Warsztaty Analiz Socjologicznych Warsztaty Analiz Socjologicznych
67
BLOG

OSIEM TEZ O RZECZPOSPOLITEJ

Warsztaty Analiz Socjologicznych Warsztaty Analiz Socjologicznych Polityka Obserwuj notkę 4

 Po dwóch burzliwych latach rządów PiS, skończył się epoka ”rewolucji moralnej". Używam złośliwie tej zapomnianej już nieco fazy, by pokazać jaka odległość dzieliła wzniosłą retorykę wyborczą od smętnej politycznej rzeczywistości. W dużej mierze ten nastrój dyskomfortu estetycznego zdecydował o sukcesie PO. Raczej nie był nim program, prędzej cięte pytania o cenę jabłek i samobójcza taktyka przeciwnika. Jednak to Jarosław Kaczyński określił dwa lata temu nowy kierunek polskiej polityki, a teraz mamy do czynienia tylko z korektą. Dlatego właśnie wcześniejsze wybory nie były wcale najważniejszymi po 1989 r. Poczucie wagi tych wyborów być może zrzucić można na karb bólu jaki polski żubr odczuwa po ugryzieniu go przez Jarosława Kaczyńskiego w... no tam. Ale cała ta historia medialnej hiperboli o wielkiej wadze wyborów 2007 może być co najwyżej przyczynkiem do refleksji, jak często realne zmiany w polityce rozmijają się ze społeczną świadomością ich dokonywania się. Jeśli hasło "bij Kaczkę" pomogło zapędzić do urn więcej strwożonych autorytaryzmem i europejskim blamażem dusz, to dobrze się stało. Ale ten poziom zmęczenia i irytacji Polaków polityką był niewątpliwie tak wysoki, że należy im się wskazanie głębokich przyczyn tego stanu. Bo wcale nie jest pewnym, że to zmęczenie ponownie nie powróci. Takich diagnoz – poza dyskursem o PiS-owskiej nienawiści do całego świata - jednak nie widzę. W niniejszym tekście postaram się ten brak choć częściowo załagodzić.

 Wzięci polscy publicyści od lat zajmują się projektowaniem pożądanych form prawicowej polityczności (na lewicy, mimo szumów medialnych, wciąż panuje zastój i to właściwie na całym świecie). Nic nie ujmując słuszności ich wysiłków, nie mogę pozbyć się poczucia jałowości i obracania w kręgu wciąż tych samych problemów. Czy to Oakeshottowska wizja polityki jako powierzchni kultury, czy równie mi miła perspektywa neo-instytucjonalna – które stanowią dwa główne nurty myśli nie-lewicowej - cechują się notoryczną dominacją problemów metapolitycznych, życzeniowością i ogólnikowością. Moim zdaniem wciąż brakuje nam zasadniczej i wielostronnej analizy przyczyn permanentnego szczękościsku politycznego. Z tej analizy wyniknąć powinna jasna ustrojowa (instytucjonalno-proceduralna) formuła polityczności osadzona w polskiej kulturze politycznej, za którą uznaję republikanizm (jest to, nawet jeśli odległa, to po prostu jedyna polska tradycja polityczna). Mimo wielkiej pracy wykonywanej przez garstkę ludzi, takich jak J. Staniszkis, Z. Krasnodębski, R. Matyja, A. Zybertowicz, A. Dudek, M. Grabowska, D. Gawin, M. Cichocki itp. dzięki którym w Polsce zaczął pojawiać się w ogóle jakiś wyraźny lokalny język polityczności, ogólny poziom debaty o naszej polityce jest wciąż niezadowalający.

 I to jest pierwszym ważnym elementem mojej diagnozy sytuacji. Poziom wiedzy politycznej wśród polskich dziennikarzy jest bardzo niski. Studia dziennikarskie nie cieszą się dobrą opinią wśród medialnych pracodawców. Wyrosła nam co prawda grupa kilkunastu sprawnych młodych politycznych komentatorów, którzy pojęciowym zaawansowaniem i rozumieniem faktycznych mechanizmów dalece przewyższają starą gwardię (socjalistycznych) inteligentów, uczących się na nowo polityki po 89 roku. Jednak na palcach jednej ręki policzyć można autorów łączących biegłość w zakresie historii, teorii, instytucji i praktyk politycznych, tak polskich, jak i międzynarodowych. Dominuje bowiem inteligencki, historyczno-literacki typ erudycji, a wśród telewizyjnych gwiazd dziennikarstwa politycznego spotkać można nawet absolwentów teatrologii, AWF, czy zootechniki. Niemal nieobecny jest typ wiedzy o polityce określany mianem porównawczej (comparative politics) – szczególnie na temat natury i roli partii politycznych – oraz wiedzy ekonomiczno-politycznej. Innymi słowy, głębokość komentarza politycznego w Polsce odpowiada płyciźnie polskich nauk politycznych.

 Ta cierpka uwaga na temat dyskursu nie powinna być odbierana jako snobistyczna ekstrawagancja, ale raczej jako próba uzmysłowienia, że niski poziom wiedzy o polityce odbija się ostatecznie na polityce samej. Jeśli bowiem nie ma dostępu do wiedzy fachowej z kluczowego zakresu funkcjonowania demokracji, to nie może to pozostać bez śladu. Prawnicy bowiem, w naszym kontynentalnym typie prawoznawstwa, zawsze skupiać się będą na legalistycznych aspektach działań politycznych oraz formalistycznych rozważaniach konstytucyjnych. Filozofowie i doktrynerzy poruszają się po dość plastycznym polu idei, posługując się argumentami niewspółmiernymi do argumentów drugiej strony sporu, a w związku z tym przekonujących tylko dla już przekonanych. Socjologowie, z małymi wyjątkami, skupiają się na sondażowych aspektach życia politycznego. Historycy zaś komentując dzisiejsze problemy posługują się mniej lub bardziej trafnymi analogiami z przeszłości. Z tych zaś profesji zbudowano po 89. roku polskie wydziały politologii. (Pomijam tu problem ideowej tożsamości wykładających tam ludzi, która jest zasadniczo mocno liberalno-lewicowa). Nie może dziwić zatem, że niemal nieobecna jest w Polsce analiza pokazująca np. wpływ obowiązującego w Polsce mixu instytucjonalnego na możliwość realizacji konkretnych zamierzeń politycznych. A jednak wyjaśnienie problemu nie może być tu usprawiedliwieniem, ponieważ konsekwencje ignorancji w tym zakresie są fatalne.

 Posłużę się tu zupełnie świeżym przykładem, który pozwoli mi wejść w splot bardzo poważnych, a słabo chyba rozumianych problemów. Podczas niedawnych obrad rady krajowej PO transmitowanych w telewizji, były premier Jerzy Buzek wygłosił znakomite przemówienie w najlepszym amerykańskim stylu. Przedstawił postulat szerokiego otwarcia list wyborczych dla ludzi z różnych środowisk i pochwałę sporów wewnątrzpartyjnych. Gdy schodził z mównicy kamera pokazała znudzone twarze Grzegorza Schetyny i Bronisława Komorowskiego, siedzących koło równie ospałego prezesa Tuska. Przy drugim stoliku na podwyższeniu siedziało kilkoro innych działaczy zarządu, w tym poseł Rokita. Po chwili przy okazji głosowania nad uchwałą dotycząca zasad rozdziału miejsc, prezesowi Tuskowi wymsknęło się, że przecież ten akt i tak nie jest formalnie wiążący, ale – i tu szybko się poprawił - oczywiście będzie on brany pod uwagę. Ta scenka pokazuje jak w pigułce schizofreniczną naturę polskiej polityki.

 Otóż, deputowany Buzek jest typem polityka, którego lubią Polacy. Kiedy mówi, widać, że posiada szerszą wizję, potrafi budować przesłanie, bije od niego entuzjazm, a słuchacz-wyborca ma poczucie, że mówca mówi do niego, a nie do innych polityków. Podobne cechy przekazu uczyniły Kazimierza Marcinkiewicza najpopularniejszym politykiem w Polsce. Zarzut, mówiący, że są to chwyty marketingowe jest trafny, ale de facto nie jest zarzutem. Polityk demokratyczny musi - i wiemy to od czasów antycznej retoryki – mówić zrozumiale i przekonująco. To jest zaleta, nie wada. Ale Jerzy Buzek posiada także inną cechę, która mimo, że podoba się Polakom w polskiej polityce jest już wadą. Jest on naiwniakiem, człowiekiem dobrodusznym, nieco romantycznym, a już na pewno nie da się o nim powiedzieć, że jest kilerem.

