Od czasu dymisji Jarosława Gowina minęło już kilka dni. I choć temperatura towarzysząca roszadzie na stanowisku Ministra Sprawiedliwości powoli spada, to mam wrażenie, że wśród wielu zwolenników PO – szczególnie tych o konserwatywnych poglądach – pozostał i pozostanie spory niesmak. Nic też nie zapowiada, że partia rządząca poda im coś na osłodę tej goryczy.
Jarosław Gowin jest przez wielu konserwatywnych wyborców PO, traktowany jak ktoś w rodzaju samotnego bohatera który dzielnie stawia czoło lewicowej ideologii. A od czasu kiedy Gowin otrzymał tekę ministra sprawiedliwości i miesiąc po miesiącu toczył ideologiczne boje z posłami i szefostwem własnej partii, te sympatie zamieniły się niemal w uwielbienie.
Co ciekawe, autorytet ministra Gowina rósł proporcjonalnie do pogłębiania się rozdźwięków pomiędzy jego poglądami a stanowiskiem większości własnej partii. Skutkiem tego był istny paradoks, bo konserwatywnym wyborcom PO absolutnie nie przeszkadzało to w głoszeniu jeszcze większego poparcia dla partii, która ich faworyta krytykowała niemal na każdym kroku, a dymisja od miesięcy wisiała na włosku. Przyczyny tego fenomenu są dość oczywiste – Platforma Obywatelska nie jest bowiem partią skupioną wokół żadnej optyki światopoglądowej, a jej zwolenników bardziej łączy tożsamość dominacji społecznej niż jakaś wizja budowania państwa. Tu wystarczą światłe hasła, z realizacji których elektorat Platformy i tak swoich przedstawicieli nigdy nie rozliczał. Na marginesie mówiąc, tak silnej więzi środowiskowej, i tak żelaznego elektoratu spod znaku: „mimo wszystko”, może dziś Platformie pozazdrościć każda partia w Polsce.
Jarosław Gowin w Platformie pozostał i najpewniej nie ma nawet cienia zagrożenia że kiedyś zaproponuje swoim wyborcom jakąś inną opcję polityczną. Mimo to pozostał jakiś niesmak. Trudno bowiem zaprzeczyć, że człowiek, który był w oczach części elektoratu bardzo ważną częścią „środowiska nieomylnych”, nagle tak po prostu, jakby nigdy nic, został odsunięty od świętych praw. Mówiąc kolokwialnie: podziękowano mu. Samotny bohater walki ideowej przegrał – i to przegrał z własną partią, która jest niesłychanie ważnym zwornikiem tożsamości dla swojego elektoratu – także tego konserwatywnego. Ta sytuacja spowodowała więc niezręczny układ konfrontacji ideologicznej pomiędzy partią a jednym z jej filarów wokół którego skupia się elektorat.
Po konflikcie o legalizację Związków Partnerskich główne zarzuty, jakie spadły na Jarosława Gowina dotyczyły nie treści Konstytucji na którą się powołał ale … braku lojalności wobec premiera Tuska i swojej partii. Zaś wypowiedź na temat zarodków, które niemieckie kliniki podobno nielegalnie skupują z Polski, rzekomo spowodowała, że premier Tusk znalazł się w niezręcznej sytuacji podczas wizyty w Niemczech. Minister Gowin zaczął być więc postrzegany niemal jak polityk, prawicowej opozycji – tej nienawistnej, konserwatywnej, która chce zawłaszczyć władzę i już nawet „przebiera nogami” żeby ją odebrać światłemu gremium środowiska Platformy. W efekcie Gowina trzeba teraz niemal bronić przed łatką „pisowca”, bo inaczej nie tylko przestanie być magnesem przyciągającym wielbicieli jego walki o konserwatywny wymiar Platformy, ale także trudno będzie się jego osobą posługiwać w budowaniu obrazu kosmopolitycznej partii.
Donald Tusk już zapowiedział, że zbliżające się wybory na szefa PO będą przeprowadzone w sposób powszechny. Co to oznacza mogliśmy się przekonać przed trzema laty kiedy Platforma organizowała tzw prawybory, mające na celu wyłonić swojego kandydata w wyborach prezydenckich. Jakie były cele przeprowadzenia tamtych prawyborów, wyjaśniał zresztą ówczesny wiceszef klubu PO Janusz Palikot na swoim blogu 1 lutego 2010 roku:
„/…/A starcie tych właśnie osób [Komorowskiego, Sikorskiego, Olechowskiego i Palikota. przyp. mój] dało by szansę wypracowania czegoś, co w jakimś sensie byłoby prawdziwą średnią partii, a nie tylko wymiarem jednego, nawet najlepszego, lidera.”
Jak ten socjotechniczny zabieg wyglądał „w praniu” widzieliśmy sami. Członkowie szefostwa partii jeżdżący po strukturach poziomych i robiący kampanię Komorowskiemu, Sikorski żalący się, że w regionach kampania jest prowadzona na Komorowskiego i że ma w ogóle problemy z pomocą działaczy w regionach – uśmiechnięty i serdeczny Komorowski uspokajający go „Radku wyluzuj” i kontrkandydat Janusz Palikot głoszący, że:
„moim zdaniem to było by dużo lepiej dla partii gdyby Donald Tusk znów wygrał wybory parlamentarne, znów został premierem na następne cztery lata, miał przyjaznego prezydenta w osobie Bronisława Komorowskiego /…/”
Tym razem będzie oczywiście tak samo z tym że w rolę „pozoranta” wypracowującego ową „prawdziwą średnią partii” zostanie wcielony Jarosław Gowin.
Dla konserwatywnego elektoratu Platformy owa „średnia partii” może jednak nie do końca przykryć fakt porażki jej konserwatywnego listka figowego jakim jest teraz Gowin. Tym bardziej że każdy zdaje sobie sprawę, że dla PO szef w osobie Jarosława Gowina to rozpad partii.
Nie może więc kandydować – bo porażka byłaby policzkiem dla konserwatystów, nie może też nie włączyć się w kandydowanie bo to utrudni im dalsze utożsamianie się z partią.
W oczach wielu z nich będzie więc satysfakcjonujące jeśli stanie w szranki wyborcze o stanowisko prezydenta Krakowa. Nie będzie to w żaden sposób konfrontowało ze sobą środowisk elektoratu PO a co więcej partia nie będzie się musiała określać światopoglądowo, i jej wyborcy nadal będą mogli się skupić tylko wokół świętej sprawy obrony władzy dla swojej grupy społecznej.
P.S. Myślę że wciąż otwartą sprawą jest czy casus prof. Zyty Gilowskiej, prof. Zbigniewa Religi czy Grażyny Gęsickiej nie może być dla gowina bardziej realny niż próba bycia konserwatywnym listkiem figowym dla środowiska które od lat próbuje go z siebie zedrzeć.
Inne tematy w dziale Polityka