Chłopcy Rometowcy
Chłopcy Rometowcy
ulanbator ulanbator
913
BLOG

Garść rowerowych wspomnień

ulanbator ulanbator Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 51

Nigdy nie byłem jakimś specjalnym zapaleńcem rowerowym, ale jak tylko sięgnę pamięcią w przeszłość, to z rowerem wiąże się u mnie masa pozytywnych wspomnień, zwłaszcza tych z dzieciństwa. Stawiania pierwszych w swoim życiu kroków nie pamiętam, ale moment w którym nauczyłem się jeździć rowerem pamiętam za to doskonale. To było lato, najpewniej czerwiec, bo wieczory były długie i fruwały chrabąszcze. Na żółtym rowerze bobo sąsiada z bloku obok rozpoczęła się ta moja rowerowa przygoda, po asfaltowych alejach widzewskiej Krainy Baśni w Łodzi. Najpierw 5 metrów sam, potem 10 i 20, i tak dalej i tak dalej. Bez dodatkowych kółek stabilizujących i bez dorosłego z tyłu dzierżącego drewnianego kija przymocowanego do roweru. To było pójście na pełen żywioł. Trudno w pełni wyrazić radość jaka mi wówczas towarzyszyła z tych przemierzanych samotnie kolejnych metrów. Ten rodzaj poczucia sukcesu mogę porównać jedynie do momentu w którym nauczyłem się pływać parę lat później, ale to już trochę inna historia.

Po tym ekscytującym wieczorze zapragnąłem rzecz jasna własnego dziecięcego roweru i naciskałem rodziców aby mi go kupili. Wreszcie się go doczekałem. Ale mój pierwszy w życiu rower okazał się być totalną katastrofą. Pedały kręciły się w nim nieustannie i trzeba było unosić nogi do góry po rozpędzeniu aby nimi nie oberwać. Musiała wyglądać komicznie taka jazda dla kogoś patrzącego z boku, ale też całkowicie odbierała przyjemność. Kilku moich kolegów też posiadało podobne dziwaczne rowery, więc musiały one być dosyć rozpowszechnione na początku lat osiemdziesiątych. A sąsiad od żółtego bobo wszystko miał najlepsze, bo jego tata był marynarzem i pływał po świecie. Zarabiał dużo pieniędzy i kupował synowi różne rzeczy o których reszta mogła tylko pomarzyć. Miał chociażby wówczas japoński telewizor z pilotem, gdy większość z nas oglądała telewizję na Berylach, lub w najlepszym razie na jakiś ruskich kolorowych. Tak czy siak, na swój pierwszy rower z prawdziwego zdarzenia musiałem jeszcze trochę poczekać.

Doczekałem się go przy okazji I Komunii Świętej. Dostałem piękny rower Wigry 3, o ile dobrze pamiętam jego serię. Był niebieski. Miał bagażnik z tyłu i dynamo z lampą na przodzie. No i zacząłem nim przemierzać widzewskie przestrzenie. Głównie asfaltowe alejki osiedlowe, ale też lasy i pola, których na Widzewie nie brakowało. Czasami sam, a czasami w grupie kolegów. Wśród dziatwy królowały wówczas różnego rodzaju tzw. składaki. Zwłaszcza rowery Wigry, ale też Flamingi, te z mniejszymi kołami. Jeden z kolegów jeździł tzw. półkolarką, obiektem naszych pragnień, bo miała ta półkolarka przerzutki i w ogóle uchodziła za wyścigówkę. Ale był to drogi rower i większość z nas mogła o takim tylko pomarzyć. Obiektem naszych rowerowych pragnień były też tzw. bmx-y, oglądane w amerykańskich filmach. Niefajne były za to toporne Ukrainy, których nikt nie chciał mieć

Swoim ukochanym rowerem Wigry nie cieszyłem się jednak długo, bo jakiś czas po komunii mi go ukradli. Zostawiłem go w klatce i poszedłem na 4 piętro gdzie mieszkałem. Po chwili, z okna w kuchni, widziałem jakiegoś faceta na moim rowerze jak znika za blokiem obok. Byłem zdruzgotany tym co zobaczyłem, a rodzice byli źli na mnie, że zostawiłem rower bez opieki. Przez jakiś czas musiałem żyć bez roweru, aż do momentu, gdy na urodziny dostałem kolejne Wigry. Tym razem serii 4. Był czerwony i różnił się od poprzedniego kształtem kierownicy, która była prosta. Tego nowego roweru pilnowałem już jak oka w głowie i służył mi następnie przez wiele długich lat.

W wieku chłopięcym i później jako kilkunastoletni chłopak dużą część wakacji spędzałem w domu letniskowym mojego wujka pod Łodzią, w Kazimierzu, urokliwym miasteczku z parterową zabudową, wybijającym się ponad wszystko dookoła kościołem z czerwonej cegły i dwoma ulicami na krzyż. Główną atrakcją tego miejsca były dla mnie dwa wypasione rowery w garażu, z których mogłem korzystać do woli. Jednym z nich był duży męski Wagant, drugim podobny damski, bez ramy, którego nazwy nie pamiętam. Oba miały duże koła i przerzutki. Dopiero tam, w Kazimierzu, doświadczyłem prawdziwie szybkiej  jazdy rowerem. Oczywiście wybierałem jazdę Wagantem, pomimo tego, że był on dla mnie za duży i siedząc na nim ledwo sięgałem nogami do ziemi. Ale ryzyko kontuzji wrażliwej części ciała było wówczas dla mnie mniej bolesną perspektywą niż ryzyko ewentualnego przyłapania na damskim rowerze. Zjeździłem tym Wagantem całą okolicę, wzdłuż i wszerz i dobrze ten czas wspominam.

Kolejnym rowerowym etapem, wiele lat później, był dla mnie zakup roweru górskiego. Miało to miejsce pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Kosztował mnie on około 1000 zł. Co pochłonęło całą moją miesięczną pensję. Raven się nazywał ten rower. Zapewne produkowany w Chinach, ale był solidny z niezłym oprzyrządowaniem Shimano, na pewno lepszy od masówek sprzedawanych wówczas w marketach. Z tym rowerem również wiąże się u mnie masa dobrych wspomnień. Chociażby pewnego letniego dnia, z moją dziewczyną, objechaliśmy wspólnie dookoła całe jezioro Wigry, jakieś 80- 100 kilometrów. Wiele urokliwych miejsc wtedy odkryliśmy. Na tyle urokliwych, że powracam do nich regularnie po latach do dnia dzisiejszego. Przechodziłem też etap fascynacji z powodu odkrywania ciekawych miejsc w śródmieściu Łodzi, do czego rower świetnie się nadawał. Rajcowały mnie wówczas te miejskie podróże po labiryntach łódzkich podwórek blisko Piotrkowskiej. Jazda rowerem samą ulicą Piotrkowską też stanowiła nie lada atrakcję, zwłaszcza letnimi ciepłymi wieczorami, wśród tłumu młodych ludzi, pomiędzy kolorowo rozświetlonymi wystawami.

Obok rekreacji, rower stał się wówczas dla mnie głównym środkiem transportu. Do pracy, na zakupy, do urzędu. I tak dalej i tak dalej. Aż do momentu kiedy kupiłem sobie auto i rower poszedł właściwie w odstawkę. Tylko sporadycznie z niego korzystałem. Czasami pakowałem go do auta i zabierałem na Mazury, gdzie nadal spełniał swoja pomocną rolę w odkrywaniu urokliwych miejsc. W ten sposób m.in. odkryłem zjawiskową i odludną plażę nad Śniardwami.

Obecnie nie przeżywam już uniesień wraz z pierwszymi, wiosennymi promieniami słońca, przy okazji wyciągania roweru z piwnicy po zimowej przerwie. Ba, nawet w piwnicy już go nie mam, bo parę lat temu oddałem go mojemu bratu, który z niego korzysta. Na razie przemieszczam się autem i to mi odpowiada. Ale kto wie? Może jeszcze w przyszłości jeszcze do jazdy rowerem powrócę i odnajdę w niej przyjemność, taką jak kiedyś, związaną z beztroską i poczuciem wolności.

ulanbator
O mnie ulanbator

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości