
Staszka opowiedziała Szulejowi o ostatnich chwilach ojca. I o tym jak bolszewicy weszli do domu w momencie, gdy otoczony rodziną umarł. Jak łomotali do drzwi, a potem jak w milczeniu wyszli. Ksiądz zdążył schować stułę i wyglądał teraz jak stary sługa. Z całej grupy biła jakaś powaga, powaga, której bolszewicy ulegli, tak jakby nie byli wszechmocni. Mogli wszystko, a jednak jakaś moc obroniła całą rodzinę w tym momencie.
Szulej słuchał, zadał jedno czy dwa pytania, chcąc się dowiedzieć szczegółów. Potem spytał, sam z siebie, o sytuację rodziny. O tym, że majątek został upaństwowiony już wiedział, bo ojciec napisał mu w liście, wiedział też, że Żydzi wynajmujący składy odmówili zapłaty za sierpień 1939 roku - w sumie to było ponad 1500 złotych. Ubolewał nad tym, mówił, że nie może nic zrobić.
- Aj panienko, teraz to jacyś inni Żydzi się zrobili. Każdy swojego ciągnie, na nic się nie ogląda, a młodzi to już zupełnie wyszli z ręki starszych i do komunistów poszli, nawet z tych bogatszych też - rozłożył ręce w lamentacyjnym geście - Ja mówię panience, jak Żyd raz przystanie do komunistów, to on już przestaje być Żydem. Ich teraz zjechało się też z Sowietów, chodzą namawiają, przeciągają. A już u was, w Wilnie, to słyszałem, że już zupełnie straszą i grożą, że jak ktoś do nich nie pójdzie, to całą rodzinę wywiozą na Sybir. Czy panienka to słyszy - na Sybir pobożnych Żydów chcą wywozić…
Siedzieli na przeciw siebie, tak jak przed chwilą, ale już te pierwsze lody puściły. Staszka powiedziała, że chciałaby mu sprzedać biżuterię, bo rodzina po prostu nie ma z czego żyć. Szulej milczał chwilę, a potem wstał od stołu, wyszedł z pokoju jadalnego, słychać było otwierane drzwi, trzaski, potem wrócił z metalową kasetą w ręce, postawił ją na stole, stuknęła ciężarem, lakier młotkowy złuszczony był na niej w kilku miejscach, klucz włożony do patentowego zamka.
- Panienko, ja mogę zamienić tę biżuterię na pieniądze, w zastaw, tak jak już wiele razy miedzy naszymi rodzinami bywało. Każdy Polak, jak to się mówi, ma swego Żyda, a każdy Żyd swego Polaka. To gdzie są te klejnoty ?
- Niech pan się odwróci, muszę je zdjąć z siebie.
Szulej posłusznie odwrócił się, Staszka szybko zdjęła z siebie pas z biżuterią, wstawszy z krzesła, jednym ruchem sięgając pod spódnicę, i położyła go na stole.
- Niech panienka to wyjmie, ja nie mogę - Staszka zrozumiała, pobożny Żyd nie mógł się dotknąć rzeczy którą miała na sobie i nosiła obca kobieta. Zwłaszcza takiej rzeczy.
W górnym świetle lampy, na ciemnym stole błyszczały ich rodowe klejnoty. W osobnych przegródkach pasa były upakowane pierścienie, wąska i długa przegródka na naszyjniki, z pereł i rubinów, i podobne do ładownic amunicyjnych pojemniki na złote ruble, jeszcze z czasów mikołajewskich. To była część majątku, reszta została spieniężona dwadzieścia lat temu na zakup nieruchomości w Wilnie i urządzenie się tam po wyjeździe z Inflant. Przedsiębiorstwo rodzinne było dochodowe, ale po wejściu najpierw Litwinów dotknęła ich wymiana pieniędzy, a potem, po wejściu sowieciarzy nacjonalizacja i konfiskata kont bankowych. Nie zdążyli ich wypłacić przed wejściem bolszewików.
Klejnoty leżały na stole między nimi. Siedem pierścieni, trzy naszyjniki - jeden z rubinów oprawnych w złoto, i dwa z pereł łączonych białym złotem. Ten z rubinów był zdobyczą spod Wiednia, perły były posagami babek i prababek.
Staszka wzięła jeden z pierścieni, jego obrączka była tak szeroka, że swobodnie mogła założyć ją na kciuk i zostawało jeszcze drugie tyle miejsca. Ten pierścień miał także rubin, ale kamień był ścięty i na niej wyryta tarcza herbowa z poziomymi trójkątami przylegającymi do siebie. Herb Smocze Zęby. Według przekazów rodzinnych był to pierścień podarowany Michałowi Janowi Bychczyckiemu przez króla Stefana Batorego, pierścień, który sam zdjął z palca i podał z konia stojącemu przy strzemieniu królewskim rycerzowi, którego nagradzał po bitwie “Ad exemplum et exemplar” - Na przykład i wzór - król wypowiedział te słowa, bo z Polakami rozmawiał albo po włosku albo po łacinie. Po węgiersku, jeśli mówił, to musiało to brzmieć pewnie “Például, hogy kövessék”, lecz Bychczyccy użyli łacińskie słowa króla jako dewizę do swojego Lisa.
Teraz ten pierścień leżał przed nimi, cała historia rodu, który w czasach strasznych ratował się po raz kolejny.
Szulej zobaczył ten pierścień i uśmiechnął się smutno.
- Tak, już dwadzieścia lat temu z panienki ojcem przeglądaliśmy te rzeczy, a ten pierścień … wtedy to ja się nie zgodziłem, żeby go ojciec panienki sprzedawał, tylko znalazłem takiego bankir, który zgodził się wziąć go na przechowanie w zamian za dużo złotych rubli. I wiem, że pan Stanisław odebrał to od niego całkiem niedawno, tylko że jak sytuacja niepewna to już wypłacił mu w dolarach, bo ten Żyd już wyjechał stąd, jeszcze przed wojną.
Pierścień Batorego leżał pomiędzy nimi. Staszka czuła, że ten przedmiot, zawierający sobie chwalebną historię, jest jakby symbolem, że teraz oddając go w zastaw, zastawia tez jakby przyszłość ich wszystkich. I, że to jest raczej zakład niż zastaw. Przyszłość jest nieznana, nie wiadomo, czy kiedykolwiek uda jej się zdobyć tyle pieniędzy, żeby odzyskać klejnoty, ale z drugiej strony - zastawia je u Szuleja, więc tak, jakby nie oddawała w obce ręce. Nawet jak nie zbierze, to przecież kiedyś, któreś pokolenie odbierze od potomków Szuleja to co zostało zastawione w roku 1940, nawet niech to będzie rok 1980. Tak było zawsze.
- Nie mi Szulej powie, ile może mi dać za to co jest na stole?
Ja panience powiem uczciwie… Niech panienka nie zostawia mi tych rubli, złote ruble są dobre, one zawsze mogą się przydać, w jakiejś niespodziewanej chwili, gdy trzeba życie kupić, takie czasy. Złotego rubla każdy zna, nie trzeba szukać żadnego jubilar, a klejnoty ocenić trudno i szybko sprzedać się nie da, chyba, że za bezcen. Więc ja panience radzę, te ruble z powrotem do ten pas. A klejnoty… No tak…
Jego oczy przesuwały się z przedmiotu na przedmiot, taksował je, ale przecież dobrze je znał, tak, jak znał je jego ojciec i dziad.
- Ja panience mogę dać za te perły i rubiny dziesięć, no jedenaście tysięcy dolarów. A za ten pierścień z herbem króla Batorego, on był dobry król, to ja dam drugie dziesięć. Razem to będzie dwadzieścia jeden tysięcy.
- A procent? - Staszka zapytała, chociaż wiedziała. Od zawsze to było 7% rocznie.
Szulej aż rozłożył ręce
- Czy panienka chce mnie obrazić? Czy ja panience coś zrobił, że panienka mnie o lichwę podejrzewa? Jak zawsze było siedem procent tak będzie i teraz. A odda panienka jak się da, ja mam czas, ja poczekam. U Izaaka Szuleja nic nie ginie, jak nie ginęło u Jakowa…. To panienka wie i panienka takie pytania zadaje…
Jego gniew nie był prawdziwy. On tylko przypomniał, że stare zasady w nowych czasach także obowiązują.
Staszka pomyślała, że za rok będzie musiała znaleźć tysiąc czterysta dolarów, co nie wiadomo czy będzie możliwe. Ale z drugiej strony umowa, że “odda jak będzie mogła” oznaczała, że nie koniecznie musi płacić tych odsetek za rok. Równie dobrze po wojnie. Oddać trzeba będzie, ale najważniejsze, że będą mieli za co żyć teraz. Kupić żywność i na łapówki, gdyby nie daj Bóg coś się wydarzyło.
- Dobrze, to tak zróbmy. A co z tymi mniejszymi pierścionkami? - wskazała na pozostałe klejnoty, które leżały obok batorowskiego pierścienia. Były tam damskie pierścionki z brylantami, jeden oprawiony w złoto malachit i kilka mniejszych z rubinowymi oczkami.
- Panienka je weźmie z powrotem. Zawsze się przydadzą. Ja radzę nosić na palcu, ale oczkiem do dołu, żeby wyglądało jak obrączka. I jakby się coś przydarzyło, jakaś kontrola, albo coś, to szybko taki pierścionek można zdjąć i dać im, i się wykupić. To dla kobiety bardzo może dobre być. Ja tak radzę, ale to panienki sprawa….
Szulej otworzył kasetę, którą postawił wcześniej na stole. Wieko zasłaniało jej widok wnętrza.
- Ja panience daję prawdziwe, świeże dolary co przyjechały z Ameryki całkiem niedawno, tuż przed bolszewikami. I dam panience w banknotach po pięć dolarów, bo takie łatwiej sprzedać w tym sowieckim raju. I niech panienka nigdy nie sprzedaje większej ilości, tylko po dziesięć, dwadzieścia dolarów za jednym razem. Nie ma co uwagi na siebie zwracać… A jak panienka to ze sobą weźmie?
Staszka postawiła na stole swoją walizkę, zrobioną z kartonu - był to sowiecki wyrób, kupiony specjalnie na tę wyprawę. Nie chciała zwracać na siebie uwagi sakwojażem z nalepkami zagranicznych hoteli, który mieli w domu, sakwojażem, który zwykle brał ojciec w podróż.
Otworzyła walizkę, na wierzchu była bielizna, koszula nocna, skarpety. Szulej odwrócił wzrok. Staszka ujęła z dwóch stron dłońmi zaczepiając o występy wewnątrz kartonu i wyjęła z walizki jakby pudełko do którego były włożone rzeczy. Podwójne dno. Odstawiła to pudełko na bok.
- Jak ruskie baby - zażartowała. Szulej pokiwał głową. Podawał jej paczki banknotów, w każdej po sto sztuk pięciodolarowych banknotów, ona je układała na dnie walizki, na płask. Na zakończenie wszystko przykryła na powrót wyjętym wcześniej pudełkiem. Przestrzeń pusta między nim a ścianką walizki akurat wystarczyła na zmieszczenie wszystkich banknotów. Szulej schował klejnoty do kasety, w której były pieniądze, zatrzasnął ją, przekręcił klucz dwa razy, ze zgrzytem, stojąc oświetlony tak, że jego zamyślona twarz pozostawała w cieniu i jedynie dłonie otoczone mankietami jaśniały na prawie czarnym drewnie stołu, oparte o szarą kasetę ze skarbami.
- A teraz panienko trzeba coś zjeść i spać. A jutro panienka idzie do tego urzędu, czyli gdzie?
- To jest przy gorsowiecie, urząd do spraw rolnictwa, mam być o ósmej rano, moskiewskiego czasu, czyli po naszemu o szóstej.
- No to trzeba będzie wcześnie wstać.
Rano Staszka dopytując się o drogę przechodniów dotarła do sowietu miejskiego, który był w ratuszu ryskim, zapuszczonym i brudnym jak wszystkie budynki pod władzą sowiecką. Rzędy okien we frontonie z tympanonem na kolumnie, a nad nim, wystająca prosto z zielonego, miedzianego dachu wieżyczka dzwonnicy, beffroi, zakończona rokokową kopułką, z oknem dzwonniczym i miedzianym wiatrowskazem. Było przed szóstą rano, szara godzina, przed wschodem słońca, okna ratusza były jasne, żółtymi smugami elektrycznego światła w porannej mgle oświetlały bruk placu Św. Alberta, który sowieci nazwali placem Marksa, ich czarnego świętego.
W ratuszu, po znalezieniu pokoju departamentu rolnictwa dotarła do komisarza do spraw much. To był Rosjanin, który przyjechał z Orenburga, miasta nazywanego teraz Czkałow na cześć ulubionego pilota Stalina, który zginął w 1938 w katastrofie.
Iwan Sergiejewicz Goriakin był niski, ubrany w skórzaną kurtkę, bryczesy i buty z cholewami, nosił się jak czekiści z pionierskiego okresu rewolucji. Sam nie był czekistą, skończył studia w moskiewskim państwowym instytucie socjalistycznego rolnictwa i partia wysłała go do zorganizowania kołchozów w całej Pribałtyce. W pierwszym okresie zamieszania, zaraz po wejściu, gdy panował całkowity chaos, a zdobywcy lokowali się w byłych rządowych budynkach podbitych państewek, udało mu się zdobyć lokal dla swojego biura w budynku ratuszowym, a potem rozmaitymi sztuczkami utrzymać go, będąc w ten sposób jednym z nielicznych, którzy nie musieli, w toku ciągłych reorganizacji i zmian, przeprowadzać się do innego budynku albo i miasta. Pomagała mu w tym ta charakteryzacja czekisty, mimo, że był młody, i w momencie wybuchu rewolucji miał siedem lat, syn lekarza z największej w Orenburgu fabryki lin i powrozów, który starannie ukrywał swoje pochodzenie, pisząc w papierach: Ojciec - kanatczik czyli poworoźnik. Ten jego ojciec po wybuchu rewolucji przepadł, wzięty przez bolszewików do leczenia rannych w szpitalu polowym, ewakuowany razem z chorymi podczas natarcia Denikina na Orenburg.
Teraz Staszka miała przed sobą człowieka, który mimo, że wyglądał jak czekista, miał w sobie jakąś utajoną nieśmiałość, jakiś rys charakteru, wyczuwany przez nią kobiecą wrażliwością, i ten rys, ta cecha sprawiała, że nie bała się go aż tak bardzo jak powinna mając przed sobą kogoś takiego. Podała mu komandirowkę - złożony w czworo arkusz papieru, z wydrukowanymi rubrykami, wypełniony atramentem ruskimi bukwami przez sekretarkę Instytutu, Litwinkę, która, zupełnie jak ten Żmudzin w Potopie Sienkiewicza przy żarnach, klęła po litewsku, potykając się na co trudniejszych zawijasach. Urodziła się na tyle późno, że już nie chodziła do rosyjskiej szkoły, nie znała rosyjskich bukw.
Goriakin strzepnął popiół z papierosa trzymanego w prawej dłoni na podłogę, wziął komandirowkę cały czas go trzymając, między wskazującym, a serdecznym palcem. Drugą dłonią przytrzymywał przy rozkładaniu dokumentu i wtedy Staszka zobaczyła, że u lewej dłoni brakuje mu kciuka, obciętego u nasady, blizna była wyraźnie widoczna, czerwieńsza od reszty skóry dłoni. Pozostałe palce, jak widziała były zręczne, całe i z wprawą zastępowały ten palec, który dla dłoni jest najważniejszy, do chwytania i obejmowania przedmiotów. Dym z papierosa snuł się między nimi, mężczyzna trochę odsuwał głowę na bok, żeby nie łzawiły mu oczy od dymu, czytał komandirowkę.
- Da, towarzyszka Bychczyckaja. Instytut rolnictwa w Wilniusie. Spodziewaliśmy się was, towarzyszko….
Staszka aż wzdrygnęła się, mimo wielu sytuacji i przeżycia w sumie prawie pięciu miesięcy pod okupacją sowiecką nie mogła się przyzwyczaić do nazywania jej “towarzyszką”. W Instytucie, który był małą enklawą na styku Uniwersytetu i urzędów, gdzie pracowali sami Polacy i kilku Litwinów, a dyrektorem był profesor Litwin, który został po wkroczeniu bolszewików - atmosfera była na tyle swobodna, że słownictwo partii komunistycznej nie było używane. Ale w świecie zewnętrznym - tam było to powszechne, to tykanie, bezceremonialne traktowanie, z dodatkiem jeszcze tego, co przyniósł ze sobą bolszewizm, a co ona odczuwała szczególnie mocno, co było dla niej szczególnie przykre, ten pozorny egalitaryzm przyniesiony na sowieckich bagnetach. Odczuwała to boleśnie, bo wychowana została w szacunku do wszystkich ludzi, dlatego że byli osobami ludzkimi, a nie pracownikami, służbą, czy też przyjaciółmi lub znajomymi; ten pozorny egalitaryzm, był w jej oczach po prostu skondensowanym chamstwem połączonym z brutalną deprywacją, zniszczeniem sfery prywatności, która każdy człowiek wokół siebie posiada.
- Tak, towarzyszko Bychczyckaja, dostaniecie od nas dokumenty i plany budowy nowego, rewolucyjnego... - Goriakin podniósł do góry palec wskazujący lewej ręki, i widać wtedy było doskonale bliznę po kciuku, podniósł w górę palec wskazujący, naśladując w ten sposób gest Stalina, który dostrzegł na kronice filmowej ze zjazdu WKP(b). Stalin tam przemawiał jakby od niechcenia, jakby specjalnie ściszając głos, i ten palec wyciągnięty, jakby grożący, w momentach kulminacyjnych -… rewolucyjnego urządzenia do robienia masy lepowej na muchy - Goriakin zawiesił głos, bo zobaczył, że Staszka leciutko, prawie niewidocznie uśmiechnęła się - czy coś nie jest jasne towarzyszko Bychczyckaja? - Goriakin ostro zapytał, wpatrując się w Staszkę prawie z nienawiścią. Jak każdy człowiek z niską samooceną, ciągle obawiał się, że jest wyśmiewany za plecami, albo i wprost.
- Nie, wszystko jest jasne - Staszka szybko opanowała się. W istocie prawie że się roześmiała, usłyszawszy słowo “ustrojstwo” określające to rewolucyjne urządzenie. Język rosyjski cały czas miał dla niej swoje niespodzianki.
- Jeśli tak, to słuchajcie mnie uważnie - Goriakin znowu podniósł w górę palec - ten rewolucyjny system produkcji lepu na muchy jest ściśle tajny. Nie wolno nikomu go pokazywać, aż do momentu otrzymania polecenia otwarcia koperty, polecenia, które ja wydam osobiście, w przewidzianym momencie, przez telefon. W kopertach - wskazał na kilka dużych szarych kopert wystających z otwartej skórzanej teczki - jest instrukcja postępowania i receptury, a także opis miejsca konstrukcji nowych urządzeń. Towarzyszko Bychczyckaja, zaraz po przyjeździe do Wilniusa waszym obowiązkiem jest złożenie dokumentów w kancelarii tajnej waszego instytutu i przekazanie dyrekcji informacji o tym, że mają oczekiwać na dalsze instrukcje!!!
Staszka spoglądała na Goriakina, nie wiedząc, czy nie są to jakieś żarty, ale na wszelki wypadek nie zadawała pytań. Wiedziała już, że w sowietach lepiej o nic nie pytać. Kto pyta za dużo wie, a jak ktoś za dużo wie to może pojechać za daleko.
Goriakin stał dalej naprzeciw niej, byli prawie równi wzrostem, on odrobinę od niej wyższy, może dlatego, że miał wysokie obcasy w swoich butach z cholewami. Patrzył na nią, i w tej dziewczynie, młodszej od niego, raczej wyczuwał niż dostrzegał, że ma w sobie coś, czego przez całe swoje życie nie spotkał, coś takiego w geście, spojrzeniu, w postawie przed nim, co powodowało, że poczuł się małym, głupim czynownikiem - to słowo, czin, z którego powinien być dumny, lecz tu, w tej konkretnej sytuacji zawstydzało go, zawstydzało go przed tą kobietą, bo widział, że za nią jest coś, o czym nie ma pojęcia, co jest dla nie go niedostępne, przez to tylko, że ona jest stamtąd, z tamtego świata, o którym, poprzez sowieckie wychowanie, wiedział, że jest wrogi, jak wszystko co otaczało do tej pory niezwyciężony Związek Sowiecki. Lecz równocześnie czuł, że w tej kobiecie nie ma wrogości, że ten uśmiech, który dostrzegł podczas swojej przemowy, jednej z wielu, które wygłaszał do ludzi z tych terytoriów wyzwolonych, czuł, że ta kobieta lituje się nad nim, tak, jakby był chorym, albo małym dzieckiem. Nie wiedział dlaczego, a to odczucie było tak silne, w tym momencie, że przestał mówić i wpatrywał się w nią tylko, w coraz bardziej intensywnej ciszy. Za oknem było słychać turkot wozów, przejeżdżających mimo ratusza.
