Zdaję sobie sprawę, że będąc w „szorstkiej przyjaźni” z ludowym koalicjantem dość ciężko jest wymagać ustępstw od jego elektoratu. Mimo to były minister, pan Gowin – potrafił przeforsować swoje pomysły odnośnie reformy sądów, nie będące na rękę PSL-owi. Wystarczyło trochę samozaparcia i klarownej – chociaż dyskusyjnej – wizji politycznej. Tymczasem pan premier Tusk, który od czasu do czasu uznaje za stosowne przypomnieć Polakom, że w jakiejś sprawie będzie „bezwzględny”, okazuje się niezdolny do jakichkolwiek zmian w szczególnie ważnych dla polskiego budżetu kwestiach.
W swoim drugim expose – 2011 rok – pan premier mówił, że od obecnego roku rozpocznie się proces wprowadzania rachunkowości na wsi. Proces miał docelowo doprowadzić do niezwykle potrzebnego uzdrowienia „chorego człowieka finansów publicznych” czyli Kasy Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego. Mija powolutku maj, niebawem zaczną się wakacje parlamentarne – a o zapowiadanych zmianach cicho. Tylko w 2013 r. budżet dopłaci do KRUS niemal 16 miliardów złotych, otrzymując w zamian ze składek rolników ledwo półtora miliarda złotych. Nietrudno policzyć, że 90 procent wydatków Kasy jest pokrywanych z kieszeni pozostałych podatników. Trudno mówić o jakiejkolwiek efektywności tego systemu, o tak abstrakcyjnych dla Platformy Obywatelskiej rzeczach jak sprawiedliwość społeczna nie wspominając.
Eksperci nie pozostawiają suchej nitki na takim stanie rzeczy. Oskarżają pana premiera, że mimo swoich buńczucznych deklaracji o potrzebie oszczędzania toleruje beztroskie marnowanie pieniędzy publicznych w imię doraźnych interesów politycznych. Od wielu lat nawołuje się rząd do uszczelnienia systemu, by nie znalazły się w nim osoby które nie są rolnikami i polują na ziemię wyłącznie dla preferencji w ubezpieczeniach. Wystarczy jeden hektar i człowiek staje się rolnikiem pełną gębą. Tymczasem koalicja PO-PSL nie potrafi się nawet zdecydować kto miałby opłacać do KRUS wyższe składki. Byłoby to fair – GUS wyliczył, że w latach 2005-2011 dochód na wsiach wzrósł o 64 procent; o 5 punktów więcej niż w miastach. Jeśli dodamy do tego programy pomocowe z Unii Europejskiej, mamy obraz wielu bogatych już nie rolników, a raczej przedsiębiorców – którzy nie muszą jednak płacić składek porównywalnych do przedsiębiorców użerających się ze skostniałym systemem ZUS. Dochodzi do takich absurdów, że posiadacz ponad 300 hektarowego gospodarstwa (dochody liczone w milionach) płaci do swojej Kasy dwa razy mniej niż fryzjer do ZUS.
Trudno ocenić, dlaczego rząd milczy w tej sprawie. Dlaczego głosu nie zabiera nawet tak chętnie tropiący wszelkie ulgi obywatelskie (nie będzie obniżki VAT – ewidentne złamanie ustawy, póki nie wymyśli się nowej…ale któż by się tym przejmował w tym rządzie) pan minister Rostowski. Albo pan premier boi się wkładać kolejny kij w koalicyjne mrowisko i nie przejmuje się tym, że jeszcze raz zawiódł zaufanie Polaków bałamutnymi obietnicami podczas expose (a byłby to pierwszy raz?), albo po prostu nikomu w rządzie nie chce się grzebać w tak skomplikowanej materii. Postawa PSL-u jest zaś arcyciekawa: z jednej strony jasny sygnał do koalicjanta „żadnych marzeń, panowie”, z drugiej pojawiające się pogłoski o powołaniu specjalnego urzędu pomagającemu przedsiębiorcom w ich trudnych relacjach z naszym państwem. A co zrobi taki hipotetyczny urzędnik – pewnikiem z partyjnego, ludowego nadania – jeśli przyjdzie do niego ów fryzjer i zapyta, dlaczego musi płacić dwukrotnie więcej niż inny przedsiębiorca, większy i potężniejszy, mający jednak to szczęście że pracuje na wsi.
Inne tematy w dziale Polityka