Stanisław Sygnarski Stanisław Sygnarski
77
BLOG

"W KLINCZU" - odc. 4.

Stanisław Sygnarski Stanisław Sygnarski Rozmaitości Obserwuj notkę 0

 Znów miał wrażenie, że Ala podając mu razem z piwem oprawiony w skaj notes, była jakaś inna niż zazwyczaj, jakby chciała z nim o czymś porozmawiać, ale klub, ten panujący tu rozgardiasz, zmusza ją do odłożenia tego na kiedy indziej. Oparła łokcie o bar i chociaż wcale nie było późno, zobaczył na jej twarzy, zwłaszcza w spojrzeniu, oznaki zmęczenia.

Nieprzyzwyczajona do takiej roboty, chyba trochę przeliczyła się z siłami – uznał, współczując jej trochę.

– Ciężko?

– Nie martw się, dam radę – jej wargi uśmiechnęły się, ale nie był to uśmiech radosny.

– Wyglądasz przepięknie. Martwi mnie tylko, czy nie mam powodów do zazdrości… tak ślicznie wyglądasz… – flirtował z nią, bo chciał jej zrobić przyjemność i choć na chwilę oderwać ją od pracy. Najwyraźniej jednak dalej nie miała nastroju i wyrzuciła z siebie:

– Po prostu jestem wściekła! Żebym ja musiała… Żeby przez taką idiotkę…! No dobrze, jakoś to zniosę, ale gdyby tak na co dzień, nie piszę się, za żadne pieniądze, mowy nie ma.

Ledwo skończyła, znów został sam. Otworzył notes i drukowanymi literami napisał: SPECNAZ. Pamiętał wyraźnie – znali się już wtedy dobrze – ten gwałtowny skok adrenaliny, który natychmiast wyostrzył jego uwagę, po tym jak Wala, jak gdyby nigdy nic, będąc już nieźle wstawiony powiedział, że jest emerytowanym oficerem. Podpułkownikiem jeszcze sowieckiej armii. Chociaż wtrącił to tak, jakby od niechcenia, to Karol natychmiast stał się czujny. Nic się jednak nie działo, Wala wyglądał tak naturalnie jak zawsze, więc po chwili uspokojony prawie zupełnie, odezwał się z udawaną ciekawością:

– Ty? Wojskowym? Oficerem! Pułkownikiem?

– Tak, pułkownikiem. A co? Według ciebie… nie wyglądam? – wykrzyknął, szczerząc zęby głosem, w którym dumę słychać było na odległość – i to nie byle jakim pułkownikiem. Pułkownikiem specnazu... mam za sobą afgańskie góry, afgańskie jaskinie... Wy tu nie macie pojęcia co to znaczy – dwa lata takiej wojny! Długa historia…

Zanim Karol zdążył cokolwiek powiedzieć, Ukrainiec rozwalił się na fotelu, wyciągnął nogi przed siebie i powtarzając niektóre słowa, co po kieliszku zdarzało mu się nader często, rozpoczął swą nieraz już pewnie wygłaszaną gawędę:

– Już jako małolat słyszałem, krążyła taka fama, no wtedy to jeszcze nie był specnaz… nie specnaz, rozumiesz! Krążyły takie komsomolskie brednie, ale ja łykałem tę całą propagandę chyba najbardziej ze wszystkich. Jak przyszła pora kamaszy – nie czekałem – zgłosiłem się sam. Do specnazu, im mówię, do specjalnego naznaczenia, im mówię, na ochotnika. Na ochotnika, rozumiesz? Pewnie myślisz, ot durak! Ale… co wy tu wiecie! Zgłosiłem się, pokiwali głowami i wysłali na szkołę...

Lecz on już Wali nie słyszał. Jak w kalejdoskopie przelatywały mu przed oczami obrazy sprzed lat. Kadr za kadrem przypominał mu wszystko, co kiedyś wiedział o tych jednostkach. Minęła dobra chwila zanim znów zaczął docierać do niego głos Ukraińca: 

– W końcu musiałem poznać – Wala mówił z rezonem starego wiarusa – jak i wszyscy od nas, cholerną przebiegłość Afgańców i te ich przeklęte góry. Osiemnaście miesięcy tam byłem, osiemnaście miesięcy – w końcu dostałem. Niby drobne draśniecie, ale coś tam się zrosło nie tak i w szpitalu powiedzieli koniec wojowania... w odstawku!

Choć od tej rozmowy minęło już sporo czasu, dobrze ją pamiętał, bo te jego wynurzenia mocno go zaniepokoiły. Właściwie to był początek pojawiających się wątpliwości co do intencji Wali. Niestety, zarówno wtedy, później, tak i teraz nie miał żadnego twardego dowodu, że jego podejrzenia wobec Ukraińca nie są wytworem jego fantazji. Wówczas jednak postanowił przeciąć sprawę od razu i bez ceregieli wysłać mu czytelny sygnał, który jeżeli Wala miał coś na sumieniu, musiał odczytać właściwie.

To było zaraz na następnym spotkaniu. Podniósł pękaty kieliszek, popatrzył na siedzącego naprzeciw brodatego mężczyznę, poczekał aż ten sprowokowany uczyni to samo, stuknęli się, wypili i wtedy niby to żartem, niby serio, ale zdecydowanie mocniejszym głosem ostrzegł go:

– Wala, ty masz świadomość, że działasz w podwójnym układzie. No, bo raz w tym twoim instytucie, a raz w biznesie, dobrze wiesz.... są różne układy, ale ja w razie czego, w dwójkę to walę prosto jak w dym! Dwójka to najpewniejszy i najbezpieczniejszy układ!

Ta wymieniona „dwójka” była kluczem przekazu – to był numer naszej jeszcze przedwojennej komórki wywiadu i kontrwywiadu. Jeżeli Wala był w te sprawy choć trochę umaczany, to wie o tym bardzo dobrze. Karol liczył na jakikolwiek, nawet najmniejszy cień jego reakcji, lecz zastawiona pułapka była albo zbyt naiwna, albo też nie było w tym pokoju nikogo, kto mógłby w nią wpaść. Reakcji Wali, z wyjątkiem trochę dziwnie przygłupiego, lecz absolutnie niewinnego grymasu, nie było żadnej. Później już do sprawy nie wracali, a Wala w wyjątkowo dobrym nastroju – jak zawsze, bo kompan był z niego wyśmienity – z naturalną swadą opowiadał swe barwne odeskie przygody.

Odstawił piwo i wykaligrafował kolejne słowo: SPŁYW. Najprawdopodobniej znów przesadzam. No, bo co w tym dziwnego, pomyślał krzywiąc się po raz kolejny, co w tym nienormalnego, że kumpel zaprasza mnie na spływ po Dniestrze. Fakt, był trochę nachalny, ale czy to znaczy od razu, że mam coś podejrzewać?

To był marzec. Zima ustępowała i w powietrzu już czuć było wiosnę. Jak zwykle był piątek. Ewa tak to organizowała, że po drugiej nikt im już nie przeszkadzał. On stawiał alkohol, a Wala starał się zawsze wytrzasnąć jakiś oryginalny, najczęściej wschodni przysmak. W tym względzie zrozumieli się bez słowa: to, co jedli i pili nigdy nie było banalne. Dodawało to ich nie kończącym się opowieściom dodatkowego kolorytu.

Siedzieli więc już drugi raz z rzędu przy łąckiej śliwowicy, która została im z poprzedniego spotkania i przegryzali kiełbasą, przywiezioną Bóg wie skąd, z której na cały pokój rozchodziły się zapachy przypraw, ziół i czosnku. Wypili po dwa szybkie i Wala ni z gruszki, ni z pietruszki wypalił:

– We wrześniu jedziemy na spływ. Kajakowy. Po Dniestrze! Mówię ci, jest niesamowicie! Woda, natura, krajobrazy! Przyda ci się taki odpoczynek. Zorganizuję wszystko. Zobaczysz. Co tak patrzysz? Nie chcesz? Karol! Nie przyjmuję żadnych wymówek. Nie przerywaj, żadne ale. Jedziemy i już. Ja to już bukuję, ale rozumiem, zawsze się może coś zdarzyć. Muszę mieć twoje potwierdzenie maksymalnie, powiedzmy, do połowy czerwca. Chłopie masz całe trzy miesiące, zdążysz tu wszystko poukładać, żeby hulało miesiąc bez ciebie.

I zanim zdołał cokolwiek mu powiedzieć, popłynęła pełna szczegółów opowieść o Dniestrze, Chocimiu, Kamieńcu, Zbruczu, Smotryczu, zamkach, basztach, jarach, wapieniach, o sadach pobielonych, o kwitnących jabłoniach… Jakby tego było mało, kolejne porcje śliwowicy wprowadziły Walę w tak sielankowy nastrój, że raczył Karola malowniczym opisem nieskażonej postępem naddniestrzańskiej wsi. Z prawdziwą pasją opowiadał o wszystkim: krowach pasących się na nadbrzeżnych łąkach, ciągnących się aż po horyzont i o… chałupach. Nie domach, willach, ale o podupadłych chałupach, częstokroć ze ścianami malowanymi wapnem, pokrytych jeszcze słomą... i o ludziach steranych życiem, lecz pomimo tego pogodnych, serdecznych i niebywale gościnnych. O ludziach bez cienia buntu, bez materialnych aspiracji, z pogodą akceptujących rzeczywistość, w jakiej przyszło im żyć.

I tu go złapał. Po raz pierwszy miał konkretny dowód niewielkiej, ale jednak sprzeczności: pamiętał, że Wala przy jednej z pierwszych rozmów wyznał, że nie zna zapadniej czasti. A ta opowieść, z takimi detalami i to niecały rok później, wyraźnie temu przeczyła. Wyglądała na wyuczoną, wystudiowaną. Jak ktoś, kto mówi, że nie zna zachodniej Ukrainy, później z takim znawstwem opowiada o od lat używanych tam sławnych wojskowych kajakach – tajmenach. Jak ktoś, kto nie zna kraju opowiada o przełomie Dniestru koło Rakowca, gdzie rzeka podobno tak meandruje, płynie tak nieprawdopodobnymi zakolami, że powstaje wrażenie, że woda zbłądziła. Niby płynie, a niby się cofa nie wiadomo skąd i dokąd. Jak, nie znając kraju, można snuć opowieści o poszczególnych korytarzach gipsowych jaskiń w Krzywczy, albo o bardzo starym i z na wpół zniszczonym kołem, ale czynnym jeszcze młynie na Smotryczu w Zinkowcach. Czy jeden, góra dwa spływy, które Wala musiał w międzyczasie odbyć, dadzą aż tak szczegółową wiedzę? Może, ale jakich mieć trzeba przewodników!

Druga sprawa – czemu mi o tych wyprawach dniestrzańskich nie wspomniał wcześniej?

Albo ta jego namolność, to wymuszanie spływu. Dlaczego, pomimo że się wyraźnie nie paliłem, perswadował i perswadował, używając coraz to nowych argumentów, które w rzeczy samej sprowadzały się do rozkazu: masz jechać! Takiej natarczywości nie lubił i reagował – głównie z przekory – z reguły odwrotnie.

Ale to nie koniec tej jego nachalności. Karol zawahał się znów, zdając sobie sprawę, że być może to jego kolejna nadinterpretacja. Czy to jest rzeczywiście podejrzane, że od jakiegoś czasu wprost nalega na rewizytę. Czy chodzi mu tylko o przyzwoitość, która po prostu nakazuje rewanż za gościnę?

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości