Stanisław Sygnarski Stanisław Sygnarski
198
BLOG

"W KLINCZU" - odc. 1.

Stanisław Sygnarski Stanisław Sygnarski Rozmaitości Obserwuj notkę 0

 I

 

Było już dobrze po ósmej, gdy w kieszeń zamka wsunął kartę magnetyczną. Drzwi jego apartamentu zamknęły się z charakterystycznym zgrzytem. Zjechał windą na parter. Minął recepcję i zatrzymał się na moment, przeglądając się przed wyjściem w wielkich lustrach, które w połączeniu z marmurowymi płytami stanowiły gustowną dekorację holu. Ich srebrno-szara rombowa szachownica nadawała wnętrzu wyraz tak modnej teraz, chłodnej elegancji.

Przyjrzał się sobie dokładnie. Młoda, męska twarz spoglądała na niego ze zdecydowaniem i – wydawało mu się – że jednocześnie pogodnie. No, Karol, nie jest źle, stwierdził i przeciągnął dłonią po krótkim jeżu, upewniając się, że włosy już wyschły. Nagle zbliżył głowę do lustra, zmarszczył gęste, czarne brwi jak gdyby dostrzegł coś niepokojącego. Szybko jednak, wzruszając ramionami rozchmurzył się, w miarę zadowolony ze swej powierzchowności.

Nie uważał się za lalusia i bawidamka, chciał się jednak podobać i dbał o wygląd. Kiedyś, za szczenięcych czasów przejmował się tym tak bardzo, że bał się zaczepiać dziewczyny, chociaż niektóre z nich, jak teraz sobie z lekkim rozmarzeniem przypominał, wysyłały ku niemu jednoznacznie prowokujące sygnały. Z czasem, tak jakoś zupełnie prawie niepostrzeżenie przekonał się, że jednak może się podobać, a diabeł okazał się nie taki straszny, jak go malują.

Przeglądając się w lustrze pomyślał, że nawet teraz, już przecież po roku, nadal ubiera się tak, jak ona lubiła. Grażyna miała nieporównanie lepszy gust od niego, zwłaszcza co do kolorów. Prawdę mówiąc nie musiała go zbyt długo przekonywać do noszenia ciemnych ciuchów, bo w nich rzeczywiście wyglądał lepiej. Czuł się współwinny rozpadu ich związku. Zdawał sobie sprawę, że jeszcze teraz poleciałby za nią na koniec świata, gdyby tylko skinęła palcem. Ale stał twardo na nogach i wiedział, że są rzeczy nieodwracalne.

Westchnął z żalem i gdy energicznie odwrócił się na pięcie, dwa skrzydła automatycznych drzwi otworzyły się bezgłośnie, wypuszczając go na ciepły, chociaż dopiero wczesnomajowy wieczór. Idąc nie mógł pozbyć się myśli, które co chwila, jak jaskółki przed deszczem, ślizgały się nad dzisiejszym popołudniem. Co jak co, ale ksenofobem to on nigdy nie był. Lubił obcych. Lubił w nich to, co nowe, to wszystko co z sobą nieśli, co było tak różne i co zawsze wyzwalało w nim taką ciekawość.

Ach! Ci Amerykanie! Każdy ich przyjazd uczył go wiele. Łapał się na tym, że za każdym razem, ilekroć by się z nimi nie spotykał, ich podejście do interesów robiło na nim silne wrażenie. Znał ich dobrze, bo już od kilku lat byli jego faktorami. Wiedział, że pochodzą z trzech, nie tylko odległych od siebie o tysiące mil, ale i zupełnie odmiennych kulturowo stanów. Sądził, że różnice w ich zachowaniach będą na tyle wyraźne, że z czasem dostrzeże je bez problemu. Nic bardziej mylnego. Byli tak podobni, tak pragmatyczni, tak pewni swej siły i drzemiących w nich możliwości. Ich śmiałość, może nawet tupet wyrażało wszystko, nawet sam pewny siebie i – jak na jego gust – zbyt głośny sposób mówienia. No i w ogóle… sposób bycia. To właśnie przy nich nabrał absolutnego przekonania, że slogan powtarzany dziś na każdej szerokości geograficznej, w najbardziej zapadłej dziurze świata: business is business musiał powstać właśnie tam – za oceanem, bo tylko tam mógł żyć pełnią swojego fantastycznego życia.

No cóż, westchnął, jesteśmy Słowianami ze wszystkimi naszymi przywarami, szczególnie, jeżeli idzie o interesy. Ale my to my – zachodnia kultura, a cóż powiedzieć o nich. O Arabach. To dopiero biznesowa egzotyka, chociaż przekonał się nieraz, że liczyć to oni umieją. Od trzech lat, miesiąc w miesiąc wysyła coraz to większe partie towaru do Tunezji i od trzech lat co uda im się wyprostować problem, ten jak wańka-wstańka pojawia się na nowo. Może ta ostatnia wizyta w Monastyrze coś zmieni, wydawało mu się, że w końcu do nich dotarło, że czas jest również pieniądzem. Żachnął się na samo wspomnienie… Było to ich pierwsze spotkanie. Słońce prażyło niemiłosiernie, koszula zaczynała się lepić po pięciu minutach, a on stał jak idiota przed terminalem i czekał, bo Ahmed miał już-już-zaraz po niego podjechać, ale nie podjeżdżał. Dłużej nie miał ochoty wypatrywać jego mercedesa, już prawie odchodził w kierunku chłodnego lotniskowego holu, gdy z zakrętu wyłoniła się biała karoseria „okularnika”. Zatrzymał się w pół kroku, uniósł rękę w powitalnym geście i po chwili ściskał dłoń swego tunezyjskiego partnera. Po kilku wzajemnych słownych uprzejmościach, Ahmed dostrzegając jego zniecierpliwienie, znużenie upałem i narastającą chęć jak najszybszej ucieczki pod klimatyzowany dach auta postanowił błysnąć dowcipem: Too hot? It`s not too hot. The weather is normal, very normal, and of course, very nice, remember Karol, remember: „mańana, mańana, siesta”.*

Wtedy go ta mańana, mańanasiesta rozśmieszyły, nie wiedział jeszcze, że oni, południowcy, biorą te słowa aż tak poważnie.

Nie spieszył się zbytnio, ale że odległość do klubu nie była duża, dość szybko się do niego zbliżał. Rząd samochodów na Nowogrodzkiej prawie całkowicie tarasował chodnik, utrudniając mijanie się przechodniów, których na szczęście nie było wielu. Skręcił w Kruczą i wtedy zobaczył to, co tak lubił – chociaż socrealistycznie monumentalne, ale prawdziwe centrum miasta: potężne bryły odrestaurowanych gmachów, kolorowe korowody aut i ludzie – jak mrówki – śpieszący w sobie tylko wiadomych kierunkach. Zwolnił, żeby nadążyć za wzrokiem, który wciąż gonił i gonił za nową dziewczyną. Zachłannie wchłaniał ich zmysłowość, nareszcie uwolnioną z ciężkich zimowych kokonów. Ich wyzywająca pewność siebie, ich buchająca uroda zdawały się oszałamiać wszystkich i wszystko wokół. Zdawało mu się, że cała przestrzeń ulicy pożądliwie nasyca się ich urokiem.

Otwarte na oścież drzwi barów i niewielkich restauracyjek w kolejnych przecznicach wyrzucały na zewnątrz zmiksowane melodie, a kolorowe szyldy i duże tafle sklepowych witryn przyciągały każdego, kto tylko zatrzymał się na moment. Wszystko razem w tym powoli gasnącym dniu było dla niego prawdziwie wielkomiejskie, urocze i ekscytujące.

To była jego Warszawa. Z każdym krokiem czuł drzemiącą w niej siłę i magię. Przez moment poddał się tej feerii barw i ruchu i wydawało mu się, że jest jakby wyrwany z rzeczywistości i zupełnie wtopiony w jeden wirujący blask.

Kiedyś wlokąc się z Grażyną nocą Nowym Światem zaczął odkrywać przed nią swe zafascynowanie miastem, jednak zanim skończył przerwała mu ze śmiechem: „Karol! Przecież to nie Paryż!”. Może i nie Paryż, ale co czuł, to czuł. 

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości