Najbliższy mu facet, zwrócony tyłem do niego, coś zapamiętale tłumaczył swoim kompanom. Jego szerokie, prawdziwie niedźwiedzie bary i byczy kark, zdradzały niepoślednią siłę. Karol był jednak pewien, że poza mięśniami musiał reprezentować coś więcej, skoro miał u nich taki posłuch. Nagle, ten jedyny wśród nich blondyn, przerwał swe wywody, wyprostował plecy, wyciągnął ręce ku górze i nie zważając na nic zaczął się przeciągać, jakby dopiero co wstał z łóżka. I gdy raz zginał, raz wykręcał to w lewo, to w prawo swe potężne ręce, na jednej z nich, Karol dostrzegł na bicepsie zarys tatuażu. Wpatrywał się weń przez sekundę, lecz nawet nie starał się poznać, co było jego motywem, bo poza czarno-czerwonymi, ukośnymi liniami, w tych warunkach nie mógł zauważyć nic więcej. Potem, wydało mu się, że były tam jeszcze jakieś litery. Co mnie oni obchodzą, pomyślał odwracając się od nich zupełnie.
Uniósł piwo do góry i przez chwilę przypatrywał się pod światło mieniącym się barwom. Rozejrzał się wokół, było jeszcze trochę wolnych stolików i zaczął się obawiać, że najgorsze dopiero przed Alą, która znów gdzieś mu tam przemknęła. Oprócz czerwonego szalika ze srebrną bransoletą, który dalej na kogoś czekał, przy barze siedziało zaledwie dwóch facetów. Oparł się wygodnie na miękkim oparciu, przymknął oczy i chociaż był przekonany, że udało mu się zostawić wszystko za sobą, pojawiła się myśl, którą od jakiegoś czasu podświadomie próbował wyrzucić na aut.
Mocował się z nią chwilę i sam nie wiedział, kiedy jego umysł zajął się faktami, które w jego wyobraźni rozrastały się do rozmiarów niewspółmiernych do swej rzeczywistej wagi. Oceniając na chłodno, sprawa ta nie stanowiła na razie ani bezpośrednio dla niego, ani dla firmy poważnego zagrożenia. Jednak było w niej coś, co nakazało jego podświadomości przywoływać ją już któryś raz z rzędu. Powoli, z rozmysłem nad każdym szczegółem, który wyłaniał się z pamięci przywoływał ich pierwsze spotkanie....
Wyraźnie widział zaskoczoną Ewę, która weszła do gabinetu.
– Szefie, wiem, że już czwarta, ale prosi o spotkanie jeszcze jeden pan… ma taki wschodni akcent… chyba Rosjanin. Mógłby być u nas za kilkanaście minut. Ma przyjechać?
– Rosjanin? – pomyślał obojętnie, będąc przekonanym, że z nimi interesu raczej nie będzie, ale dziś już nie potrafił powiedzieć dlaczego, odpowiedział: – Zgoda, niech przyjeżdża.
Po piętnastu minutach słyszał, jak przyjmuje go Ewa i po paru sekundach wprowadza do gabinetu. Był chyba trochę starszy od niego, pięć, góra siedem lat, niewysoki, w stalowoszarym, nie najnowszym garniturze i stonowanym popielatym krawacie. Nos wyraźnie orli, a oczy.... Oczy od początku zwróciły jego uwagę. Patrzył tak jakoś dziwnie. Zanim się przedstawił, już błądził wzrokiem, a to po ścianach, a to po suficie. Później też uciekał ze spojrzeniem często – zarówno gdy mówił, czy też gdy słuchał. Prawdę mówiąc, na początku go to mocno irytowało. Pamiętał, że starał się jakoś nazwać ten jego wzrok, bo jak już patrzył na człowieka, to tak jakoś przenikliwie, czy też może raczej przenikająco.
– Walenty Gierczuk. WG IMPORT–EKSPORT – przedstawił się.
– Karol Żarski – wymawiając swoje nazwisko szerokim jowialnym gestem zapraszał gościa do kawowego stolika. – Moją firmę chyba pan już zna, skoro pan do nas trafił?
– O tak, tak oczywiście, bardzo panu dziękuję i przepraszam za najście... Ja tylko parę minut.
– Ależ proszę, mamy czas, my tu mówimy: klient nasz pan! Kawy...? – zaproponował.
– Nie, nie, jest pan bardzo uprzejmy, bardzo uprzejmy, może innym razem...
– Zatem, co mogę dla pana zrobić?
– Dowiedziałem się, że pan bezpośrednio sprowadza zza oceanu elektronikę... że to nie z Chin. U nas są duże potrzeby na markowy towar, chciałbym, o ile to możliwe... wie pan ja jestem z Kijowa, to znaczy nie... teraz mieszkam w Polsce, w Warszawie... i chciałbym, o ile się pan zgodzi… – przypominał sobie jego początkową niepewność i nadzwyczajną grzeczność. Właśnie: grzeczność, a nie uniżoność, z którą się spotykał, a której chorobliwie nie znosił.
O ile powoli przekonywał się do prowadzenia interesów z Arabami, to w możliwość robienia czystych pieniędzy na Wschodzie nie wierzył i był mile rozczarowany, gdy dostawał raporty o niewielkich, ale z miesiąca na miesiąc rosnących obrotach z Kijowem. Ku jego zdziwieniu nie było żadnych problemów z płatnościami. Ukrainiec perfekcyjnie wywiązywał się ze złożonych obietnic, lecz pomimo tego nie cofnął zalecenia szczególnego nadzoru nad każdą transakcją z jego firmą. Jako, że nie było z nim żadnych problemów, po jakimś czasie zupełnie o nim zapomniał.
Pamięta swoje zaskoczenie, gdy Ewa, widocznie nim ujęta, przedstawiając tygodniowy kalendarz oznajmiła: wiem, że piątki mamy wolne, ale ten pan z WG… z Ukrainy... Gierczuk, znów prosi o spotkanie, jest tak uprzejmy, że nie potrafiłam odmówić i obiecałam, że zobaczę co da się zrobić. Bardzo mu zależy – to jak, przyjmiemy go?
– Płaci w terminie?
– Tak, przelewy wpływają nawet przed czasem.
– A obroty? Saldo?
– Od początku, to znaczy prawie dwa lata – ponad pół miliona... chociaż kupuje tylko same drobiazgi. Właściwie to cztery rzeczy: MP3, telefony, dyktafony i słuchawki, śmieje się i mówi, że musi brać tylko małe gabaryty.
– Gabaryty?
– Gabaryty – mówiła Ewa wesoło. – Zobaczył taką wywieszkę na jakimś śmietniku. Stare pralki, telewizory, meble i tym podobne, administracje nazywają gabarytami i wieszają idiotyczne tabliczki: gabaryty składać tu i tu.
– Ewa, czym on was tak uwodzi?
– Kto? On? Niczym! Po prostu umie się zachować.
Czuł, że nie mówi szczerze i miał wrażenie, że Ukrainiec, chociaż nie wyglądał na amanta, musiał mieć w zanadrzu jakieś niezłe sztuczki.
– Zgoda, niech wpadnie, ale nie później niż o czternastej – pamiętał, że chciał go szybko zbyć, ponieważ piątek był dla niego dniem szczególnym. Od dawna nie traktował go jak zwykły dzień pracy. To był najlepszy dzień w tygodniu, żeby trochę pokombinować, przemyśleć to i owo. Miał świadomość, że codzienna gonitwa nie wpływa dobrze na rozwój firmy. To właśnie w piątki jest czas na sprawy naprawdę ważne dla firmy, choć zazwyczaj nie te najpilniejsze.
Był zupełnie zaskoczony, bo Walenty – a właściwie Wala, bo tak go później nazywał – był zupełnie inny niż pierwszym razem. Prawie natychmiast przypadł mu do gustu, taki brat łata. Szybko przeszli na ty, bo zanim powiedział dzień dobry, postawił na stoliku najlepszy, ukraiński trunek – pięciogwiazdkowy krymski koniak. Butelka błyskawicznie przełamała lody, a Karol poddał się temu luźnemu nastrojowi z ochotą, myśląc bez wyrzutów, że to już weekend. Zaczęli rozmawiać i szybko tematy biznesowe zastąpiła barwna opowieść, mówiona dość dobrą – jak na cudzoziemca, polszczyzną. Mocny, wschodni, najpewniej rosyjski akcent, nie tylko nie przeszkadzał, ale nawet dodawał uroku i może właśnie dzięki niemu historie o cudownie pięknych miejscach na wschodzie słuchało się jak przepięknej bajki.
Karol czuł to szczególnie, ponieważ mając częściowo kresowe korzenie, wypytywał o wszystkie miejsca, o których nasłuchał się w dzieciństwie. Interesował go Lwów, wypytywał o ulicę Piękną w Drohobyczu, gdzie przed wojną był dom jego dziadków, wywoływał z pamięci kolejne, zasłyszane kiedyś nazwy miast: Stanisławów, Halicz, Kamieniec...
Wala zastrzegał się, że prawie w ogóle nie znał „zapadnej czastii”, ale Karolowi i tak strony rodzinne ojca wydawały się w tych opowiadaniach niezwykle romantyczne.
Czas płynął, a oni, jakby znali się od zawsze, popijając czarnomorski trunek gadali do wieczora.
Teraz przywołując w pamięci to spotkanie, miał trochę do siebie pretensji, że się za dużo, mówiąc wojskowym żargonem, spoufalił. Już wtedy powinien być bardziej czujny. Wtenczas ten swobodny nastrój udzielił mu się jednak całkowicie. Odczuwał autentyczną przyjemność i nawet lekkie podekscytowanie, starając się dobrze wypaść w roli interlokutora, przy tym błyskotliwym i niewątpliwie inteligentnym Ukraińcu.
Teraz siedział skwaszony nad piwem i dziwił się, jak mógł aż tak stracić samokontrolę, jak mogły się tak łatwo dać wykasować przez całe lata wpajane nawyki. Wpadł w dłuższą zadumę.
Powoli zaczął do niego docierać gwar z nieźle już zatłoczonego lokalu, muzyka jednak na szczęście nad nim dominowała. Wsłuchał się w stary szlagier i po raz setny uświadomił sobie, czym dla niego jest jazz.
Wyszukał Alę, poprosił o kolejny browar i kawałek kartki. Miał manię, zawsze kiedy musiał się nad czymś zastanowić, notował istotne rzeczy i na boku, mimowolnie, bazgrolił esy-floresy. Postanowił, że zabierze się za to na serio i wyspecyfikuje wszystkie nurtujące go sprawy. Te niby fakty, których na początku nie dostrzegał, a które teraz coraz mocniej go zastanawiały i układały w logiczną całość. Chwilami jednak ta „logiczna całość” wydawała mu się zupełną niedorzecznością i był pewny, że nie jest to nic więcej niż urojenia. Na tyle jednak ufał swojej intuicji, że pomimo sensownych i racjonalnych wyjaśnień czuł, że gdyby to był zwykły zbieg okoliczności, to jego szósty zmysł nie podnosiłby alarmu. Żeby się o tym przekonać miał tylko jedno wyjście – musiał to sprawdzić.
Inne tematy w dziale Rozmaitości