Staszka poczuła, że sytuacja robi się trudna. Ten mały człowieczek, który udawał groźniejszego niż jest naprawdę zamilkł, wpatrując się w nią, w tym milczeniu tak jak już to kilkakrotnie dostrzegła u mężczyzn, spotykanych w pracy, na praktykach w majątkach ziemskich, na studiach - nawet jeśli byli głośni i władczy, milkli, a potem jakby szukali wzrokiem u niej opieki, chcąc się do niej jakoś zbliżyć, poprzez niedopowiedziane, urywane słowa szukając potwierdzenia jej akceptacji czy zgody na nich, jakimi byli, w swojej hałaśliwości i męskiej porywczości. Staszka wiedziała, że zbliża się taki moment rozmowy z tym człowiekiem, w którym on będzie, jak oni wszyscy, bardzo opiekuńczy, będzie się dopytywać, jak sobie sama poradzi i czy nie trzeba jej pomóc, a na to nie mogła pozwolić, bo to był sowieciarz, sowieciarz od którego ma dostać jakieś dokumenty, które ona ma przywieźć, a przyjechała tu tylko dlatego, zgłosiła na ten wyjazd, bo tu mieszkał Szulej, do którego miała bardzo konkretną sprawę.
- Panie…. , przepraszam, ale nie usłyszałam nazwiska… - Staszka patrzyła mu prosto w oczy, starając się zmusić się do tego, by sprawiać wrażenie twardej i nikogo się nie bojącej, decydującej o swoim losie kobiety - więc chciałabym zabrać te dokumenty ….
- Goriakin, Iwan Sergiejewicz Goriakin - mężczyzna trochę zbyt szybko wypowiedział głoski swojego nazwiska, przerywając jej, lecz ona ciągnęła dalej - Więc Iwanie Sergiejewiczu, gdzie są pokwitowania, chciałabym szybko podpisać i wszystko wziąć, żeby zdążyć jeszcze na pociąg do Wilna… - mówiła, ciesząc się równocześnie, że język rosyjski ma tę szczególną cechę, która w takich sytuacjach jest niezastąpiona, tę możliwość szybkiego przechodzenia od formalnych zwrotów, od prawie nie używanego “gaspod”, a teraz powszechnego “towariszcz” do tego familiarnego, skracającego dystans “imia i otczestwa” , tego “Iwana Sergiejewicza”, gdzie tylko od intonacji zależy, na ile ten dystans jest skrócony; wiedziała, że nie mówi dobrze po rosyjsku. Tak naprawdę dopiero podczas wojny zaczęła używać tego języka, który był obecny w domu dzięki stosunkom z białymi Rosjanami, których kilkanaście rodzin mieszkało w Wilnie, a jeden z jej profesorów, entomolog był właśnie takim wygnanym, wydziedziczonym rozbitkiem, który znalazł przystań w Wilnie, samemu pochodząc z Petersburga. W linii prostej niewiele go dzieliło, jak sam mówił prawie siedemset wiorst, lecz była to odległość do zapadłego w otchłań dotychczasowego świata. Lecz dzięki temu, że byli w Wilnie ci Rosjanie mogła w miarę sprawnie, z błędami, ale zawsze, porozumieć się z nową władzą, sowieciarzami takimi jak ten tu.
Goriakin usłyszawszy o pociągu przerwał jej, machając ręką, tą z papierosem. dym rozwiał się ze smugi w prawie przezroczysta chmurę. Dalej stali na przeciw siebie, od jej wejścia minęło niewiele czasu, a Goriakin odczuwał jakby to były godziny. “Niezwykła kobieta” - pomyślał, przypatrując się jej coraz mocniej.
- Towarzyszko Bychczyckaja, o żadnym pociągu nie ma mowy….
Staszka przestraszyła się, myśląc, że sowieciarz chce ją tutaj zatrzymać, ale Goriakin mówił dalej - to są zbyt ważne dokumenty, żeby jechać pociągiem. Pojedziecie samochodem…
Użył rosyjskiego zwrotu “na maszynie” i Staszka początkowo zrozumiała, że Goriakin każe jej jechać transportem z jakimiś maszynami, ale gdy ten zaczął zachwalać samochód osobowy jaki miał do dyspozycji jako naczelnik wydziału uspokoiła się. Obawiała się tylko, że sam Goriakin będzie kierowcą, a to byłby wtedy kłopot.
Goriakin odwrócił się wreszcie do biurka, chwycił prawą ręką telefon, serdecznym palcem lewej nacisnął widełki, przykładając słuchawkę do ucha. Słychać było brzęknięcie głosu telefonistki.
- Samochód i kierowca….Tak, niech Wasilij Wasilycz będzie, pajediot w komandirowku w Wilnius. Natychmiast. - mówiąc to Iwan Sergiejewicz Goriakin, zapytał sam siebie dlaczego, zupełnie bez namysłu podejmuje decyzję odwiezieniu tej dziewczyny, która dopiero przed chwila się u niego zjawiła. Patrzył na nią rozmawiając przez telefon, wydmuchując dym papierosa, i im bardziej patrzył zdawał sobie sprawę, że dzieje się z nim coś dziwnego, coś, czego do tej pory nie przeżywał, coś, co jak sądził miało coś wspólnego z tą kobietą, ale równocześnie było jakby poza nią, bez związku z jej osobą. Odczuwał zmieszanie tą sytuacją, nigdy dotąd nie ulegał takim impulsom, zwłaszcza w stosunku do kobiet - jego życie było poukładane i zaplanowane, bo ze względu na pochodzenie musiał mieć wszystko pod kontrolą, żadnych niespodzianek, a to, że przeżył czystki trzydziestego siódmego tym bardziej wzmogło w nim przekonanie, że unikanie niespodzianek jest receptą na przeżycie w sowieckim raju. Sam przed sobą się do tego nie przyznawał, ale tak było. Strach, który w nim siedział uzewnętrzniał się starannym planowaniem wszystkiego - od pracy zawodowej, do układania ubrania w kostkę, gdy rozbierał się do spania. Kontrola rzeczywistości dawała mu poczucie, że panuje nad swoim życiem, mimo, że, jak wiedział przecież doskonale, czyjś donos albo zeznanie, lub liczba aresztowań do wykonania planu lokalnej trojki NKWD mogła te jego rachuby, i jego samego, całkowicie unicestwić.
Do gabinetu wszedł chudy mężczyzna, tak wysoki, że musiał schylić się przy przechodzeniu przez drzwi, w szarym szynelu bez dystynkcji, w wojskowej sowieckiej czapce z daszkiem, butach z cholewami. Szary szynel, z podwójnym rzędem guzików zwisał na nim zupełnie luźno. Staszka zdziwiła się, że ktoś tak chudy może w ogóle chodzić po tym świecie, wydawało się, że przybyły jest wygłodzony, na granicy egzystencji. Jego twarz o zapadłych policzkach, oczy ukryte w głębokich oczodołach, za duża czapka na głowie zatrzymywała się na olbrzymich odstających uszach. Były tak wielkie, że Staszce przypomniały się ilustracje z podręcznika zoologii - nietoperz gacek wielkouchy, mała głowa i wielkie uszy, takie mniej więcej proporcje miała głowa i uszy przybyłego. Pamiętała z lektury, że starano się dociec, dlaczego nietoperze mają takie wielkie uszy, bo to było rzeczywiście zadziwiające. Ale w ogóle te zwierzęta były zadziwiające. Jak cała przyroda.
To przypomnienie przeniosło ja na chwilę do czytelni biblioteki uniwersyteckiej, do rzędów stołów z lampami z zielonymi płaskimi kloszami, do tego znajomego zapachu kurzu bibliotecznego, ciepłego miejsca, które zawsze jest takie samo, do swojego wysiedzianego krzesła, notatek i piramidy książek do przeczytania.
- To jest Wasilij Wasilycz Brum, kierowca republikańskiego oddziału rolnego. Doświadczony towarzysz, on towarzyszkę odwiezie do Wilna i przypilnuje, żeby dokumenty nie dostały się w niepowołane ręce - Goriakin machnięciem reki wskazał na mężczyznę, stojącego u wejścia, machnięcie to miało być zapewne w ich sowieckim savoir-vivre formą prezentacji.
- Stanisława Bychczycka, bardzo mi miło - Staszka zrobiła dyg, jak mała dziewczynka. Chudzielec milczał, na jego chudej szyi poruszyła się tylko grdyka. Ręce trzymał w kieszeniach szynela.
