Od kursów walutowych jesteśmy zależni są wszyscy. Od zwyczajnych konsumentów dóbr importowanych, poprzez pracowników firm eksportujących swoje wybory, aż po tych, którzy wzięli kredyt na swoje mieszkanie w obcej walucie. Tymczasem na rynkach walutowych zawitała kolejna zawierucha.
Na początku września Szwajcarski Bank Narodowy wydał komunikat o rozpoczęciu interwencji na rynku walutowym na ogromną skalę. Mianowicie zobowiązał się kupować waluty obce w takich ilościach, w jakich to będzie konieczne, aby inwestorzy za jedno euro płacili nie mniej niż 1,2 franka, tym samym jednostronnie ograniczając płynność kursu szwajcarskiej waluty.
Decyzja ta była skutkiem sierpniowego załamania na rynkach finansowych. Gdy wartość niemal wszystkich możliwych aktywów drastycznie spadała, inwestorzy zaczęli szukać jakiejś bezpiecznej inwestycji na te trudne czasy. Królowało złoto, i tak już drogie, które zaczęło bić kolejne historyczne rekordy ceny, oraz waluta kraju, który został uznany za niezagrożony przez perturbacje światowej gospodarki, czyli Szwajcarii.
Nieograniczona interwencja
Podczas gdy frank był najdroższy w historii, a jego kurs niemal zrównywał się z kursem euro, gospodarka kraju Helwetów wpadała w coraz większe tarapaty. Jest ona w dużym stopniu oparta na eksporcie, jednak wysoka cena rodzimej waluty przekładała się na wysoką cenę towarów sprzedawanych za granicą, a więc coraz trudniej było znaleźć na nie nabywców. Ponadto spadł popyt wewnętrzny, ponieważ coraz bardziej atrakcyjne stawały się zakupy w przygranicznych sklepach Francji, Niemiec, czy Włoch. Aby sprostać tej konkurencji krajowi przedsiębiorcy musieliby prędzej czy później obniżyć ceny co wywołało presję deflacyjną. Gospodarce zagroził spadek produkcji i wzrost importu, a Szwajcaria stanęła przed widmem recesji, która jednak wcale nie odstraszała inwestorów nadal masowo wykupujących jej walutę.
W odpowiedzi na działania spekulantów Szwajcarski Bank Narodowy (SNB) najpierw obniżył stopę procentową praktycznie do zera odstraszając napływ kapitału, a następnie zobowiązał się do zakupu takich ilości walut obcych, jakie okażą się konieczne, by zwiększyć podaż emitowanej przez siebie waluty i zatrzymać wzrost jej kursu. Do dyspozycji ma 253 mld franków rezerw, jednak jeśli to nie wystarczy to, jako emitent, w każdej chwili może dodrukować więcej, czyniąc swoje zasoby w zasadzie nieograniczonymi.
Oczywiście dodruk pieniądza stwarza ryzyko inflacji, tak jak to miało miejsce w 1978 roku, kiedy SNB zdecydował się na podobne jak teraz powiązanie franka z marką niemiecką. Na razie jednak umiarkowany wzrost inflacji teraz, gdy ceny w tej chwili spadają byłby wręcz korzystny. Gwałtowny wzrost cen Szwajcarii jak na razie nie grozi, przynajmniej dopóki za wykup jej waluty odpowiadają zagraniczni inwestorzy, którzy zamierzają w niej tylko trzymać kapitał.
Polak też potrafi
Interwencja SNB nie zażegnała wcale problemu drożejących walut, a 700 tys. Polaków, które wzięły kredyty hipoteczne we frankach nadal nie może jeszcze zupełnie spokojnie spać. Problemem tym razem stało się drożejące euro, od którego kurs franka jest aktualnie bezpośrednio zależny. Podczas, gdy gospodarka Szwajcarii jest uznawana przez inwestorów za wyjątkowo bezpieczną i każdy chce trzymać w ich walucie swój kapitał, Polska zmaga się z problemem wręcz odwrotnym. Jako kraj rozwijający się jesteśmy traktowani przez rynki finansowe za dość ryzykowny i gracze nie zważając na wyjątkowo zdrowe fundamenty naszej gospodarki masowo wycofują swój kapitał, co przyczynia się do osłabienia naszej waluty.
Premier Donald Tusk otwarcie mówi o ataku spekulacyjnym na złotego, podobnego do tego, z którym mięliśmy do czynienia pomiędzy sierpniem 2008, a lutym 2009, kiedy to za euro podrożało w stosunku do złotego o ponad 50%. Nawet w tak dramatycznej sytuacji NBP nie zdecydował się na interwencję i pozwolił do wzrostu kursu EUR/PLN do poziomu 4,91. Dzięki temu produkty eksportowane przez Polskę stały się za granicą wyjątkowo konkurencyjne, co jest uważane za jedną z przyczyn, otrzymania przez Polskę w kryzysowym roku 2009 tytułu „zielonej wyspy”
Wprawdzie eksporterzy się cieszą, jednak na dłuższą metę tani złoty poważny problem. Rosną ceny dóbr importowanych, a zadłużeni w walutach obcych muszą spłacać wyższe raty, co ogranicza ich konsumpcję. Ponadto pojawia się jeszcze problem polskiego długu publicznego. W około 40 proc. jest on denominowany w walutach zagranicznych, więc ich umacnianie automatycznie zwiększa nasze nominalne zadłużenie zbliżając nas do niebezpiecznej granicy relacji długu do PKB wynoszącej 55 proc. Po jej przekroczeniu rząd byłby zmuszony przez konstytucję do poważnych cięć budżetowych, które nie tylko nie przyniosłyby mu popularności, ale mogłyby także poważnie zaszkodzić gospodarce.Już od dłuższego czasu kursu złotówki broni nasze Ministerstwo Finansów wymieniając środki pozyskiwane z Unii Europejskiej na rynku zamiast w Narodowym Banku Polskim. W tym roku była to kwota około 12 mld euro. Czy to dużo? Jest to równowartość mniej więcej 2-dniowych obrotów na tym rynku, a więc na dłuższą metę środki niewystarczające by skutecznie przyczynić się do zmiany kursu o więcej niż 0,01 zł.
Aby nie dopuścić do nadmiernego osłabiania się złotówki na interwencję na rynku walutowym zdecydował się także nasz rodzimy Narodowy Bank Polski. Jednak w odróżnieniu od SNB, broni złotówki przed osłabianiem, więc musi zwiększyć popyt na własną walutę na rynkach, więc ją skupuje za waluty obce, które kiedyś się skończą Utrzymywane są one na poziomie 100 mld dolarów i również nie są wystarczające do tego by wzorem Szwajcarii postawić nieprzekraczalną barierę na wykresie przedstawiającym kurs złotówki. Wystarczają jednak by od czasu do czasu dać do zrozumienia rynkom, że nie mogą wiecznie bezpiecznie obstawiać spadków na złotówce, przez uczynienie bardziej ryzykownymi spekulacjami na naszej walucie. A gdyby jednak bronić kursu złotówki za wszelką cenę?
Klęska Banku Anglii
. 16 września 1992 roku, w dniu nazwanym później Czarną Środą, funt brytyjski padł ofiarą zmasowanego ataku spekulacyjnego, który był jedną z przyczyn które sprawiły, że na Wyspach nie używamy dziś wspólnej waluty. Na początku lat 90 ubiegłego stulecia Wielka Brytania przystąpiła do mechanizmu ERM (Exchange Rate Mechanism), zobowiązując się tym samym do usztywnienia swojego kursu walutowego z niemiecką marką tak aby jego wahania nie przekroczyły 2,25% wartości 2,95 GBP/DEM.
Po niecałych dwóch latach od przystąpienia Wielkiej Brytanii do mechanizmu ERM kurs funta okazał się przewartościowany, a presja na deprecjację funta rosła, co coraz bardziej utrudniało obronę kursu walutowego. Bieg wydarzeń przyspieszyli spekulanci (w szczególności George Soros, który na całej operacji zarobił ponad 1 mld dolarów) rozpoczynając masową sprzedaż funtów za niemieckie marki. Atak był na tyle silny, że Wielka Brytania ostatecznie nie była w stanie utrzymać się w korytarzu ERM i uwolniła kurs własnej waluty. Straty skarbu państwa poniesione z tego tytułu przekroczyły 3 mld funtów.
Czy Polsce także grozi taka sytuacja? Wprawdzie kurs złotego nie jest dziś usztywniony przez żadne korytarze walutowe, jednak NBP jest zdeterminowany, aby bronić granicy 4,5 EUR/PLN, która jest uważana za graniczną dla polskiego długu publicznego by nie przekroczył granicy 55 proc. relacji do PKB. Doprowadzi to do poważnej konfrontacji banku centralnego ze spekulantami, od wyniku której zależy jak trudne zadanie będzie stało przed nowo wybranym rządem.
Absolwent SGH i Uniwersytetu Marmara w Stambule. Zainteresowany ekonomią i sprawami międzynarodowymi, szczególnie Bliskim Wschodem. Treść notek nie odzwierciedla poglądów i opinii redakcji -- żadnej redakcji.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Gospodarka