Rozdział I
Narrator: Około 5 tysięcy przeciwników globalizacji protestowało w londyńskiego City, w przeddzień szczytu G20, przeciwko kapitalizmowi, wojnom i niszczeniu środowiska naturalnego, żądając od uczestników szczytu skutecznego działania w dobie kryzysu gospodarczego. W trakcie protestów policja, tymczasowo zatrzymała około 90 demonstrantów. Wielu protestujących szturmowało londyńską filię Royal Bank of Scotland, rozbijając w budynku szyby. Siedmiu demonstrantów i jeden urzędnik zostało ciężko rannych i trafiło do szpitala. Bezpieczeństwa uczestników obrad i ich delegacji strzegło 10 tys. policjantów. Snajperzy czuwali na dachach, a studzienki kanalizacyjne zostały zaśrubowane. W czwartek, pierwszego dnia obrad podobnie, jak następnego nie doszło jednak do zamieszek. Na szczycie podjęto decyzje o zasileniu Międzynarodowego Funduszu Walutowego kwotą 750 mld dolarów. Uzgodniono również, że niezbędne jest wyasygnowanie 250 mld dolarów na wsparcie światowego handlu. Kanclerz Angela Merkel chciała, żeby szczyt „nie przekreślił kapitalizmu, ale jedynie podokręcał odpowiednie śruby".
Dariusz Karłowicz: Czy pamiętacie panowie, ile było śmiechu z tezy o końcu historii Francisa Fukuyamy? Myślę, że pamiętacie, bo sami żeście się trochę śmiali (Dariusz Gawin, Marek Cichocki: Tak, tak.). Ja zresztą, mówiąc szczerze, też. A tu proszę - wygląda na to, ze spór o cel historii jest już rozstrzygnięty. Dwudziestu przywódców największych państw świata właściwie bez żadnych wątpliwości zgadza się na to, że celem historii jest kapitalizm i jakaś tam forma (pamiętajmy, że były tam Chiny) demokracji. Czyli sprawa wydaje się zamknięta. Warto zwrócić uwagę, że w Londynie, nawet w formie towarzyszących szczytowi paneli, protestów, nie pojawił się właściwie nikt, kto by wyraźnie kwestionował tezę o tym, że są jakieś formy wyższe od kapitalizmu. Przecież dwadzieścia lat temu z całą pewnością pojawiliby się intelektualiści mówiący o gospodarce centralnie sterowanej. Dziesięć lat temu ktoś poszedłby palić londyńskie City. Być może niedokładnie obserwowałem media, ale wydaje mi się, że mimo że mamy najgorszy od 70 lat kryzys gospodarczy, teraz nikt nie brał się za zapałki na większą skalę. Więc pytanie jest takie: czyżby rzeczywiście kapitalizm nie miał dziś żadnych alternatyw? Oczywiście nie mówię o ludziach, którzy uważają, że ziemia jest płaska i stoi na czterech żółwiach, tacy się zawsze znajdą. Mówię o poważnej propozycji. Czy takiej dzisiaj nie ma?
Dariusz Gawin: Dla porządku trzeba wspomnieć, że oczywiście były demonstracje, jak i różne przedsięwzięcia, na których różni ludzie bardzo elokwentnie mówili, że wszystko to, co się dzieje, jest straszne i przepowiadana apokalipsa jednak tym razem nadciąga. Ale w gruncie rzeczy to, co się działo w Londynie, można skwitować jako uderzający spektakl słabości lewicy, szczególnie tej radykalnej. Przecież zawsze do tej pory radykalni, lewicowy przeciwnicy kapitalizmu przy takich okazjach zacierali ręce, bo wreszcie miało się spełnić to wielkie proroctwo. Mówiąc językiem marksizmu: narastające sprzeczności wewnątrz kapitalizmu miały doprowadzić do absolutnego przekroczenia horyzontu dziejowego poprzez rewolucję. Tutaj nie ma żadnej rewolucji, są raczej rytualne zadymy. Przypomnijmy, że na przykład bolszewicy doskonale znali sztukę rewolucji, wiedzieli jak to się robi. W pierwszym rzędzie atakowało się pocztę, telegraf, komendę policji, dworzec... To była technika zdobywania władzy. Teraz nikt nie chce zdobywać władzy i nikt nie atakuje poczty, telegrafu czy BBC. Teraz nie atakuje się BBC, bo chodzi o to, że BBC pokazała to , co się robi. Nie atakuje się kluczowych instytucji władzy, tylko rozbija się witryny banków albo podpala jakiegoś McDonalda. Po to, żeby telewizja to pokazała. Czyli celem nie jest wcale zdobycie władzy i obalenie ustroju, tylko zdobycie kilku minut w programach telewizyjnych. (Dariusz Karłowicz: Oni są gotowi nawet do zrobienia dubla.) W tym sensie radykalna lewica nie ma ani wielkiego projektu i poważnej aparatury krytycznej, bo nie ma już radykalnego marksizmu. Z drugiej strony nie ma też instrumentarium politycznego działania.Kiedyś były kadrowe partie polityczne, kominterny, które tym wszystkim rządziły.
Marek Cichocki: Lewicowa krytyka polityczna skończyła w lansiarskich knajpach. Tak jak kiedyś mówiono o "kawiorowej" lewicy, tak teraz można mówić o syndromie lewicy "grantowej". Czyli takiej, która jest karmiona, za przeproszeniem, jak gęś przez lejek bardzo tłustymi, intrantnymi grantami. I to jest taki problem, który na przykład w przypadku organizacji pozarządowych czasami jest określany mianem grantozy. To jest sytuacja, kiedy instytucja uzależnia się od łatwych pieniędzy i w związku z tym traci jakąkolwiek motywację do działania i innowacyjności. Oczywiście, kiedy przestaje je dostawać, po prostu przestaje istnieć. Dokładnie ten sam problem mamy ze współczesną lewicą. Ponieważ współczesna lewica chciałaby obalić system, tak naprawdę żyjąc z jego pieniędzy. Prowadzić walkę przeciwko systemowi za pieniądze systemu. To jest straszliwy makiawelizm, tylko nie wiadomo, kto tak naprawdę kogo trzyma w szachu, kto jest tatarzynem, a kto kozakiem. Bo oglądając to, co działo się w Londynie, można było odnieść wrażenie, że to ta druga strona trzyma lewicę w szachu. Muszę powiedzieć, że mnie to jakoś specjalnie nie martwiło, był to raczej widok krzepiący. Wolałbym, żeby nie palono tych komitetów.
Dariusz Gawin: Lewica była przez ostatnie 200 lat silna słusznym gniewiem ludu. Bo lud rzeczywiście był wyzyskiwany i traktowany niesprawiedliwie. Inna sprawa, jak proponowała lewica użyć tego gniewu. Ten wątek gniewu ludu pojawił się w ostatnich tygodniach, tylko z zupełnie nieoczekiwanej strony. Przychodzi mi na myśl skandal, który wybuchł w Stanach Zjednoczonych na wieść o tym, że menadżerowie paru firm, za publiczne pieniądze, które dostali na ratowanie tych firm, poprzydzielali sobie dziesiątku milionów premii rocznych (Dariusz Karłowicz: Przecież się napracowali. A jakie nerwy. Marek Cichocki: Zwłaszcza w kryzysie.). To spowodowało absolutną wściekłość. I nawet, ku przerażeniu nowojorskiego Wall Street, prezydent Obama w przemówieniu użył pojęcia gniewu, mówiąc że to wywołuje "słuszny gniew". Tylko to jest pewien paradoks, jeżeli okazuje się, że to prezydent amerykańskiego imperium, republiki, która stała na straży neoliberalnej ortodoksji przez ostatnie 30 lat, używa pojęcia gniewu, które jest obrócone przeciwko tym rekinom finansjery z Wall Street.
Dariusz Karłowicz: Czyli to nie jest współczesny Lenin, tylko współczesny imperator. Jest trochę tak, że skoro nie ma nowego, intrygującego języka krytyki politycznej, to jest taka bezwładność dawnych formuł. I one robią się niewygodne. Bardzo trudno nimi uchwycić rzeczywistość. Jest tak, że mamy taki dziwny kapitalizm bez kapitalistów, w dawnym tego słowa znaczeniu. Kiedyś, kiedy upadał bank, to pogrążał znienawidzonego kapitalistę (Dariusz Gawin: Takiego z grubym cygarem.). A dzisiaj za sprawą giełdy pogrąża lud, który oszczędności i nadzieje na jakieś emerytury trzyma w akcjach. I z tego wynika uderzający paradoks naszych czasów. Który wyraża się w tym, że to właśnie lewicowcy naciskają dziś na ratowanie znienawidzonego systemu, a więc znienawidzonego kapitału. Co zabawne, pieniędzmi podatników. Francuzi mówią, że skrajności się spotykają. I mają rację, bo moment, w którym wszyscy zgadzają się, że kapitalizm jest najlepszy, jest zarazem momentem, keidy wszyscy postanawiają ratować go przed upadkiem technikami socjalistycznymi. No bo ratuje się go przecież przez faktyczny interwencjonizm, regulację i, co najzabawniejsze, nacjonalizację.
Marek Cichocki: Tylko ta historia z idiotycznymi premiami pokazuje stopień niebywałego poczucia bezkarności. Bo nie wiem, w jakim świecie trzeba żyć i z jakim poczuciem totalnego braku kontroli, żeby zrobić rzecz tak idiotyczną (Dariusz Karłowicz: To jest niemoralne, ale przede wszystkim głupie!). Ale też ta głupota sygnalizuje, że niektóre założenia neoliberalizmu się kompletnie nie sprawdzają. Na przykład pochwała chciwości jako głównego motoru kumulacji kapitału została w ten sposób postawiona pod znakiem zapytania. Tak samo owa mistyczna wiara w samoregulujący się rynek też została w ten sposob ośmieszona. Myślę, że jest poczucie, że pwoinna nastąpić zmiana, tylko brakuje na nią pomysłów.
Rozdział II
Narrator: Źle się dzieje na wydziale historii Uniwersytetu Jagiellońskiego, dlatego minister nauki i szkolnictwa wyższego Barbara Kudrycka postanowiła przeprowadzić tam kontrolę akredytacyjną w trybie nadzwyczajnym. Zdaniem pani minister, ta kontrola została spowodowana „nieprawidłowościami metodologicznymi w procedurze przygotowania, zrecenzowania i obrony pracy magisterskiej pana Pawła Zyzaka na Wydziale Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego ujawnionymi w artykułach prasowych i szerokiej debacie publicznej". Jednak już kilka dni później pani minister wycofała się ze swojego kontrowersyjnego pomysłu. Cała afera wybuchła po opublikowaniu książki Pawła Zyzaka o Lechu Wałęsie, opartej na jego obronionej w ubiegłym roku pracy magisterskiej, na ten właśnie temat.
Dariusz Gawin: Kiedy obserwuję to, co działo się w ostatnich dniach, to mam wrażenie, że przez polskie media z męczącą regularnością przesuwają się wielkie fale moralnych mobilizacji. Kto wie, może nawet fale histerii. Prawdę powiedziawszy, zważywszy na wagę tej historii... Spójrzmy trzeźwo na całą sprawę, Wychodzi biografia Lecha Wałęsy w elitarnym wydawnictwie, w niewielkim nakładzie. I co się dzieje? Przeciwko temu komarowi nie wytacza się nawet przysłowiowych armat, tylko odpala salwę termojądrowych ładunków. To jest taka wojna, po której nie będzie życia na ziemi. Lech Wałęsa zapowiada emigrację po publikacji pracy magisterskiej. Chociaż wcześniej nie emigrował, kiedy Anna Walentynowicz, Andrzej Gwiazda czy parę innych osób mówiło o nim dosyć przykre rzeczy. Wściekał się, ale nie zamierzał emigrować. Teraz zapowiada osierocenie Polaków. Absolutna kanonada największych autorytetów naukowych, moralnych, coś niesamowitego. Co więcej, sprawą zajmuje się prezes Rady Ministrów, marszałek i wicemarszałkowie sejmu. Kolejne oświadczenie i to wszystko z powodu jednego magisterium. Co prawda kilkusetstronnicowego, ale jednak magisterium.
Dariusz Karłowicz: Tu jest coś groteskowego, ale i poważnego jednocześnie. Technika zarządzania zbiorowym oburzeniem jest zwykłą metodą walki o władzę w Polsce. Powiedzmy sobie szczerze, że nie po raz pierwszy przekroczono granice smaku, niebezpiecznie zbliżając się do granicy śmieszności, jeśli jej nie przekraczając. Jednak reakcje ze strony najwyższych władz to sprawa co najmniej niepokojąca. Bo idea wywierania nacisku na uniwersytet w takiej formie to coś bez precedensu. I nie umniejsza tego zbytnio wycofanie się z tej sprawy. To zabrzmi mocno, ale ktoś, komu takie pomysły chodzą po głowie, stawia się jednak poza kręgiem cywilizacji łacińskiej z jej tradycją uniwersytetu i jego autonomii. To są rzeczy naprawdę wstrząsające. Bardzo przepraszam za banał, ale wolność badań naukowych to jest nie tylko wolność do pisania rzeczy, które nie podobają się władzy, bo to oczywiste, ale również wolność do pisania rzeczy nieudanych czy też po prostu głupich. I nie da się wykluczyć głupoty, jeśli ktoś chce tak sądzić, nie wykluczając przy okazji, bagatela, wolności.
Marek Cichocki: Ale w tej sprawie jest jeszcze jedna kwestia. Mianowicie dotycząca IPN. Moim zdaniem pokazuje ona nie tylko skalę histerii, ale również złej woli w całej tej sprawie. Bo ja przyznam, że początkowo myślałem, że ktoś popełnił jakąś pomyłkę, obarczając IPN całą winą za to zdarzenie. Dlatego, że jednak okazało się, że książka jest autorstwa pana Zyzaka, który jest czasowo na jakimś etacie archwisty w IPN, a książka została wydana nie przez IPN, ale przez "Arcana". Może nie oczekiwałem przeprosin, nie jestem aż tak wymagający (Dariusz Gawin: To za dużo.) Ale przynajmniej wydawało mi się, że te cyngle dokądś sie wycofają. Albo zostaną wycofane. Niestety, kompletnie się przeliczyłem. Okazało się, że w całej tej sprawie obowiązuje nas dialektyka autorstwa subiektywnego i obiektywnego. Dlatego, że subiektywnie książkę napisał Paweł Zyzak, a wydały Arcana. Ale obiektywnie napisał ją Kurtyka, a wydał IPN. W związku z tym żadne postępowanie nie było już potrzebne, bo oczywiście było już wiadomo, kto za tym stoi i komu to służy. (Dariusz Gawin: Określone siły.) (Dariusz Karłowicz: Rewanżyści i odwetowcy.).
Rozdział III
Narrator: Nakładem wydawnictwa „Książka i Wiedza” ukazała się książka „Północne sąsiedztwo” Alana Palmera. Autor opisuje w niej region Morza Bałtyckiego i rolę, jaką odegrał on w dziejach Europy. Jest to synteza dziejów krajów i narodów Morza Bałtyckiego od pierwszych wspólnot plemiennych do czasów współczesnych. Ta potrzeba bliskości morza był w staraniach Polski od zawsze. Hasło: „Trzymajmy się morza” w 1790 roku, w „Przestrogach dla Polski” ukuł Stanisław Staszic. Po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku Polska otrzymała ponad 100 kilometrowy pas wybrzeża. Po wojnie celnej wypowiedzianej przez Niemcy, w 1925 roku zapadła decyzja o budowie portu w Gdyni. Wkrótce nowy port pod względem ilości przeładowanych towarów, wyprzedził Gdańsk. Od zakończeniu II wojny Polska ma wybrzeże o długości 500 kilometrów. Po odzyskaniu niepodległości w 1989 roku, pierwszym sporem nad Bałtykiem był konflikt z Niemcami o tor wodny, którym wpływały statki do portu w Świnoujściu i dalej do Szczecina. Zakończył się on podpisaniem porozumienia gwarantującego Polsce swobodną żeglugi. Kolejny spór wybuchł z Rosją o cieśninę Piławską, stanowiącą jedyną drogę do portu w Elblągu. Mimo, że leży ona w Rosji statki na mocy porozumień powinny nią swobodnie pływać, na co nie godzi się Rosja. Dlatego powstał pomysł przekopania Mierzei Wiślanej kanałem. Kolejny problem pojawił się wraz z planem budowy gazociągu północnego. Jego budowa może spowodować katastrofę ekologiczną. Wszystko przez zalegające na dnie morza beczki z gazami bojowymi z czasów wojny. Samo istnienie tego gazociągu zagraża polskiemu bezpieczeństwu energetycznemu i politycznemu.
Marek Cichocki: Panowie, całkiem niedawno rozmawialiśmy o Tatrach, przy okazji ksiązki Ferdynanda Goetla. Dzisiaj porozmawiamy o Morzu Bałtyckim, przy okazji książki innego autora, bardzo grubej cegły autorstwa Alana Palmera o historii krajów regionu Morza Bałtyckiego. Tu jest pewna ciekawa analogia właśnie do tematu Tatr. Bo Bałtyk nigdy nie był tak naprawdę jakimś centralnym punktem odniesienia dla polskiej polityki czy polskiej kultury. Na pewno nie w takim stopniu jak w przypadku Szwecji czy Estonii. Ponieważ Polska jest tak naprawdę krajem kontynentalnym, a nie nadmorskim. Nigdy zresztą nie mieliśmy swojej floty z prawdziwego zdarzenia. Ale z drugiej strony jest jakaś taka tęsknota, żeby być krajem nadmorskim. Tęsknota, która czasami, tak jak w wypadku II Rzeczpospilitej, potrafi przyjąć całkiem realną formę, jak budowa wspaniałej Gdyni.
Dariusz Gawin: Muszę tutaj wprowadzić wątek osobisty, dlatego że mój stosunek do Bałtyku jest bardzo ciepły, a nawet, tak bym to ujął, skomplikowany. Jest to mieszanka złości i miłości. Złości dlatego, ze za każdym razem, kiedy przyjeżdżam do Krynicy Morskiej, pada przez tydzień. Wtedy daję sobie słowo, że już nigdy tu więcej nie przyjadę. Ale wystarczy chociaż jeden słoneczny dzień i oczyma duszy widze te pięćset kilometrów wybrzeża i myślę sobie, ze nigdzie tego nie znajdę, ani w Hiszpanii, ani w Portugalii, ani w Grecji. Jest po prostu pięknie. Tylko z pogodą jest kłopot. Ale wracając do książki Palmera. Ona jest wspaniałym historycznym szkicem. To jest styl pisania anglosaskiego, który już tu parę razy chwaliliśmy. Takiego dużego fresku historycznego, na przykład w stylu Daviesa. Trzeba mieć sporo odwagi, żeby opisywać z takie perspektywy historię regionu. Oczywiście o Polsce jest opowieść o Piastach, o naszych walkach z Zakonem Krzyżackim. To nie jest moim zdaniem dostatecznie wybite, bo sądzę, że Hołd pruski był majstersztykiem dyplomatyczno-historycznym. Polska na trzysta lat zapewniła sobie spokój i obecność nad Bałtykiem. Jest też wspomniana bitwa nad Połtawą, ale do tego będziemy jeszcze wracać, bo obchodzimy w tym roku jej trzechsetną rocznicę. Palmer opisuje to wydarzenie jako punkt zwrotny wielkiej rywalizacji o dominację w basenie Morza Bałtyckiego. Wtedy akurat wygrała Rosja.
Dariusz Karłowicz: To jest dość ciekawe w sensie geopolitycznym. Mówiłeś o Tatrach i o Bałtyku, które nigdy jakoś nie były dla polski wyzwaniem. Z jednej strony nikt nie chciał przekraczać Tatr, z drugiej nikogo nie interesowało podbijanie mórz. Nie mieliśmy floty, wynajmowano piratów, Memling dzięki temu się udał. Wyjątkiem rzeczywiście są lata 20. i 30. ubiegłego wieku i w tym sensie Gdynia jest jakimś symbolem realnej zmiany morskiej obojętności Rzeczpospolitej (Dariusz Gawin: W jakiś zaskakujący sposób również PRL, poprzez Port Północny). Ciekawe wydaje mi się w tej książce co innego. Pokazuje ona, że istnieje coś takiego jak historyczna ciągłość pewnych rejonów, jako kluczowych punktów odniesienia dla geopolitycznego porządku. I pokazuje Bałtyk jako jeden z regionów pewnej historycznej ciągłości. Który z kolei jest ważnym punktem odniesienia niekoniecznie dla Polski, ale dla różnych morskich imperiów, takich jak duńskie, szwedzkie, czy wreszcie rosyjskie.
Marek Cichocki: To czyni moim zdaniem tą książkę bardzo aktualną. Jest to historia regionu, ale sposób myślenia niezmiernie aktualny, ponieważ wpisuje się w pewne zjawisko powrotu do geopolityki i patrzenia na porządek światowy przez pryzmat różnych kluczowych, istotnych regionów. I poszukiwanie kategorii geopolitycznych. Taką kategorią geopolityczną staje się na przestrzeni dziejów Bałtyk. A dzisiaj, można powiedzieć, podobnie odkrywa się kluczowe geopolityczne znaczenie Morza Czarnego czy Kaspijskiego. Francuzi odkrywają znaczenie Morza Śródziemnego. A całkiem niedawno Kaplan, o którym rozmawialiśmy przy okazji jego książki, napisał bardzo duży tekst o kluczowym znaczeniu Oceanu Indyjskiego dla porządku światowego ze względu na konkurencję między Chinami i Indiami. Także tutaj mamy do czynienia z powrotem do geopolitycznego sposobu myślenia.
Dariusz Gawin: Ta książka z pewnością jest warta polecenia. Chociaż też trzeba powiedzieć, że jest pewna nuta goryczy. Otóż czytamy ją w roku, kiedy upadają nieodwołalnie polskie stocznie, a polska polityka morska znika coraz bardziej.
Inne tematy w dziale Polityka