Stanisław Sygnarski Stanisław Sygnarski
545
BLOG

Film "Casanova po przejściach" - komedia czy dramat?

Stanisław Sygnarski Stanisław Sygnarski Kultura Obserwuj notkę 0
         „Starzejący się żigolak”, „Casanova po przejściach” - z takim tytułem - to dopiero musi być kino!  Jaja pewne! Kto wie, ile osób widząc zwiastun filmu  tak pomyślało, z niecierpliwością oczekując premiery, aby obejrzeć nowe podboje „łamacza” kobiecych serc.
Chociaż pierwsze recenzje z lekka wyhamowały te wstępne apetyty,  przecież to jednak nie powód, żeby tego filmu nie obejrzeć. Może jednak coś w nim będzie. W końcu - z afisza - co prawda z drugiego planu, ale jednak błyska na nas Woody Allen. A każdy wie, że to stary zbereźnik.
         Ogarnięty podobnymi myślami wybrałem się do kina, zatopiłem w wygodnym fotelu i…. Prawdę mówiąc sam nie wiem kiedy, wsłuchany w dobiegający z głośników niezwykle melodyjny, miękki jazz, nagle zdałem sobie sprawę z tego, że film się właśnie skończył.
Jaki on był?
Przyzwoity. Na pewno do obejrzenia.
Ale po kolei, tak jak ja to widziałem…
         Film John'a Turturro „Casanova po przejściach”  komedią - przynajmniej dla mnie - nie był na pewno. Owszem, zabawny początek mógł sugerować frywolną, pełną gagów i śmiesznych dialogów komedyjkę. Samo zarysowanie dość zwariowanej kanwy filmu wprawiało w rozbawienie. No bo jak się nie śmiać, jak absolutnie niealfonsowaty Murray  /Woody Allen/ postanawia zostać alfonsem i czerpać z tego zyski. Murray zapala się /typowo po Allenowsku/ do tego pomysłu po tym, jak jego dermatolożka Dr Parker /Sharon Stone/ zwierza mu się, że chciałaby skorzystać z usługi żigolaka. I wtedy nasz „urodzony biznesmen” - nie tracąc chwili  - namawia swego przyjaciela  Fioravante /John Turturro/, aby ten został jego żigolakiem.
Ale moje rozbawienie, wraz z kolejnymi scenami filmu, z minuty na minutę się ulatniało, przechodząc w…. Zamyślenie?
Pogodna, zabawnie opowiedziana historia kilkorga ludzi,  jakby  mimochodem, jakby wstydliwie dotyka i subtelnie nam pokazuje problem ludzkiej samotności. Bo przecież możemy domniemywać, że dylematem atrakcyjnej, eleganckiej i bogatej lekarki Dr Parker /Sharon Stone/ nie są jej seksualnej natury kaprysy. Nie wydaje się też, żeby taka kobieta musiała płacić za miłość. Jej problemem w gruncie rzeczy -powściągliwie artykułowanym - jest samotność. Brak bliskości i ciepła, które może dać druga osoba. Wydaje się, że to raczej ta pustka wkoło niej pcha ją w objęcia Fioravante.
Podobnie ocenić możemy sytuację jej przyjaciółki Selimy  - to już druga klientka naszego bohatera, którą gra Sofia Vergara. Ta kobieta głośno artykułuje, że miała i ma już wszystko. Z jej słów i zachowania przebija powierzchowność, zblazowanie, ale jednocześnie niespełnienie w dotychczasowym życiu.
Wtedy też na ekranie pojawia się nam MIŁOŚĆ. Nasz playboy, dzięki, a jakże, zaradności pimp'a Murray'a  łapie kolejną klientkę - wdowę Avigal /Vanessa Paradis/. Kobietę piękną, samotną i spętaną religijnymi zakazami. I poprzez zwyczajną ludzką czułość i bliskość uzdrawia ją z nieuleczalnej zdawałoby się samotności. Kobieta ta jako jedyna w całym filmie wypowiada słowo: samotność.
No bo jak tu się przyznać do samotności, jak ma się wszystko: pieniądze, pozycję i tylu znajomych. I Dr Parker i Selima dobrze to rozumieją. Na pytanie  „How are you?” mają więc zawsze wyuczoną odpowiedź: „Very fine”.
W końcu seks, który w profesji żigolaka jest celem samym w sobie, tu na ekranie wydaje się nudny i wtórny wobec potrzeby ludzkiej bliskości. Jest taki nawet podczas finałowego „trójkątnego wieczoru”. Tak długo wyczekiwany, poprzedzony specjalnymi przygotowaniami, miał być ekscytującym spełnieniem, a okazał się kolejnym rozczarowaniem.
         I jeszcze jeden aspekt poruszony w filmie: oskarżenie religii.
Fakt. Religie - in corpore - dostrzegają problem samotności, ale poza nakazami /tutaj Judaizm/, tak często tylko słowem ex catedra, nie dają nic więcej zostawiając człowieka samemu sobie.
         John Turturro w „Casanovie po przejściach” nie odkrywa świata,  podejmuje przecież odwieczny ludzki problem. I faktycznie. Oglądając ten film momentami ma się wrażenie, że gdzieś to już było. Że gdzieś się już to widziało… Ale - zgódźmy się - przecież wszystko już było. A jeżeli tak, to ważne jest opakowanie, sposób ujęcia tematu. A w tym filmie John Turturro, bez wątpienia nasycony dobrymi fluidami Woodego Allena, pokazał nam ten fragment życia w sposób niebanalny i pełen wdzięku.
 
 
 
 

    

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura