Odkąd pamiętam trwa reforma szkolnictwa w Polsce. Jeszcze gdy byłem nauczycielem i dyrektorem szkół (najpierw liceum społecznego w Warszawie, a potem wiejskiej podstawówki na Suwalszczyźnie) to i wtedy, już dwadzieścia lat temu (jak ten czas leci!) szkoła polska była reformowana – chodziło o kształcenie nauczycieli – zmuszenie ich do podniesienia kwalifikacji. W mojej podstawówce gdy na pierwszej radzie pedagogicznej powiedziałem, że nowelizacja Karty Nauczyciela wprowadza obowiązek posiadania przez kadrę pedagogiczną wykształcenia wyższego zapanował popłoch i trzepotanie skrzydłami, ponieważ z obecnych na sali studia skończyłem tylko ja i zatrudniona przeze mnie po przyjściu do tej szkoły absolwentka biologii Uniwersytetu Gdańskiego, którą spotkałem pod wejściem do delegatury kuratorium w Augustowie – właśnie się dowiedziała od Pani Inspektor, że nie ma dla niej pracy w okręgu augustowskim. Wszystkie etaty zajęte!
Tak to wyglądało. O moich przygodach na rubieży chyba napiszę osobną książkę.
Faktem jest, że reforma jest permanentna i tak naprawdę niestabilność jest jedyną stabilną cechą polskiego systemu oświatowego. Dominująca przy tym jest rozrośnięta biurokracja oświatowa, która przy hasłach demokratyzacji i oddania decyzyjności w sprawie szkół paraliżuje wszelkie twórcze inicjatywy oświatowe poprzez manipulowanie przy minimach programowych, przy subwencji oświatowej i przy ścieżce awansu zawodowego nauczycieli. No i oczywiście – nie do przecenienia jest rola związków zawodowych, które są w stanie skutecznie sparaliżować każde próby zmian – przez co rozumiem nie tylko kwestie na przykład relacji „ciało pedagogiczne” – dyrekcja szkoły, czyli relacje pracodawca-pracownicy, ale takie historie jak organizowanie się pod wodzą związków zawodowych w celu niedopuszczenia do zmiany dyrektora, ponieważ nowy kandydat nie jest z kliki, która daną szkołą zarządza. Bo szkolnictwo polskie jest takim samym systemem oligarchicznym jak wszystkie inne dziedziny polskiego życia. Oligarchie lokalne – w gminie, oligarchie ponadlokalne – na przykład cały kompleks problemów związanych z podręcznikami.
Zło w szkole polskiej nie zaczęło się za czasów minister Hall (chociaż tej postaci należy się osobny rozdział w dziejach oświaty polskiej). Spotykając ją dwukrotnie, a nie były to spotkania typu oficjałek, ale robocze, dotyczące konkretnego projektu, miałem wrażenie, że w ogóle nie rozumie co do niej mówię, ale być może było to wrażenie mylne wynikające z innych fal nadawania między nami. Faktem jest jednak, że reformy wdrożone za jej kadencji, a zwłaszcza kompromitująca sprawa obniżenia wieku obowiązku szkolnego dobrze pokazuje jakie są pryncypia działania resortu oświaty.
Otóż głównym i naczelnym celem działania szkoły polskiej jest utrzymanie zatrudnienia nauczycieli. Drugim, mniej ważnym, ale istotnym z punktu widzenia polityki społecznej – zagospodarowanie czasu w godzinach 8-15 populacji młodzieży w wieku 15-19 lat, dla której nie ma miejsca na rynku pracy.
Trzecim celem jest umożliwienie zarobku szerokim kręgom „okołooświatowym”, czyli przede wszystkim biznesowi podręcznikowemu (czyli nie tyko wydawnictwa, ale też autorzy i recenzenci, twórcy programów, rozmaici konsultanci, guru oświatowi, a także krewni i znajomi królika przyssani do cycka pieniędzy unijnych). I powtórzę – stan ten nie jest specyficzny dla rządów obecnego układu politycznego. Tak było zawsze w III RP.
Na tym tle trzeba spojrzeć na ostatnie rewelacje dotyczące zmian w ilości godzin nauczania przedmiotów w szkole średniej, powołanie komisji do spraw cyfryzacji szkolnictwa, zmiany w ustawie o systemie szkolnictwa.
I także na tym tle należy spojrzeć na problem bonu oświatowego – dlaczego mimo zapowiedzi kilku rozmaitych opcji politycznych nie został przez te wszystkie lata wprowadzony.
Ale po kolei.
W Polsce nauczycieli jest ok. 600 tys. Zdecydowana większość z nich pracuje w szkolnictwie podstawowym, przejętym przez gminy. W budżetach gmin oświata zajmuje od 30 do 70%. Szkolnictwo średnie przypisane jest do powiatów, proporcje budżetowe wynoszą ok. 30%.
Jesteśmy już w dole demograficznym, w związku z czym maleje i będzie malała ilość uczniów w szkołach podstawowych, a później w średnich. Wprowadzenie obowiązku szkolnego dla sześciolatków jest remedium na tę sytuację, ponieważ zapewnia dopływ materiału do obróbki, utrzymuje lub niekiedy zwiększa ilość oddziałów, a więc obsadzenie etatowe. Nie trzeba zwalniać nauczycielek nauczania początkowego, które są rdzeniem "stanu nauczycielskiego".
Cięcia godzin przedmiotów i zamiana liceów ogólnokształcących w zawodówki to prosta konsekwencja utylitarnego myślenia biurokracji oświatowej – łączy się to zarówno z problemem demograficznym jak i z wynikami testów standaryzowanych przeprowadzanych na każdym poziomie nauczania, a które są katastrofalne. Obcięcie godzin będzie skutkowało zwolnieniem nauczycieli przedmiotów humanistycznych (a zwolnienia odbędą się według klucza sitwowego) – nauczyciele ci są najbardziej krytyczni wobec sytemu, ponieważ wykształcenie humanistyczne daje dozę krytycyzmu i samodzielnego myślenia. Na ich miejsce wejdą nauczycielki „gotowania na gazie i malowania pazurków”, te które w międzyczasie dokształciły się na „Wyższych szkołach Tego i Owego”. Po takiej modernizacji programów, po odjęciu humanistyki i przyrodoznawstwa, dodaniu „pazurków” krzywa dzwonowa rozkładu zwyczajnego będzie dużo lepiej wyglądać – i wtedy kto powie, że szkolnictwo nie jest dobre? Przecież na wykresie widać ze jest dobre!
Jawne komplety drodzy Państwo, jawne komplety!
Inne tematy w dziale Polityka