Teutonick Teutonick
195
BLOG

Nie dziwi nic

Teutonick Teutonick Film Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

   Na ostatni dzień roku w ramach wietrzenia magazynów i czyszczenia szuflad zamieściłem na nieco innym portalu blogerskim zapomniany w swoim czasie przeze mnie tekst traktujący co nieco o stanie naszej rodzimej kinematografii i sposobach jej finansowania. Notka ta zresztą została pierwotnie zamieszczona na tutejszych łamach, będąc zainspirowaną komentatorskim dialogiem z pewnym tutejszym blogerem, a zmiany w niej wprowadzone zostały sprowadzone do symbolicznej kosmetyki. A oto jej treść:
>>PISF-dzielcza kamieni kupa w rodzimym przemyśle filmowym
   Tak się składa, że jakiś czas temu w ciągu kilku dni na kanale Cinemax, z braku lepszego zajęcia podczas pooperacyjnej rehabilitacji, miałem okazję obejrzeć dwa filmy zahaczające swą fabułą o podobną tematykę z gatunku takich, którymi nie zwykłem się jakoś na co dzień nadmiernie pasjonować. Mowa o dwóch produkcjach: wytworze hollywoodzkiej maszynki pt. „Life” i rosyjskojęzycznym „Salut 7”. Zasadnicze różnice między nimi wyrażają się z grubsza w czasie poprowadzonej w nich akcji. Pierwszy obrazek, jako klasyczny s-f, odbywa się w bliżej nieokreślonej przyszłości, drugi zaś prezentuje wydarzenia oparte na autentycznej historii z lat 80-tych ubiegłego wieku, stanowiącej niejako sowiecki odpowiednik jankeskich perturbacji związanych z wysłaniem w kosmos Apollo-13. Pozostając - jako się rzekło - osobą nieszczególnie zafascynowaną tematyką fantastyki niekoniecznie naukowej, ale również i podboju przestrzeni kosmicznej, muszę się przyznać, że zekranizowanej wersji owych amerykańskich komplikacji, z występującym w jednej z głównych ról pewnym cenionym aktorem, będącym zarazem dopiero co ujawnionym za pomocą „bielskich entuzjastów” amatorem kwaśnych jabłek, występujących z kolei pod postacią poczciwego fiata 126p, nie miałem okazji oglądać, w związku z tym nie będę tu porównywał z pewnością bardziej przystających do siebie treściowo obrazów filmowych, odzwierciedlających w mniejszym bądź większym stopniu historyczne już dziś wydarzenia. Zwłaszcza, że daty ekranizacji oddziela jednak ładnych 20 lat z okładem. Za to oba wymienione na wstępie filmy pochodzą z tego samego, ubiegłego roku, w związku z czym łatwiej będzie o dostosowanie do nich tej samej skali porównawczej.
   Zachowując wszelkie proporcje (wspomniane odmienne ramy czasowe obu scenariuszy oraz tak naprawdę inne gatunkowo kino) należy przyznać, że pod względem zarówno szczegółów i rozmachu scenografii, pracy kamery, ale i gry aktorskiej, dramaturgii, rytmu oraz spójności poprowadzonej historii, a wreszcie obróbki końcowej okraszonej odpowiednią dozą efektów specjalnych, oba filmy ani na jotę nie odstają od siebie pod względem zaprezentowanego poziomu wymienionych przymiotów. Obraz zza oceanu jest bardziej dynamiczny poprzez wprowadzenie „obcego” i odrobinę może bardziej hollywoodzki w swej politpoprawno-lukrowanej odsłonie. Z kolei obrazek zza wschodniej granicy, ozdobiony nieco poradziecką propagandą sukcesu, skupia się chyba nieco bardziej na głębi przekazu, ze szczególnym uwzględnieniem zobrazowania fenomenu umiejętności przełamywania własnych słabości. I to by było na tyle jeśli chodzi o rzucające się w oczy różnice.
   Dodatkowo do napisania tejże „recenzji” (cudzysłów nieprzypadkowy), poza rzecz jasna chęcią oderwania przeróżnej maści pasjonatów od przerabiania przez wszystkie przypadki ostatniego arcydzieła naszej rodzimej kinematografii pod - wiele mówiącym o mentalności samego jego twórcy - tytułem „Kler”, skłoniła mnie odbyta jakiś czas temu wymiana zdań na innym blogerskim portalu z niejakim towarzyszem Roninem (mam nadzieję, że nie obruszy się na „towarzysza”, gdyż określając go tym mianem, miałem na myśli wyłącznie łączące nas poniekąd – jak wynika z pobieżnie przeprowadzonego wywiadu – braterstwo broni) pod jego autorstwa notką dotycząca poradzieckich akcentów we współczesnych rosyjskich kreskówkach na przykładzie bajki „Masza i niedźwiedź”. Pozwolę sobie zatem na przytoczenie kilku własnych kwestii, pomijając odpowiedzi ze strony szanownego interlokutora, ze względu na brak posiadania do nich praw autorskich, a także zbliżające się wielkimi krokami wdrożenie kolejnej dyrektywy chunijnej, występującej w popularnym obiegu jako ACTA 3:)



„Etap entuzjastycznego podejścia do tejże kreskówki wyrażany ze strony mojej szanownej progenitury mam już wprawdzie za sobą (choć nie wykluczałbym tutaj do końca jakowejś formy renesansu), niemniej jednak uważam, że bije ona na głowę ten cały "zachodnioświatowy" chłam reprezentujący ową branżę.
………………………
Co zaś do propagowania symboli, ideologii itp. - wychodzę z założenia, że żadne z nich nie powinny być zakazane. Albo mamy wolność słowa, albo jej nie mamy. Jeśli okazuje się, że jest ona "niepełna", to oznacza jedynie, że teraz można już ów ersatz zacząć sukcesywnie zaganiać do kąta. Czyli rozszerzać definicję "znaków i symboli zakazanych" na coraz to nowe obszary, co zresztą aktualnie się dzieje i nie mam tutaj na myśli jedynie różnej maści celtyków i falang. Niejako oficjalne przywracanie cenzury po 89 roku zaczęło się od wymuszonego przez wiadome środowiska paragrafu ustawy o IPN wprowadzającego do naszego prawodawstwa pojęcie tzw. "kłamstwa oświęcimskiego". Dokonana na początku tego roku próba podjęcia działań mających w zamyśle przywrócić jako taką równowagę zakończyła się widowiskową porażką. W tej sytuacji usiłujemy sobie to zdaje się teraz w jakiś sposób odbijać w innych obszarach, zrównując symbole komunizmu i nazizmu, czego póki co efekty prezentują się dość marnie. Nadal to co dobre bądź neutralne dla sekty oświęcimskiej funkcjonuje sobie swobodnie w przestrzeni publicznej, natomiast wszystko to, co im się brzydko kojarzy, natychmiast jest okrzyknięte jako zbrodnia przeciwko ludzkości, zupełnie tak, jakbyśmy realizowali nie polską, ale zupełnie inną rację stanu. I to co udało się zauważyć w poszczególnych odcinkach tejże bajki, jest tego znakomitym przykładem.

Moim skromnym zdaniem kacapia ma prawo sobie hołubić swoich krasnoarmiejców, co rzecz jasna nie oznacza, że telewizja publiczna winna pozostawać ślepa na jedno oko. Ale przypadków przepuszczania treści jawnie antypolskich i promowania kodomickich dziwolągów w mediach publicznych można by znaleźć bez liku i tego akurat nie oceniałbym jako najbardziej bolesnego, choć być może za jego szczególnie dotkliwą cechę można poczytać to, do jakiego targetu jest kierowany. Tym bardziej należałoby docenić rodzicielską czujność, skutkującą domowym Libanem (na liście dostępnych misji zagranicznych nie stanowił on zresztą najgorszej destynacji;)
……………………………..
Osobną kwestią jest poziom wytworów tamtejszej kinematografii (i nie mam tu już bynajmniej na myśli animacji), w moim skromnym odczuciu - z przyczyn mi zresztą bliżej nieznanych - całkowicie nieosiągalny dla nas. To widać zarówno w ich filmach historycznych, jak i na zwykłych videoklipach - jest to przepaść. Oni po prostu wiedzą jak to się robi - być może po prostu mając lepsze koligacyjne linki z hollywoodzką fabryką snów (co akurat mogłoby również wiele tłumaczyć) - nie wiem, w każdym razie zostajemy co najmniej kilka długości za nimi.”



   W toku dyskusji ze strony innego użytkownika pojawiła się również kwestia różnicy w nakładach przeznaczanych na produkcję filmową u nas i u naszych „słowiańskich braci” ze wschodu. Wszystko to może i prawda – jak lubi pisać nieoceniony Stanisław Michalkiewicz – ja jednak jakoś nadal nie potrafię pojąć jak dotowany przez wszelkie możliwe podmioty prywatne, państwowe i dwupłciowe, a w rezultacie lekką rączką łożący rokrocznie gruby hajs na co najmniej kilka tandetnych propagandówek o homo- i judeo-pozytywnych PISF, nie jest w stanie dopilnować sfinansowania w sposób od początku do końca właściwy jednego historyczno-monumentalnego dzieła z prawdziwego zdarzenia, do tego z udziałem gwiazd światowego formatu, przyciągających jak wiemy rzesze widzów do kin i przed telewizory. Nawet podniesiona swego czasu wielka idea nakręcenia filmu o wiktorii wiedeńskiej z nieprawomyślnym Melem Gibsonem skończyła się spłodzeniem niby-międzynarodowego gniota z jakąś pseudogóralską alimenciarą-utrzymanką (de facto jedynie ów status łączy ją aktualnie z Fabryką Snów) z bardzo senatorskiego rodu (w odróżnieniu od innych, mocno przechodzonych przez przeróżnych schweinsteinów gwiazdeczek, wywodzących się dla odmiany z rodów euro-poselskich), „odkrytą” swego czasu przez mistrza Wajdę, zdaje się, że obsadzoną w jednej z głównych ról (nie byłem w stanie zdzierżyć tego dziełka nawet do połowy). Inny klasyk naszej batalistyki z dawnych lat, kiedy tylko zabrał się po wieloletniej przerwie do nakręcenia ostatniej części Trylogii, potrafił sknocić rzecz tak koncertowo, że aż przykro było patrzeć.
   A powracając do zagadnienia rozpoczynającego notkę - czy ktoś jest w stanie na ten przykład wyobrazić sobie rodzimy film, którego akcja toczyłaby się w przestrzeni kosmicznej? Czy cokolwiek podobnego powstało od czasu „Na srebrnym globie” względnie „Pana Kleksa w kosmosie”? Ale może aby nie sięgać od razu gwiazd, do których w odróżnieniu od kacapopodobnych własnymi siłami również realnie nie latamy – czy od czasu upadku poprzedniego systemu powstał u nas w kraju jakikolwiek film zahaczający o tematykę marynistyczną, którego to podgatunku przykłady za tej siermiężnej ponoć komuny potrafiły nieraz być kręcone rok do roku, że wymienię jedynie takie tytuły jak „Okolice spokojnego morza”, „Krab i Joanna”, „Kapitan z Oriona” czy – żeby odejść już od nieodżałowanego, ogarniętego morską pasją Zbigniewa Kuźmińskiego – „Ostatni po Bogu”. Przykłady obrazków tej klasy co „White Squall” czy „Kapitan Philips” (notabene także nie oglądałem) wskazują, że tego rodzaju filmy również we współczesnych warunkach przy stosunkowo niewielkich nakładach (nie trzeba budować statku kosmicznego, wystarczy wynająć okręt z załogą) potrafią przyciągnąć do kin i przed telewizory czy też monitory, całkiem liczną publiczność. Co do mnie wybieram tę ostatnią opcję choćby z tego prostego względu, że nieszczególnie pasuje mi przypadkowe towarzystwo, niewygodne siedziska, dudniący ponad miarę dźwięk (naprawdę aby zagłębić się w treść fabuły nie potrzebuję słyszeć np. szczęku odpalanej zapalniczki a tzw. „efekty” od czasów kiedy przestałem uczęszczać do podstawówki jakoś nie robią na mnie szczególnego wrażenia), brak możności cofnięcia kwestii, wyjścia do kuchni czy toalety, a wręcz ogólnego poczucia swobody, za które to wszystkie atrakcje miałbym jeszcze dopłacać.
   Tyle może z osobistych dygresji, jednak powracając ponownie do meritum - ja wiem, że po drodze od pozyskania dotacji do ukończenia postprodukcji wiele jest gęb do wykarmienia, ale przecież ta prawdziwa oligarchiczno-aferalna patologia, to jest ponoć na wschodzie, a nie tutaj. To tam ponoć lokalne mafie i jaczejki miałyby - zgodnie z popularnym przekazem - okładać wszelkie kosztowne przedsięwzięcia haraczem i doić tysiącem ssawek, nie u nas. Obserwując poziom prezentowany przez różnorakiego typu produkty przemysłu filmowego tu i – przede wszystkim – tam (mógłbym podać kilka zaliczonych tytułów, ale po co, skoro każdy może sobie wygooglać) śmiało można wysnuć wnioski co do tego, że powinniśmy się naprawdę grubo zastanowić nad odpowiedzią na pytanie gdzie tak naprawdę mamy do czynienia z większym złodziejstwem i marnotrawstwem także publicznych środków na nic nie wnoszące gnioty, które rzecz jasna nieodmiennie spotkają się z aplauzem na stojąco wśród festiwalowo-dywanowo-ściankowego towarzystwa wzajemnej adoracji, co dla prawdziwych „znawców i miłośników kina” (slogan promocyjny wspomnianej na wstępie stacji) nie powinno chyba stanowić prawdziwie miarodajnego wyznacznika. W dobie Internetu prawdziwe spektakularne, epickie kino to nadal potęga, a kto tego nie rozumie, ten nie nadaje się do tego aby robić propagandę, także w jej jak najbardziej pozytywnym znaczeniu. Pozostawiam tę uwagę pod rozwagę kolejnej ekipie zarządzającej PFN-em, dedykując ją szczególnie, stanowiącemu jak dla mnie największe rozczarowanie spośród szefów resortów w obecnym i poprzednim rządzie, ministrowi Glińskiemu.<<

   Jako formę swoistego suplementu do przytoczonej powyżej notki pozwolę zaś sobie dodać, iż w dniu dzisiejszym powziąłem informację, że konsolidujące się pod patronatem tegoż ministra instytucje filmowe, wraz z pompującą w nie potężne środki z kieszeni podatników ministerialno-PISF-dzielczą (przy czym przyrostek „-dzielcza” stanowi tutaj słowo-klucz) przybudówką szykują nam na nowy rok coś koło 40-tu tytułów filmowych o profilu historycznym, przy czym połowa z tychże produkcji miałaby obejmować okres II WŚ. Krótki rzut oka na - współtworzącą ową edukacyjno-tożsamościowo-propagandową ofensywę - tematykę owych dzieł i już widzimy jak na dłoni czyje to „dziedzictwo narodowe” będzie w tym roku na fali i na tapecie zarazem. Irena Sendlerowa, rtm. Pilecki, do tego rzecz jasna różne Rutki i Szmule, historia fotografa z Auschwitz, historia położnej z Auschwitz, prócz tego opowieści o dzieciach w gettach warszawskim i łódzkim na dodatek (w kolejce czekają zapewne nieszczęsne dzieci z następnych gett, a w końcu było ich trochę). Czyli miast skupić się na własnej, umówmy się, że nie dość spopularyzowanej w świecie opowieści i własnych bohaterach, których historyczna lista bynajmniej nie ogranicza się do „Sprawiedliwych wśród Narodów Świata” (bo reszta była przecież z gruntu niesprawiedliwa), kontynuujemy z góry skazane na porażkę, nikomu tak naprawdę chluby nie przynoszące, współzawodnictwo z największymi prominentami HolyVooDoo, nieudolnie usiłując tłumaczyć się – jak jakiemu dobremu – z nie bycia wielbłądem. Tak jakby z tamtejszych stajni mało wychodziło rokrocznie filmideł katujących światową publikę do urzygu tą samą, zgraną do imentu, „edukacyjną” tematyką. Niby w przypadku decyzji firmowanych osobą rzeczonego ministra nic w tym nowego, ale jak zwykle – fakt taki nie cieszy, a przynajmniej cieszyć nie powinien tych wszystkich, którym nie w smak wyczyny przeróżnych „bliskowschodnich ministrów edukacji”.

Teutonick
O mnie Teutonick

szydercza szarańcza

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura