Zbliżają się nasze szóste prezydenckie. Ćwierć wieku przeleciało od pamiętnego 1990 roku, kiedy to Lech Wałęsa stawiał czoła niejakiemu Stanowi Tymińskiemu, pokonując go w batalii o Duży Pałac, wprawdzie dopiero w drugiej turze, ale za to z przytłaczającą przewagą. Frekwencja w pierwszej turze wyniosła wtedy nieco ponad 60 procent, aby w drugiej spaść prawie do owego „co drugi Polak” (53,4%). Ówczesne zwycięstwo Wałęsy miało też inny wymiar. Uzyskał on bowiem najlepszy wynik wyborczy w historii wolnych wyborów (74,25% w II turze). Gwoli ścisłości jego przeciwnik zbyt silny akurat nie był.
W kolejnych wyborach (1995) Lech Wałęsa przegrał z Aleksandrem Kwaśniewskim przy najwyższej historycznie frekwencji (64,70% w I turze i 68,23% w drugiej). To było apogeum zaangażowania wyborczego Polaków. Po wyborach w 2000 roku, które znów wygrał Kwaśniewski, w dodatku jako jedyny już w I turze, frekwencja spadła do nieco ponad 61 procent, aby w kolejnych (2005), kiedy to Lech Kaczyński pokonał Donalda Tuska, osiągnąć dotychczas najniższy poziom, a mianowicie około 50 procent w I i II turze. Syndrom „co drugi Polak” powrócił.
Wybory w 2005 roku, co warto odnotować, odznaczyły się też jednym wyjątkowym wydarzeniem. Bowiem tylko w nich jeden z kandydatów (Lech Kaczyński) przegrał I turę, aby w turze drugiej zdecydowanie zwyciężyć i to różnicą ponad 8 procent.
W ostatnich wyborach, w których zwyciężył Bronisław Komorowski pokonując Jarosława Kaczyńskiego, frekwencja ustabilizowała się na poziomie „nieco więcej niż co drugi Polak” (ok. 55%).
Co wynika z udziału w kolejnych wyborach jedynie połowy uprawnionych do głosowania? W świetle zapisów konstytucyjnych i ordynacji wyborczej – nic. Natomiast znaczenie polityczne tego faktu jest niebagatelne. Wszystkie wielkie kwantyfikatory, tak uwielbiane przez polityków i media, są niewiele znaczącym pustosłowiem. Nie ma czegoś takiego, jak „wszyscy Polacy”, „cała Polska popiera”, „wszyscy są za”, „wszyscy są przeciw” itd. W rzeczywistości są to figury retoryczne języka propagandy. Realnie polski prezydent ma, wyrażone w akcie głosowania, poparcie na poziomie około 30%, a to jest już nie co drugi, ale co trzeci Polak. Prawie co trzeci.
Gorzej jest w wyborach parlamentarnych, tam bowiem zwycięska partia uzyskuje poparcie co piątego potencjalnego wyborcy. Daleka stąd droga do posługiwania się również lubianym przez klasę polityczną powiedzeniem: „Polacy nam zaufali”. A gdyby tak powiedzieć: „co piąty Polak wyraził swoje zaufanie dla nas”? To przecież jest prawda, ale niestety brzmi fatalnie, dlatego żaden polityk czegoś takiego z siebie nigdy nie wydusi.
Cóż, taka jest ta nasza demokracja i innej nie mamy. Politycy kalkulują głosy poparcia, a zupełnie nie są zainteresowani frekwencją. Bywa często gorzej, bo są poważnie brane pod uwagę spekulacje na temat tego, kto zyska (lub straci) jeżeli przy urnach będzie pustawo, a to jest raczej karykatura demokracji.
Inne tematy w dziale Polityka