- Wasilij Wasilycz, odwieziecie towarzyszkę Bychczycką do Wilna, po drodze nigdzie się nie zatrzymując, i dopilnujecie, żeby dokumenty - wskazał na teczkę stojącą na biurku - znalazły się w kancelarii tajnej Instytutu Rolnictwa Litewskiej SSR. Zadanie jest bardzo ważne - znowu Goriakin wzniósł palec w stalinowskim geście - i wagi państwowej!
- Tak toczno! - odpowiedź chudzielca nie była okrzykiem, ale czymś pomiędzy świstem a dyszeniem. Spojrzał na Staszkę z góry, był od niej wyższy przynajmniej o metr, kościej z rosyjskiej bajki.
- Tu są pokwitowania - Goriakin wziął ze stołu papier - tu pióro, atrament, podpiszcie.
Staszka podeszła do biurka i nie siadając, zresztą od tej strony nie było żadnego krzesła ani stołka, rozprostowując obiema dłońmi papier na blacie przyjrzała się dokumentowi. Była to lista z numerami kopert. Zajrzała do otwartej teczki. Sprawdziła czy ilość się zgadza i podpisała, podsuniętym przez Goriakina piórem ze stalówką maczaną w kałamarzu, stojącym obok. Podpisała się łacińskim alfabetem, stojący obok Goriakin skrzywił się na ten widok, już chciał coś powiedzieć, ale przypomniał sobie o chudym kierowcy zmilczał. Ten podpis właściwie powinien być w alfabecie rosyjskim, ale tłumaczenie tego tej kobiecie, w obecności Wasilija Wasilicza było za trudne. Mógł w tej sytuacji tylko brutalnie wrzasnąć, a nie prosić, co kierowca mógł odebrać jako słabość z jego strony.
Nie chciał być brutalny, chciał dobrze wypaść w oczach tej Polki, która patrzyła na niego - i to wiedział - nie z pogardą, ale z litością właśnie, jakby był ofiarą jakiegoś nieszczęścia, a nie przedstawicielem zwycięskiego państwa proletariatu, które zaprowadza swoje porządki na zdobytych ziemiach. Zresztą te papiery, po które przyjechała ta dziewczyna, służyły zaprowadzeniu porządku. Jego wydział rolny miał wprowadzić w krajach nadbałtyckich system kołchozów, a zlokalizowano go w Rydze, na Łotwie, ze względu na to, że było blisko w dwóch kierunkach, no i duży port morski, w którym będzie można załadowywać wywożone z farmerskich gospodarstw Łotwy i Estonii maszyny rolnicze, których spis i lokalizację zrobiono na rok przed wybuchem wojny, za pomocą lokalnych jaczejek komunistycznych. Zadaniem Goriakina było sprawne przeprowadzenie spisu mienia konfiskowanych majątków ziemskich, rabunku i wywiezienia do Sowietów, a następnie na tym co pozostało zbudowanie gospodarki planowej na wsi, zgodnie z zaleceniami o myślą nieśmiertelnego Stalina.
Goriakin, który był człowiekiem inteligentnym, nie oszukiwał się, wiedział w czym bierze udział, a te resztki sumienia, które mimo wszystko w nim zostały po prawie siedmiu latach w wydziale rolnym, gdy jego praca polegała na pilnowaniu kolektywizacji, czyli skazywaniu ludzi na śmierć głodową i przepadek mienia, ta część sumienia która jeszcze w nim pozostała, zapijana regularnie czystym spirytusem na prikusku z przydziałową słoniną, ta część sumienia właśnie teraz, dzięki, a może z powodu tej kobiety, stojącej teraz przy jego biurku i podpisującej odbiór przesyłek, kobiety, która poprzez swoje spojrzenie, wygląd, młodzieńczy a jednocześnie poważny, z łagodnymi rysami, zielonymi oczami i kasztanowymi włosami, świeżą cerą i tym, co pamiętał tylko ze wczesnego dzieciństwa, czystością i świeżością wypielęgnowanej kobiety, tak jak pamiętał swoją matkę, zanim znikła z jego życia, zagubiła się w odmętach rewolucji w poszukiwaniu męża, a on został sam, pod opieką przyszywanej ciotki; ta cześć sumienia właśnie teraz się obudziła i zrozumiał, że już nic nie będzie takie samo.
Inne tematy w dziale Kultura