 Tymczasem tylko ten bezwzględny rodzaj polityków dominuje i odnosi sukcesy w Polsce. I takimi politykami są, znudzeni słuchaniem Buzka, panowie Schetyna, Komorowski i Tusk, wszyscy liderzy innych partii (Giertych, Lepper, Miller), zaś całkowitym politycznym humanoidem wydaję się być Jarosław Kaczyński. I to oczywiście czyni go tak skutecznym.  Wszyscy poczciwcy – od Olszewskiego po Mazowieckiego i Bugaja – wypadli ze sceny politycznej. Z kolei ci wewnętrznie rozdarci między subtelnością a skutecznością – tacy jak Dorn, czy Rokita – przeżywają gwałtowne wzloty i upadki. Bardzo ciekawą postacią wydaje się być - zwłaszcza w świetle rewelacji Janusza Kaczmarka - minister Zbigniew Ziobro, kreujący sobie wizerunek czułego twardziela, a będący prawdopodobnie niesłychanie bezwzględnym w niszczeniu swoich konkurentów. Ogólnie rzecz biorąc, zasadniczą kadrę polskich partii stanowią posłuszni żołnierze idący za wodzem. Ludzie niezależni, owszem, funkcjonują, ale tylko w ściśle wyznaczonym dla siebie polu – polu wizerunkowym. Można zatem postawić dwie kolejne tezy o polskiej polityce. Pierwsza mówi, że w Polsce sukcesy odnosi ten typ bezwzględnych i mało ideowych polityków, których Polacy raczej nie lubią. Po drugie,  politycy niezależni i niekonwencjonalni potrzebni są głównie do celów wizerunkowych. Dlaczego tak jest?

 Otóż wyjaśnienie tego faktu nie dostarczy nam raczej psychologia, choć bez wątpienia analiza preferowanego typu osobowości byłaby bardzo interesująca, ale raczej analiza konstrukcji dominujących partii politycznych, oraz ordynacji wyborczej, obowiązującej w naszym kraju. Po pierwsze, polska scena partyjna przez 18 lat ostatnich lat przeszła drogę, którą zachodnie partie pokonywały przez ostatnie 150 lat. Można to przedstawić jako przyspieszoną ewolucję hybryd, które da się w pewnym uproszczeniu podpiąć pod wyróżnione przez Richarda Katza i Petera Maira trzy "czyste" modele partii. Zaraz po 1989 roku dominowały małe, pozbawione rozbudowanych struktur, tzw. kanapowe partie (PC, ZChN, UD) do złudzenia przypominające elitarne partie z końca XIX w, funkcjonujące w realiach demokracji cenzusowej. Następnie przyszedł okres dominacji dwóch dużych koalicji wyborczych (SLD, AWS), opartych o szerokie struktury związków zawodowych, analogiczne poniekąd do socjalistycznych partii masowych z początku wieku XX (analizowanych w klasycznych studiach Moisey'a Ostrogorsky'ego i Roberta Michelsa). To w czym jednak bloki te nie upodabniały się do swojego modelu, to brak ścisłego posłuszeństwa wobec silnych liderów. Ten element zyskał swoją realizację w obecnie dominujących partiach, z wzorcowym przykładem PiS. Jednak dziś funkcjonujące partie zmierzają już ku innemu, zupełnie współczesnemu modelowi – partii kartelowej. Jednym z jej wyróżników jest korzystanie z państwowego finansowania, co daje jej status quasi-agencji rządowej.

 Po drugie, w Polsce toczy się mętna i niemrawa debata co do zasadności zmiany ordynacji wyborczej z proporcjonalnej na większościową. Tymczasem w tym kontekście jest to sprawa absolutnie kluczowa. Należy rozumieć konsekwencje płynące z faktu, że pewien zestaw reguł – jakim jest ordynacja – wytwarza matrycę interesów, kar i nagród, które sprawiają, ze pewnego typu zachowania są opłacalne, a inne nie. Jeśli zrozumiemy, jak nasza ordynacja wyborcza kształtuje model partii i ich relacje ze społeczeństwem dostrzeżemy głębokie źródło naszego niezadowolenia z polityki. Otóż, obowiązująca w Polsce i wpisana do polskiej konstytucji, proporcjonalna ordynacja wyborcza preferuje różnorodność i reprezentatywność ponad siłę reprezentacji i jasne rozstrzygnięcia. Do parlamentu dostaje się wiele partii, dla wyłonienia większości konieczne są negocjacje koalicyjne, a następnie oglądamy dramaty nieufności, w których efekcie przez 18 lat rządy mniejszościowe rządziły niemal tak samo długo, jak koalicyjne. Partia, która liczy na samodzielne rządzy, jak niegdyś SLD a dziś PO, wróży sobie z fusów – zawsze może jej zabraknąć jednego głosu i kryzys parlamentarny murowany. Co więcej, głosując na kandydatów poszeregowanych wg miejsc na listach wyborczych – stawiając krzyżyk przy nazwisku na kartce poświęconej danej partii - oddajemy wielką władzę w ręce liderów partyjnych, ponieważ to oni ustalają kolejność na listach wyborczych, a ta prerogatywa daje im całkowitą kontrolę nas swoimi partiami. Dlatego Jerzy Buzek może sobie przemawiać o dyskusji wewnętrznej i szerokim otwarciu, ale walka i tak rozegra się w trójkącie Schetyna-Komorowski-Tusk.

 Proporcjonalność ma oczywiście ten podstawowy dla nas w Polsce feler, że zmusza do głosowania na partie, a nie na ludzi. Okazuje się zatem, że dobry poseł, który wykonując swój mandat aktywnie przyczynia się do rozwoju swojego regionu, licząc na poparcie swojej constituency, prawdopodobnie kolejny raz do parlamentu się nie dostanie, jeśli jego partia pikuje w dół – ponieważ liczy się poparcie ogólnopolskie. Zadziwiający jest tu przykład Przemysława Gosiewskiego, który lobbując za peronem we Włoszczowie zachował się niejako wbrew nieformalnym regułom tej ordynacji, ale jak najbardziej zgonie z regułami preferowanej przez Polaków ordynacji większościowej, za co został przez media niemal rozstrzelany. Inną konsekwencją i zasadniczym problemem, bardzo w Polsce wyraźnym, jest fakt, że przy ordynacji proporcjonalnej interesy partii bardzo wyraźnie odrywają się od interesów wyborców, co może prowadzić do zachowań bardzo destrukcyjnych dla realizacji interesu ogółu. W ten sposób długoterminowy plan Jarosława Kaczyńskiego budowania silnej, szerokiej formacji prawicowej poprzez połknięcie przystawek i rozbicie PO musi nieuchronnie wchodzić w kolizję z cywilizowaną współpracą na rzecz dobra wspólnego. Zamiast zmienić ordynację na brytyjską – mocno polaryzującą scenę (3 partie), ale zapewniającą dyscyplinę dzięki władzy lidera umieszczania kandydatów w określonych okręgach - Kaczyński gwałcił sumienia swoich wyborców koalicjami, a pozostałym obywatelom fundował oglądanie parlamentarnych jatek.

 Te dwa czynniki, czyli proporcjonalność i głosowanie na posegregowane nazwiska należy uzupełnić trzecim – finansowaniem publicznym. Jest to rozpowszechniająca się na świecie forma odcięcia polityki od pieniędzy bogatych grup interesu, kupujących realizację swoich priorytetów. W Polsce wprowadzenie tego elementu dokonało się w 2001 roku z inicjatywy Ludwika Dorna i można powiedzieć, że było to genialne posunięcie polityczne. Pozwoliło to bowiem odciąć SLD od pieniędzy oligarchów, a PiS i PO zebrać fundusze na efektowną kampanię wyborczą. Jednak w nie tak dalekiej perspektywie z kombinacji tych trzech czynników wyłoni się fatalny system partii kartelowych. Niedługo będziemy mieli do czynienia ze sceną polityczną, na której funkcjonować będą 3-4 partie, w pełni sprofesjonalizowane i hyper-zdyscyplinowane, ale nie rywalizujące ze sobą nazbyt energicznie, ponieważ dysponujące stałymi i znaczącymi dochodami. Utworzy się polityczny kartel, w którym pojawienie się nowego głosu będzie niezmiernie trudne, ponieważ wiąże się to z koniecznością przekroczenia progu 3% poparcia wyborczego. A tego wszak nie da się dokonać bez pieniędzy, czego ilustracją są dzisiejsze próby ratowania się przed zagładą poprzez koalicję z SLD niedawnych renegatów z SdPl. i wyjałowionych demokratów.pl. Można zatem sformułować czwartą tezę o polskiej demokracji parlamentarnej: polska ordynacja jest nieefektywna, nie transmituje woli i zaufania wyborców oraz jest niezgodna z (republikańską) tradycją i kulturą polityczną, preferującą wybory spersonalizowane. Oraz piątą: jeżeli pozwolimy okrzepnąć temu systemowi partyjnemu, zamieni się on w kartel partii wodzowskich.

 Ostateczną konsekwencją wyłaniania się ponowoczesnego systemu partii kartelowych jest coraz większa rola marketingu politycznego. Modelowe partie tego typu nie mają bowiem rozbudowanych struktur regionalnych, ich tożsamość ideologiczna zaciera się, bo swoją ofertę kształtują one na podstawie badań rynkowych. Kampanie są coraz bardziej efektowne, a w spektaklu bardzo łatwo zaciera się przesłanie. Oczywiście zaawansowane oddziaływanie psychologiczne jest tendencją ogólnoświatową – niepokojącą, ale nieuchronną. Jednak w Polsce ma ono szczególny charakter. Partie i politycy bowiem gros swoich posunięć podporządkowują wymogom wizerunkowym, całkowicie niemal rezygnując posunięć strategicznych, często trudnych albo zbyt skomplikowanych. Programy polityczne mają w Polsce w najlepszym wypadku kształt propagandowych broszurek luźno związanych z realiami (PiS), albo są atrapami (słynne 12 stron PO) zastępującymi realny, ale ukryty, bo niemedialny program. Co więcej, poziom planów i analiz strategicznych dostępnych politykom na najwyższym szczeblu jest często bardzo mizerny. Polskie partie nie korzystają z usług think tanków, ani nie mają fundacji analitycznych – dostarczających im raportów na temat kluczowych problemów, a pieniądze z dotacji publicznych przeznaczają na instytuty badań marketingowych. To bowiem jest kluczem do doraźnego sukcesu. Teza kolejna brzmi zatem: marketing polityczny pochłania zasadnicza treść polskiej polityki – opakowanie często, jak w przypadku pakietu Kluski, okazuje się puste. Zaś teza siódma: politycy są racjonalni, zachowując się destrukcyjnie - robią to, co premiuje zły system reguł i instytucji. Stara lekcja amerykańskich founding fathers, że dobro wspólne musi dzięki instytucjom leżeć w prywatnym interesie, w Polsce musi zostać odrobiona przez jakąś przyszłą konstytuantę.

 W mediach roi się obecnie od analiz, dlaczego dany polityk powiedział to-a-tamto i jak to się odbije na jego popularności. Ale media w polskiej polityce są dziś nie tylko obserwatorem. Od czasu afery z taśmami Renaty Beger stały się też aktywnym kreatorem wydarzeń politycznych. Sprawa od strony dziennikarskiej została dość dobrze omówiona. Natomiast mało kto zwrócił uwagę na jej stronę polityczną. Należy jasno powiedzieć dwie rzeczy. W Polsce obowiązuje zasada wolnego mandatu i poseł nie jest związany żadnymi instrukcjami, ani przynależnością partyjną – może przechodzić do jakiej partii chce. Zachęcanie do przechodzenia za cukierki nie jest może eleganckie, ale to światowy standard – korupcja polityczna polega na czymś zupełnie innym. Ale druga sprawa wydaje się dalece ważniejsza. Media złamały pewną dobrą niepisaną zasadę nazywaną w USA – smoke-filled back rooms of politics – polityką zadymionych pokojów. Politycy muszą mieć do dyspozycji pewne pole niejawności. Jak wyglądają negocjacje koalicyjne, kiedy wstawi się do pokoju kamerę widzieliśmy zaraz po wyborach w 2005 r., kiedy liderzy partii, siedząc naprzeciw siebie de facto mówili do stojącej z boku kamery. Ale na tym nie koniec. Rola dziennikarzy w naszej polityce to rola, by tak powiedzieć, fluidu komunikacyjnego. Gdyby nagle zniknęli z korytarzy sejmowych, politycy straciliby pokaźną ilość informacji o intrygach. Polskiej polityce naprawdę dobrze by zrobił zakaz poruszania się dziennikarzy po parlamencie poza wyznaczoną wąską strefą. Politycy mniej zajmowaliby się knuciem, a dziennikarze musieliby głębiej wgryzać się w efekty ich prac.

 W obecnej demokracji szefowie mediów to ludzie o pozycji porównywalnej z szefami partii. Rodziny Sulzburgerów (New York Times), Grahamów (Washington Post), czy Bankroftów (do niedawna Wall Street Journal) uważają się za strażników amerykańskiej demokracji. Rodziny te posiadają uprzywilejowany rodzaj akcji dający im kontrolę nad swoimi gazetami, a misja publiczna jest w nich przekazywana z pokolenia na pokolenie na równi ze sztuką zarządzania. Niedawna oferta kupna WSJ przez Ruperta Murdocha nie była wcale odrzucana z powodów finansowych. W Polsce ruchy wokół obsady stanowisk redaktorów naczelnych dużych gazet (patrz: Presspublica, Axel Springer), czy mediów elektronicznych (TVP, Polsat) zależne są od koniunktury politycznej. I o tyle tylko możemy je uznać za dobre, o ile wspierają pluralizm. Dziejowym zaś chyba fenomenem był redaktor naczelny dużej gazety, który przez wiele lat dzierżył rząd dusz setek tysięcy wykształceńców i post-socjalistycznych inteligentów oraz pociągał za sznurki w kilku partiach, a którego odejście ze stanowiska dla niektórych warte było zmiany numeru polskiej republiki. Dziennikarze są dziś często wobec swoich szefów, a oni wobec komercyjnych właścicieli mediów w podobnej pozycji, jak szeregowi posłowie do swoich liderów – dyscyplina, trzymanie linii obowiązuje. Rzetelność intelektualna i maksymalny możliwy obiektywizm dziennikarza jako esencja służby wobec odbiorców-współobywateli to ostatnio raczej tylko histeryczna retoryka establishmentu dziennikarzy na ceremoniach przyznawania sobie nagród środowiskowych, niż prawdziwa misja. I jest to tym niebezpieczne, że dla dziennikarza nie ma innej obrony przed serwilizmem i byciem zinstrumentalizowanym, jak tradycyjna "naiwna" postawa niezależna. Teza ósma zatem brzmi: polska polityka osuwa się w spektakl, a media grają w nim często rolę suflerów ułatwiając politykom intryganctwo i politykierstwo.

 W ten sposób wróciliśmy do początku. Do poziomu medialnej edukacji politycznej. To ona wpływa na poziom wiedzy politycznej obywateli – wszystkich, i tych prostych i tych najlepiej wykształconych. Bo to poprzez media można dziś – prawdopodobnie dalece łatwiej, niż poprzez politykę – wprowadzić w publiczny dyskurs nowe idee i pomysły, interweniować i sugerować dobre rozwiązania. Politycy rozpoczynają dzień od lektury gazet i z nich często czerpią dużą cześć swojej wiedzy. Zatem czas postawić sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Dziennikarze musza pozbyć się pokusy manipulowana polityką, ich szefowie pokusy posiadania swoich partii, a nauczyć się na nowo służby dobru wspólnemu. Bo języka dobra wspólnego – gdy np. porównuje się polska prasę z amerykańską – brakuje szczególnie. Oczywiście istnieją różne poglądy na temat tego, czym takie dobro jest, ale to daje właśnie pole do polemik. Ten pryzmat pozwoli patrzeć nam wszystkim na Polskę jak na nasze wspólne dobro. Jak na naszą Rzeczpospolitą!

 

Jan Filip Staniłko

 

Autor (1979 r.) jest doktorantem w Instytucie Filozofii UJ, analitykiem Ośrodka Myśli Politycznej oraz redaktorem dwumiesięcznika Acana

 

Tekst powstał we wrześniu 2007 i został zamieszczony na stronie www.warsztaty.org, został uaktualniony w październiku 2007

Warsztaty Analiz Socjologicznych to nowoczesna instytucja oparta na wzajemnym zaufaniu. Unikamy zaszufladkowania organizacyjnego. Świadomi wyzwań, przed którymi stoją młodzi Polacy mający ambicję wpływać na rzeczywistość społeczną w kraju, nie zaś tylko być jej biernymi uczestnikami, stawiamy na ciągłe doskonalenie naszego Warsztatu. Kontakt: warsztaty@warsztaty.org warsztaty.org Promote Your Page Too

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (4)

Inne tematy w dziale Polityka