurzu czasu” i dogorywa

 

        W Warszawie na Woli, a ściślej na Muranowie; jak zwykło się mówić wśród handlarzy starzyzną, mieszkał pan Michał Kulbaka, bez prawa do tożsamości i zatrudnienia. Raz mówił, że mieszka blisko Nalewek; innym razem, że niedaleko Placu za Żelazną Bramą; na obrzeżach byłego żydowskiego getta, czyli „wszędzie i nigdzie”, kręcił , gdy nie chciał  zaprosić do siebie, bo się wstydził pijanej żony. 

   No, mniejsza z tym, z tym krętactwem – właśnie tam, niedaleko Gęsiej i Powązek  mieszkał ten grafoman, którego miał na myśli Krzysztof Kamil Baczyński, pisząc o nim w wierszu: „poeta, czasu kurz”.

       Dom, w którym mieszkał był jedną z modernistycznych kamienic, z lat dwudziestych, w stylu art-deco, które się ostały na Muranowie, podczas wysadzania przez Niemców ruin żydowskiego getta. Widocznie hitlerowcy uznali, że te kilka kamienic w okolicy Gęsiej, Mydlanej i Tatarskiej, o oszczędnych fasadach, bez secesyjnych ozdób i pilastrów, kojarzą bardziej ze stylem germańskiego, nazistowskiego klasycyzmu niż z kulturą żydowskiego mieszczaństwa i pozwolili saperom zostawić je w spokoju. Później poszły do przeróbki na magazyny i posterunki niemieckiej żandarmerii wojskowej, a  po wojnie z okien takiej odnowionej kamienicy, pan Michał patrzył jak po usunięciu ruin, zbudowano na terenie wypalonej  dzielnicy nowe bloki mieszkalne socrealistycznego Muranowa. Po latach mówił, że nie było to dobre miejsce do mieszkania, pełne złych duchów i demonów, w którym na Polakach, mściły się żydowskie dusioły, strzygi i dybuki, za zajmowanie pożydowskich kamienic i mieszkań - ale cóż robić skoro nie miał innego lokum i dostał z kwaterunku taki parszywy przydział.    

      Otóż, ten „poeta, czasu kurz”, którejś nocy, pod koniec października 1993 roku, spał, jako się rzekło, na pieszym piętrze w pożydowskiej kamienicy i umierał na angina pectoris. Na wieńcówkę umiera się powoli, latami, więc i on budził się i zasypiał, śniąc o życiu i umieraniu, śniąc, że w jego łóżku kładzie się blondynka, w niebieskiej sukni z rozcięciem na boku aż do biodra, ukazując gołą nogę, a obfity biały cycek wysuwa się z dekoltu na poduszkę, a on się dziwi, że jeszcze żyje.   

    Umierał codziennie, na raty, a żona nic o tym nie wiedziała, bo i skąd, skoro sypiała w sąsiednim pokoju. A on zdychał – jak zwykł myśleć o sobie.

     Śniło mu się, że pisze, a może mówi, a może ktoś przez niego mówi, a może ktoś koło niego mówi, jakiś wiersz, mówi. Dawno zapomniany, ale dobrze mu znany, bo napisany przez niego, a on go słyszy bezgłośnie, wymawiany przez jakieś nieistniejące usta; przez jakieś abstrakcyjne usta nie-usta, które nie mają warg ani śliny, ani języka… A jednak słychać jak mówią, bez żadnej barwy, bez natężenia i pogłosu… Było tylko słychać, że „toto”, nie deklamuje, nie mówi, tylko stęka… stęka, dyszy jak umierający, umierającym mamrotem.

 

Biały... białym cieniem... niewidocznym -                                                                                       


-  dalej droga ze sznurka...                                                                                              

agorafobia...  

musisz wiedzieć... byłaś pierwsza...                                                                                                            


- była inna... – byłaś… cała w pianach...

mokrych...  poprzez ręcznik... moje ręce...

musujących po kolanach...

potem znów... musisz wiedzieć...                                                                                                   


musisz czekać...

bez słów...

-

      Wpół do piątej nad ranem to najgorszy czas dla chorego z dusznicą bolesną, bo śnią mu się dławiące boginki a wodnice wkładają mu do gardła swoje zmysłowe, wiotkie palce i zimne obwisłe cycki.

      I tak było tym razem. Śniło mu się jakieś martwe dziecko, które zatykało mu rączką usta, a on usiłował je z siebie zepchnąć ze wstrętem. Była to niby niewinna zabawa z rozkoszną dziewczynką, ale spod spadających na buzię jasnych loczków, wstrząsanych od szczekającego psim szczekotem śmiechu, przebłyskiwały co chwilę martwe oczy starej, złej wiedźmy. A małe, drobne ząbki dziecięce, lśniły spod podniesionej, warczącej wargi, ostre jak u wściekłego psa. Mówiło mu, że gdyby nie był takim życiowym idiotą i fajtłapą, to ono by żyło, bo mógłby zapobiec jej chorobie, jego wyskrobaniu, utopieniu się w szambie, wykradzeniu przez Żydów na mace, nie dopuściłby do tego, gdyby był z niego troskliwy i przezorny tatuś.

 

skrent
O mnie skrent

sceptyczny i krytyczny. Wyznaję relatywizm poznawczy. Jestem typowym dzieckiem naszych czasów, walczącym z postmodernizmem a jednak wiem, że muszę mu ulec.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura