Wybory nowego szefa śląskiego NFZ-u odbywały się w atmosferze wyczekiwania na inną, lepszą jakość zarządzania jednym z największych oddziałów Funduszu w Polsce. Oddziału - przykro to pisać - wierutnie dyskryminowanego przy podziale środków przez warszawską centralę. Do chóru oczekiwań (o dziwo) włączył się nawet lokalny oddział "Gazety Wyborczej" - apelując gorącymi słowy do górnośląskiej PO o zaprzestanie "politycznych gierek" i wsadzenie na prezesowski stolec jakiegoś odpowiedzialnego człowieka. Kandydatów było kilkoro, wygrał - ku zaskoczeniu branży lekarskiej - pan Grzegorz Nowak, za którym ciągnęły się dyrektorskie porażki w dwóch zarządzanych przezeń szpitalach. W swoim ostatnim miejscu pracy - znakomita to rekomendacja dla kandydata na eksponowane stanowisko - wybierał między innymi zastępców bez jakiegokolwiek konkursu, plus na dokładkę zaciągnął na konto szpitala nieomal milionową pożyczkę, zapominając przy tym poinformować o tym władz miasta, któregoż własnością był ów powiatowy szpital. Władze miasta w odpowiedzi wywaliły go z hukiem (dość cichym, bo i miasteczko małe), a biednego bezrobotnego przygarnął do swej życzliwej piersi pan marszałek województwa śląskiego, Adam Matusiewicz - rzecz jasna z PO.
Mając takiego "patrona" trudno było konkursu na szefa NFZ-u nie wygrać, zatem pan Nowak dość prędko znalazł się na odpowiednim dla jego (wykazanych już przecież w poprzednich pracach) kwalifikacji stanowisku. Kiedy tylko umościł się wygodniej na skórzanym (nie może być inaczej, przecież to prezes) fotelu, zapowiedział dziennikarzom coś w stylu "...muszę wprowadzić nowych ludzi, by zburzyć stare układy i zapewnić uczciwość przy przydzielaniu kontraktów..."; jak rzekł, tak też zrobił. "Nowym ludziem" została między innymi świeżo upieczona pani naczelnik wydziału świadczeń opieki zdrowotnej, z oszałamiającym (zero koma zero) doświadczeniem w ochronie zdrowia. Jak dotąd pani naczelnik pracowała w przedsiębiorstwie gospodarki odpadami, a potem przeniosła się z Tychów do Mysłowic, aby kierować miejskim zarządem dróg. Do jej nawiększych osiągnięć na tym stanowisku należy między innymi prestiżowy złoty medal dla jednej z mysłowickich ulic w plebiscycie radia RMF na najbardziej dziurawą drogę w Polsce. To ona również jest współodpowiedzialna za jedno z największych osiągnięć samorządności w Mysłowicach, to jest wyłączanie latarni na ulicach, przy których mieszkali opozycyjni względem prezydenta radni miejscy.
Kiedy dobrodziej pani naczelnik - swoją drogą też ciekawa postać, pan prezydent Osyra, człowiek, który własnoręcznie dźgnął się nożem, byleby tylko wygrać wybory biorąc obywateli na litość - odszedł w niesławie ze swojego urzędu, do zarządu dróg weszła kontrola zlecona przez nowego włodarza miasta; naturalnie w "fachowo" i "transparentnie" zarządzanym zarządzie powitano kontrolerów chlebem i solą, a poza tym wprowadzano dla nich szereg nowoczesnych udogodnień, jak na przykład wyjmowanie drzwi z futryn (by cały czas obserwować węszących urzędników) czy usuwanie tonerów z ksero, by nikomu nie przyszło do głowy kopiować jakichkolwiek znalezionych dokumentów. Mimo takich udogodnień i miłej atmosfery towarzyszącej kontroli, ta wykazała jednak poważne uchybienia finansowe (nie zaksięgowano 300 tysięcy złotych), wiele robót drogowych prowadzono bez potrzebnych zezwoleń, nikt też nie trudził się pobieraniem opłat (należnych miastu!) za zajęcia pasa drogowego. Pani naczelnik uniosła się dumą i odeszła ze swojego stanowiska, zaś zarząd dróg został rozwiązany.
To nie koniec perypetii sympatycznej pani fachowiec; natychmiast znalazła nową pracę, tym razem w spółce mającej zbudować stadion w Tychach. Prędko jednak zmieniono władze tejże spółki, bowiem w stosunkowo krótkim czasie poprzednikom udało się narobić milionowych długów. Pani naczelnik nie załamywała jednak rąk - trzeba przecież przyznać, że CV ma imponujące - i natychmiast została przytulona przez nowego szefa śląskiego NFZ, pupilka marszałka województwa. Tylko źli dziennikarze (i to z Wyborczej! co za czasy!) poczęli wykazywać niezdrową ciekawość przebiegiem kariery nowej pracowniczki, niestety na darmo - zgodnie z zasadą "burzenia starych układów" i "uczciwości" pan Grzegorz Nowak zakazał jej kontaktów z mediami. Postanowił za to porozmawiać z żurnalistami osobiście, a króciutki wywiad jest wręcz wzorcem z Sevres, co należy rozumieć przez ową "walkę ze starymi układami" według nominatów partyjnych z ramienia PO.
Dziennikarze pytają: dlaczego ona? Pan Nowak odpowiada: "bo był wakat na tym stanowisku" (prawda, że proste?) a w dodatku "...potrzebowałem osoby kompetentnej (...) która pokazała, że umie zarządzać dużym zespołem...". Źli przedstawiciele mediów drążą: skąd pan wie, że ma doświadczenie w zarządzaniu? Pan Nowak ripostuje: "...wiem, że na zajmowanych stanowiskach spełniała oczekiwania (...) ma umysł analityczny i potrafi sprawy przeprowadzić od a do z...". Na uprzejmą prośbę o wyszczególnienie, które to dotychczas sprawy przeprowadziła od "A" do "Z" szef NFZ-u odpowiada rozczulająco: "...czepia się pani słówek".
Smutkiem napawa jednak ostatnia odpowiedź w tym wywiadzie. Gdy "Wyborcza" pyta pana Nowaka, jak ma sprawnie działać osoba bez żadnego doświadczenia w tej materii, ów mówi po prostu: "...ja się zajmuję zarządzaniem śląskim NFZ, i to jest mój problem...".
Otóż nie, panie prezesie Nowak. Nie zarządza pan elektrownią wiatrową, stokiem narciarskim czy spółką "Inwestycje Polskie". Zarządza pan opieką nad setkami tysięcy chorych ludzi, i to jest ich problem. Nie pański. Strasznie to przykre, że znajomości, układziki i sympatie decydują nawet w tak newralgicznych wycinkach Państwa, jak opieka zdrowotna.
Tak czy siak (ze specjalną dedykacją dla popierającego pana Nowaka pana marszałka Matusiewicza) - by żyło się lepiej!
Inne tematy w dziale Polityka