„Gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich” (Mt 16,20)
Żyjemy w czasach, gdy złotym cielcem jest demokracja, a ludzie mają być wolnymi i równymi sobie braćmi. Dopóki oznacza to, że każdy: mędrzec i głupiec, bogacz i biedak, pracuś i leń mają takie samo prawo do godności i miłości - nie kłóci się z Ewangelią. Odkąd jednak oznacza to, że mędrzec i głupiec mają po równo rację w swoich wypowiedziach, biedak ma prawo zawłaszczenia sobie (choćby przemocą) własności bogacza, pracowity ma obowiązek utrzymywania lenia - odtąd wolność jest rozpasaniem, równość - relatywizmem, a na braterstwo nie ma co liczyć. Dowiodły tego krwawe jatki prowadzonej pod tymi właśnie hasłami Rewolucji Francuskiej i całkowite bankructwo idei komunizmu według recepty marksistowskiej.
Chrystus wskazuje nam na prawdziwy komunizm: „gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich” (Mt 16,20).
Komunizm chrześcijański powinien realizować się w Kościele, który jest wspólnotą ludzi wolnych, równych, połączonych więzami braterskiej miłości. W przeciwieństwie do marksistowskiego, komunizm chrześcijański budowany jest właśnie na fundamencie miłości, nie walki.
Niestety, wypracowana przez marksizm-leninizm totalitarna maszynka przenicowała znaczenie słowa „komunizm”, którego miała być nośnikiem. Dziś nikt, lub prawie nikt, nie kojarzy tego słowa z chrześcijaństwem. A przecież grubo przed pojawieniem się tej ateistycznej ideologii doszło do wcielenia w życie chrześcijańskiej „komuny”. W 1610 r. dwaj włoscy jezuici: Szymon Maceta i Józef Cataldino rozpoczęli misję wśród Indian w Ameryce Płd., wprowadzając w podległych sobie okręgach misyjnych jeden z najciekawszych katolickich eksperymentów społecznych: oto w kraju Guaranów zorganizowano konsumpcję i produkcję na sposób komunistyczny. System ten realizował ideę równości i wspólnoty całkiem dobrowolnie, zaś swą ekspansję zawdzięczał nie lufom karabinów (czy choćby ostrzom dzid), lecz niezwykłej atrakcyjności w sferze stosunków międzyludzkich i skuteczności w sferze gospodarczej. Eksperyment, którym objęto ponad 100 tys. ludzi, trwał ponad 150 lat, a zakończył się tylko wskutek interwencji zbrojnej i rozwiązania Zakonu.
Republika Guaranów - ów nieprawdopodobny fenomen (uprzytomnijmy sobie: szło o zaszczepienie chrześcijańskiej myśli społecznej w zupełnie obcym kulturowo, etnicznie i religijnie kraju) - mógł się powieść jedynie dlatego, że w centrum wartości normujących życie społeczne ustawił miłość, solidarność i braterstwo: jak się okazuje, niezbywalne warunki wcielenia komunizmu.
Przez półtora wieku istnienia jezuickiego państwa Guaranów słowo „komunizm” nie uległo erozji. Dlaczego? Bo było to państwo wolne i tą wolnością odporne na działanie wirusa totalitaryzmu.
A jednak upadło. Nie towarzyszyły temu jednak uliczne demonstracje guarańskich młodzieńców. Nikt nie skandował: „Precz z komuną”, „Jezuici do domu”. Przeciwnie: po wypędzeniu zakonników Guaranowie wielokrotnie, lecz bezskutecznie słali do króla prośby o zezwolenie na ich powrót.
Republika upadła, bo była solą w oku hiszpańskich i portugalskich kolonizatorów. Bo wyprzedzała o całe epoki otaczającą ją rzeczywistość. Siła, jaką mogła przeciwstawić - miłość i solidarność - była nie z tego świata.
Komunizm. Czas przywrócić temu słowu należny mu blask. Gdy obserwujemy, co się stało z ideą chrześcijańskiej miłości, chrześcijańskiego braterstwa, chrześcijańskiej wspólnoty, chce się wołać „komuno wróć!”.
Gdyby Chrystus zstąpił dziś na ziemię, oceniając cośmy zrobili z Jego przesłaniem, sparafrazowałby zapewne słowa klasyka: „nie o take komune mi chodziło”.
Moje zainteresowania koncentrują się wokół nauk ścisłych, filozofii, religii, muzyki, literatury, fotografii, grafiki komputerowej, polityki i życia społecznego - niekoniecznie w tej kolejności.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura