skrent skrent
6
BLOG

Prochy - wspomnienia powstańca warszawskiego (fr. powieści "Jewane")

skrent skrent Kultura Obserwuj notkę 0

  chwila 7 (siódma?),  czas trwania ok. pół minuty – gorzkie wspomnienie młodości

   

       Próbował powtórnie zasnąć, ale był tak oburzony na swoje frajerstwo, że zapomniał nawet, że mu się szczać zachciało.

     Spocony od nocnego ataku arytmii, powstałej ze zdenerwowania... z nabrzmiałym członkiem od jakiegoś chorobliwego wzwodu, z bolącym pęcherzem pełnym burego moczu... brzmiały mu w uszach mu te słowa, jak echo dawno szumiących drzew, szmer kropli deszczu w listowiu olszyny, jak echo muzyki wiejskiego wesela, którą niesie z daleka, po rośnej trawie, gdzieś spod karczmy, z końca wsi za cmentarzem na Brudnie. Zbudziło go przed świtem i nie mógł spać z powodu jakiegoś niepokoju i złych przeczuć.

   Spać mu nie dały niezałatwione sprawy. Dlaczego żyłem tak podle i głupio – myślał nie otwierając jeszcze oczu – Dlaczego byle komu pozwoliłem robić z siebie szmatę?

  Znów, jak co dzień, przemknęła mu przez głowę nieznośna świadomość, że się zestarzał, że już na żadną nową miłość, po sześćdziesiątce, na żadną odmianę losu nie może liczyć.  

      …teraz już nie chcę nic już nie…                                                                                                           
w niczyich myślach nie ma mnie


ześlizguję się jak po szkle... 
nie chcę pamiętać tamtej strony...                                                                                                                             którą chodziłem w jasne dnie…                                                                                                            

do mej zaklętej dziwożony….

         Przypomniał sobie dawno zapomniane słowa, które brzmiały jak melodia zapomnianej piosenki, zapomniane słowa, zwrotki, obrazy drogi z olszyną, gdzie bywał ze swą młodzieńczą miłością, strzępy zdań... już całkiem zatarte, które kiedyś wypowiedział. Znów zobaczył swoją pierwszą, platoniczną miłość, jak idzie z wiadrami pełnymi wody, a piersi się jej kołyszą pod tanim płócienkiem bluzeczki. 

 zdradza mnie zapach uskrzydlony…                                                                                       

moich wspomnień dziwadeł dziw...                                                                                                                              zabierz z mych snów zielone konie…                                                                                                                          i lepy na muchy, swe części Koncertu                                                                       

poematów pisanych na dwa wiadra wody…                                                                                                          zabierz swoje połowy…                                                                                                                                               ja swoje rozproszę

      Ten „wiersz-nie-wiersz” napisał przed samą wojną, w koszarach dla młodocianych junaków, odbywających na ochotnika służbę wojskową, w szkole dla przyszłych zawodowych podoficerów... Gdy nie mógł zasnąć... pisał wiersze... zakochany siedemnastoletni elew.

       Zobaczył siebie oczami wyobraźni, jak idzie w zielonych owijaczach wśród lepkiej olszyny, a robaczki świętojańskie oświetlają mu drogę. Idzie, ostrzyżony na jeża, w mundurze zawodowego plutonowego... Przychodził do niej w letnie wieczory, siadał na progu drzwi kuchennych i patrzył z uwielbieniem jak się krząta w bluzce bez rękawów, na jej pulchne białe ciało. Matka była niezadowolona, że córka zadaje się z zupakiem - kogoś lepszego dla niej chciała, poczciarza albo kolejarza. Kogoś, kto miał pewną państwową posadę. Chciała kogoś lepszego, ale o takiego było trudno, bo Wola była znana z samych robociarzy. 

     Nie chciała go, biednego fatyganta w „jednej koszuli”, a on siadał na zydelku i wodził za nią pokornym wzrokiem, za jej jasnymi lokami, za silnymi nogami rysującymi się przez płótno sukienki, za piersiami wylewającymi się z rozcięcia. Pamięta jasne kosmyki nad czołem; jej niebieskie oczy; szczerzyła równe, ostre ząbki; buzia śmiała się dziurką w małej bródce... Boże, jak dawno to było...

        Ten wiersz napisał to po tym jak z nim zerwała; powiedziała, żeby nie przychodził, bo ma innego... W czasie przedwojennego bezrobocia, służba zawodowego wojskowego, to był pewny chleb, ale podoficer to był biedak wobec właścicieli kamienic, szynków, młynów i tartaków. On był zwykłym zupakiem, a ona, piękność całej dzielnicy, miała na oku synka kupieckiej rodziny.

     To wtedy, pod wpływem urazy i bolącego serca napisał, żeby zabrała ze jego snów zielone konie; a i potem przerabiał to wiele razy... poprawiał, jakby nie mógł dać sobie rady ze wspomnieniem.  

    No, a za sowieckiej władzy, gdy siedział w więzieniu, skrobiąc inny wierszyk paznokciem na ścianie, dopisał tą Niobe, chociaż diabli wiedzą, skąd mu się to wzięło.

  Przypomniał sobie pierwszy autograf, fiołkowy atrament i krzywe, niewyrobione litery w zielonym zeszycie. Oczami wyobraźni zobaczył ten zeszyt. W tajnej podchorążówce czytał to jego polonista, wielbiciel Przybosia. Mówił, że dobre. Zachęcał go do częstego pisania, żeby się tym, że coś nie wychodzi nie zniechęcał, bo im więcej będzie próbował, tym bliżej będzie udanego wyniku, udanego wiersza. Pisanie wierszy to zawód taki sam jak robienie butów, stołków, cegieł - twierdził –Powoływał się przy tym na matematyczne twierdzenie Chwistka, że udany wiersz jest szczęśliwym połączeniem liter, uwarunkowanym prawami rachunku prawdopodobieństwa; a wiadomo im więcej rzutów kostką, tym większa możliwość otrzymania szóstki. Wierzył w Michała, pocieszał, żeby się nie przejmował, że go nie chcą, zachęcał, że „dobre”, aż wybuchło powstanie i zeszyt zaginął. Dom spalony, zeszyt ukradli, dziewczyna umarła.

.

      Spojrzał na stary radziecki budzik – szósta nad ranem. Przebudził się zupełnie, mokry od potu, z gorzką śliną w przełyku, chcąc jak najszybciej zapomnieć o sennym koszmarze. Widział siebie w mundurze elewa, jak idzie do panny... Przed wojną chłopak z biednej rodziny mógł się wybić jedynie przez wojsko. Było mu duszno. Szarpał guzik kołnierzyka starej koszuli, która mu służyła za piżamę.  

      Patrzył jak w starym kinie na ciąg drgających obrazów. Na wypłowiałym ekranie pamięci wiatr poruszał jej jasne włosy, jej rozmyte rysy twarzy, zniekształconą postać chwiejącą się jak dym z papierosa. Stała pod krzakiem bzu, pod którym czyhali na niego inni chłopcy, zazdrośnicy. Coś mówiła, chyba mówiła: „idź już, bo cię pobiją...”

      Po latach zrozumiał, że tych konkurentów podszczuła na niego jej matka, żeby nie przychodził...

      Te „dwa wiadra wody”, to zwyczajne, blaszane wiadra na nosidle, z którym chodziła do ulicznego kranu.  Gdy zamknie oczy, widzi ją jeszcze, po latach, jak idzie od wodociągu, przez ulicę, zdrowa, rozłożysta, a po jej bokach kiwają się wiadra i woda się wychlapuje na szczerbate kamienne płyty trotuaru. Ta okolica, między Miłą, Gęsią, Nowolipiem... w rejonach późniejszego Getta - była niewybrukowana i pozbawiona kanalizacji.

 

skrent
O mnie skrent

sceptyczny i krytyczny. Wyznaję relatywizm poznawczy. Jestem typowym dzieckiem naszych czasów, walczącym z postmodernizmem a jednak wiem, że muszę mu ulec.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura