skrent skrent
25
BLOG

Prochy - wspomnienia powstańca warszawskiego. Frag. powieści pt "Jehane"

skrent skrent Kultura Obserwuj notkę 0

Chwila nr 4 – opis tej chwili musi być niejasny i skomplikowany zarazem, w odpowiedzi, kto myśli a kto jest myślany i myśli, że myśli, autor czy bohater. Bowiem jest tak, że nie istniejemy poza istnieniem w myślach własnych i w myślach innych ludzi. W jakiż sposób odbieramy myśli innych ludzi z nami samymi w ich myślach? „Odbierając” ich myśli, jako swoje, powodujemy, że oni sami istnieją, jako podmioty własnych myśli, bez których nie istnieliby wcale, a my nie istnielibyśmy wraz z nimi, bez nich samych. O tym proszę pamiętać! O prawidłowości tego rozumowania moglibyśmy się przekonać wówczas,  gdybyśmy się przebudzili po śmierci klinicznej w trumnie, albo tonąc pod lodem w wodzie jeziora z dala od ludzkich siedzib. Wtedy w chwili paniki, wyłączającej zdolność rozróżnienia w świadomości „ja i świat”, wtedy wszystko jest mną, ja jestem całym światem, moje istnienie jest najważniejsze, a gdy myślę o innych, to stwarzam ich istnienie od nowa, choćby nigdy nie istnieli. Widzę tedy jasno, że oni myślą o mnie i w ten sposób istnieję, będąc przez nich stwarzany. Istnieję, bo istnieją Oni. Dzieje się tak w pierwszym momencie nadziei na ratunek i przeżycie. Natomiast w następnych chwilach, gdy się duszę i umieram znikają inni i znikam ja sam. Zanika moje indywidualne „ja”, staję się otaczającą mnie magmą, żywiołem, który mnie pochłania. Nie ma czasu na przeżywanie samoświadomości, że oto ja, taki a taki, wartościowa jednostka, ginę i żal mi, że ginę. Jest tylko dzikie zwierzęce szarpanie, żeby się wyrwać i uciec od siebie.

     Inny aspekt istnienia lub nieistnienia człowieka, gdy go nie ma w czyichś ludzkich myślach, to problem jego tożsamości. Bowiem Grzegorz jest innym człowiekiem w myślach Jana a kimś innym w myślach Stanisławy. Pozornie jest to jeden i ten sam człowiek, blondyn w ciele o jasnej karnacji a jednak zupełnie inny dla różnych osób. Grzegorz spotykając się z Janem nieświadomie staje się osobą przystającą do jego wyobrażeń, natomiast spotykając się w Teresą, stara się być na podobieństwo tego co ona o nim sądzi i myśli, bo inaczej by nie weszli z sobą w korespondencję świadomości. To mnie więcej mam na myśli mówiąc, że istniejemy a zarazem nas nie ma.     

     

      Zasrany bohater! – tak o sobie myślał - kiedy siedziałem w stalinowskim mamrze, gdy parzyły mnie palce od szpil wbijanych pod paznokcie, podczas przesłuchań przez żydowskich ubowców, byłem tak zaczadzony przedwojennym patriotyzmem, że zamiast na nie dmuchać i leczyć, drapałem koślawe litery, zardzewiałym gwoździem po ścianie, żeby w zapale poetyckiego tworzenia, jak Konrad 44, zapomnieć o cierpieniu. A właściwie, to po to, żeby swoje cierpienia podnieść na wyższy diapazon, w sferę poezji i czystej idei cierpienia narodu. Żeby swoje cierpienia, jak mickiewiczowski Gustaw-Konrad, przenieść z płaszczyzny osobistej na płaszczyznę cierpienia za miliony. Bo to, że jestem poetą, że przychodzi do mnie poetyckie natchnienie, rekompensowało mi wszystkie cierpienia.

     Pan Kulbaka uważał, że trzeba cierpieć, żeby być poetą, żeby być dla swojego narodu kimś ważnym! Nawet wiejski pastuch, pogardzany przez społeczność, w głodzie i chłodzie, składający nieporadne nenie na śmierć szerszenia albo zdechłej krowy, jest poetą swojej klasy i swojego narodowego języka. 

     Toteż pan Michał muzę więzienną cenił sobie wysoko i gotów był cierpieć katusze, byle salon warszawski uznał w nim poetę i przypuścił do druku w wydawnictwach, które mieszczańscy parweniusze obsiedli. Ba, wśród wydawców i redaktorów było tylu Żydów, że wątpliwym było nazywać to co drukowali literaturą polską. 

 Rozdrapując swoje psychiczne rany, przypomniał sobie esej Ignacego Fika, w którym  ten autor pisał, że wiersz żydowskiego poety piszącego po polsku, jest nie do odróżnienia, od wiersza twórcy o czysto polskim pochodzeniu. Michał upierał się przy swoim zdaniu, że wiersz żydowskiego poety zawsze będzie czosnkiem i cebulą śmierdział. I na to nie ma rady, każdy wiersz, jak kobieta, ma między nogami inny zapach. Człowiek, który nie zna kobiet i nie ceni poezji, nie potrafi odróżnić zapachu sonetu, szczególnie zgniłego sonetu, od pachnącego proszkiem do prania, białego wiersza.

     Zawsze wtedy mówił, że warto pisać, bo to odświeża i dodaje siły ducha  ...ale, gdy je sobie przypomni, te swoje sakramenckie, nędzne wierszyki, to go krew zalewa, że był tak głupi, że „wierzył”. Oni „pisali”, robili wielką sztukę, narodową i socjalistyczna, brali pieniądze, a on siedział w mamrze!

    W co wierzył? Trudno powiedzieć! Wierzył, że wyjdzie i zacznie od nowa. Dopiero wtedy zacznie pisać prawdziwe wiersze i odnajdzie sens życia. Wywali też całą prawdę o okupacji. Zapomniał głupek tragicznej lekcji, jaką dała warszawska inteligencja Borowskiemu za to, że próbował przedstawić jej prawdziwą rolę w mechanizmach okupacji. Rolę zdrajcy.   

- Co to za cholerna „Niobe”? – wkurzał się co chwilę na samego siebie, wiercąc się jak kornik w drewnie, pod starą, zmiętą kołdrą. Skąd mi się przyplątały te „krzyże” i „płacze”. Przecież po Powstaniu i Oświęcimiu, i bliskich spotkaniach z żydowskimi ubowcami był zupełnym ateistą. Wiarę stracił już w Powstaniu, gdy widział paniusie odprawiające nieustanne litanie o boskie zmiłowanie, listy błagalne słane do papieża, te nieustanne msze odprawiane przez księżulków za londyńskie zwycięstwo... i wszystko na próżno.

      Toteż nie może sobie darować tych „krzyży” wydrapywanych na piwnicznych ścianach, które obfotografowane, teraz różne klechy wykorzystują, jako chrześcijańskie męczeństwo polskiego narodu. Nie może sobie darować tych „płaczów”, tych „matek krzyżowych”, tych „Niobe”. Co go za cholera podkusiła, żeby mu się przyplątało to „Niobe”. Po latach sądzi, że to było jakieś pokoleniowe, jakiejś wspólne odczuwanie aury powojennej i popowstaniowej przez wszystkie natury wrażliwe i uzdolnione poetycko. Chcąc w jakiś sposób „dać wyraz”, sięgały nieporadnie do klasycznych porównań. W obliczu gigantycznej, niewyrażalnej skali cierpienia najłatwiej było przyrównać historię, swój los, do historii starogreckich herosów, w których jeden drugiego odziera ze skóry, zamienia w kamień, wyszarpuje wątrobę albo mu ubiera śmiertelną koszulę.   

      Stało się tak, bo powojenna „ludzkość” usiłowała poszukiwać dla siebie od nowa, w mitach, tych punków stałości, które by dały oparcie w rozkołysanym od niepewności świecie. Toteż losy bogiń herosów zaprzątały myśli wielu młodych ludzi tamtego czasu, zarówno Gałczyńskiego jak i Kulbaki. Łatwiej było wyrazić knajpiany romans za pomocą przedstawienia schadzki Baucis i Chloe, czy też gościny, jakiej udzieliła Zeusowi i Merkuremu niż opisywać ordynarny stosunek gestapowca i kurwy.

     

       Takich abnegatów jak Wróblewski w malarstwie i Borowski w literaturze nie było wielu. Ale to byli ci młodzi, nieopierzeni, zbuntowani, którzy się otarli o partyzantkę, o Oświęcim i było ich, na tle starych wyjadaczy, niewielu. Ci poszukiwali własnego wyrazu w przekleństwie, w brudnym słowie, w bluźnierstwie, w brudnej plamie, w brudnym kolorze, żeby odpowiedni dać rzeczy pogardliwy wyraz. Natomiast, wszyscy lokaje burżuazji, kolaborującej to z hitlerowcami, to z bolszewią, przedwojenni literaci, rzucili się do cyzelowania Antygon, Amfitrionów i Ikarów. Znamienne opowiadanie Iwaszkiewicza przyrównujące śmierć akowskiego chłopaka do śmierci Ikara. Bo jakoby inaczej nie sposób było to wyrazić. Co jest nieprawdą, bo można było wyrazić dosadnie i wulgarnie, ale prawdziwie, ale chodziło oto, żeby znów wprowadzić na parnas i do gojowskiego umysłu Polaków nowe strumienie skamandryckiej blagi.  

      Dlatego opłakiwanie Powstania zaczynano od Orestesa. O powstaniu w Getcie zapomniano, zabrakło chyba żydowskich bardów, którzy by szukali porównań wśród takich bohaterów jak Machabeusze lub rabin Bahr-Kochba. Chociaż to też nieprawda, bo nie zapomniano, tylko Żydzi nie chcieli demaskować swoich polityków kolaborujących z Niemcami, swoich faszystowskich Judenratów, żydowskiej policji i tego, że Holocaust odbywał się żydowskimi rękami.  Dlatego na ten temat zaraz po wojnie taktownie milczano, a po drugie Polacy byli wrogo nastawieni do powrotu Żydów i na nich rozżarci, nareszcie poczuli, że bez Żydów jest równie biedne, ale inaczej, swobodniej bez żydowskiego kamienicznika i hurtownika, więc nie było przychylnej atmosfery do wspominania.

       Bezpośrednio po wojnie, w „Odrodzeniu” zaroiło się klasycyzujących wierszy. Wszyscy pisali nieskazitelnym heksametrem podniosłe poetyckie przesłanie, że sztuka pomogła życiu zwyciężyć śmierć. Również Kulbaka czuł przez skórę powiew jakiegoś „klasycystycznego mistycyzmu” i czytał zachłannie wszystko, co mu wpadło w ręce z przekładów literatury klasycznej, chcąc nadgonić stracony czas i uzupełnić wykształcenie. Być może, że tragedie okupacji i Powstania odcisnęły na nim psychiczne piętno skłaniające do widzenia zawsze i wszędzie dalszego ciągu tej samej uniwersalnej, dziejącej się od zawsze, grecko-rzymskiej historii. Na swój udział w Powstaniu patrzył jak na zmagania Greków i Tebańczyków pod Troją. Taka natura, jak Kulbaki, była skłonna do spojrzenia na potworności historii, jak na mityczne walki bogów, tym bardziej, że sądził, iż pomoże mu ona w zatrzeć potworne wspomnienia. Po latach doszedł do wniosku, że to była forma oswojenia samego siebie, swojego nieznanego dla niego samego, potwornego „ja”, historii, miejsca w społeczeństwie. Podkładanie Zeusa, Hery i Hefajstosa w miejsce Hitlera, Żydów, Bora-Komorowskiego i gestapowców było tworzeniem fantazmatów, zastępczych obrazów symbolicznych, mających wyprzeć z psychiki rzeczywiste potworne zdarzenia. Najlepiej było myśleć o Powstaniu Warszawskim, jako o zburzeniu Troi, a własne zbrodnie, jako zmagania Ajaksa z Achillesem. 

 

skrent
O mnie skrent

sceptyczny i krytyczny. Wyznaję relatywizm poznawczy. Jestem typowym dzieckiem naszych czasów, walczącym z postmodernizmem a jednak wiem, że muszę mu ulec.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura