Marek Budzisz Marek Budzisz
3724
BLOG

Demokracja na Białorusi i w Kazachstanie? Ostrożnie.

Marek Budzisz Marek Budzisz Świat Obserwuj temat Obserwuj notkę 48

Aleksander Łukaszenka, po powrocie z Soczi odbył spotkanie z kierownictwem mediów państwowych w trakcie którego powiedział, że trzeba „przygotować się na wojnę informacyjną w czasie zbliżającej się kampanii przed wyborami prezydenckimi, bo będą strzelać ze wszystkich stron, a najbardziej w plecy”. Co miał na myśli? Z pewnością nie aktywność medialną opozycji, albo nie tylko to, bo swą wypowiedź uzupełnił stwierdzeniem, że zlecił swoim służbom prasowy sporządzenie analizy tego co piszą i mówią o Białorusi media rosyjskie „za którymi stoją konkretni ludzie”. Warto na tę wypowiedź zwrócić uwagę z dwóch powodów. Oczywiście wskazanie Rosji jako państwa, które w czasie kampanii prezydenckiej może rozpocząć atak informacyjny jest świadectwem nastrojów jakie panują w ekipie Łukaszenki i wiele mówią o atmosferze negocjacji w Soczi i w czasie wcześniejszych spotkań. Ale znacznie bardziej interesujący jest ten drugi wątek. O jakich ludziach w rosyjskiej elicie władzy może myśleć białoruski prezydent? Już wcześniej w jego publicznych wypowiedziach pojawiły się sformułowania, iż w istocie ostatnia linia polityki Rosji wobec Białorusi jest zbudowana przez moskiewskich „liberałów”, którzy opowiadają się za odcięciem „bratniej pomocy”. Powiedział też, że nie rozumie dlaczego Marat Markow, kierujący białoruskim kanałem ONT dopuścił do tego, iż większość treści pochodzi z rosyjskiego, państwowego Kanału 1. W trakcie spotkania padły również deklaracje o powołaniu nowego oficjalnego kanału informacyjnego „na wzór Euronews”. Zdaniem omawiających całą sprawę białoruskich komentatorów deklaracje Łukaszenki odczytywać należy z jednej strony jako dążenie do uniezależnienia od „przekazu z Rosji”, ale z drugiej, i to dla nas ciekawsze, jako zapowiedź raczej konsolidacji obozu władzy, a nie deklaracje reformowania, przede wszystkim gospodarki, i jej większego otwarcia „na Zachód”. Wprost o tym, że raczej nie należy spodziewać się zmian, zaproszenia kapitału zagranicznego czy liberalizacji systemu, mówi w wywiadzie prasowym Wiktor Babariko, kierujący Biełgazprombankiem. W jego opinii nie będzie reform bo władze doskonale zdają sobie sprawę, że białoruskie firmy nie są w stanie konkurować jeśli idzie o jakość produktów i ich cenę z Zachodem. I w tej sytuacji otwarcie rynku, prywatyzacja, większa konkurencja doprowadziłaby do szybkiego ich wyeliminowania. Polityczną konsekwencją tego rodzaju otwarcia byłoby nawarstwienie się problemów, bo do obecnych dołączyłyby się kwestie związane z upadającymi zakładami, narastającym bezrobociem i wymuszoną emigracją zarobkową. Czyli w mniejszym lub większym stopniu powtórka scenariusza ukraińskiego. I na to władza nie pójdzie. A na co jest zdecydowana? Przede wszystkim na umocnienie swej pozycji, zaciśnięcie pasa i przetrwanie trudnego okresu w relacjach z Moskwą w nadziei, że na Kremlu dojdą do wniosku, że dotychczasowa linia polityczna wobec Mińska nie działa i trzeba spróbować innej. W planie politycznym oznacza to kurs nie na demokratyzację systemu, ale przeciwnie, na zwiększenie kontroli. Obawy Zachodu związane z przyszłością Białorusi Łukaszenka wykorzystał już w trakcie ubiegłorocznych wyborów parlamentarnych nie dopuszczając nawet jednego przedstawiciela opozycji do izby niższej tamtejszego ciała ustawodawczego. Nawet jeśli będą miały miejsce zmiany, w pozytywnym kierunku, np. personalne, bo sporo się mówi o zmianie premiera, to raczej będą to zmiany kosmetyczne, bez reform i otwarcia politycznego. Dopiero w dłuższej perspektywie, o ile okaże się, że polityka Rosji się nie zmienia białoruskie elity władzy, ale tylko pod presją a nie dlatego, że nagle staną się zwolennikami rozwiązań rynkowych i demokracji, mogą zacząć zmiany. W gruncie rzeczy, w takim wariancie może być to proces rozpisany raczej na lata, niźli miesiące. Chyba, że w grę wchodzi scenariusz rewolucyjny, czyli wybuch, na tle szybko pogarszających się warunków życia, erupcja sprzeciwu społecznego. Ale i w tym wypadku, niemała część białoruskich komentatorów jest zdania, że będzie to bunt nie tyle wspierający niepodległościowe aspiracje, ale raczej prorosyjskie, czy może prointegracyjne, bo ludzie będą chcieli aby „wszystko było tak jak dawniej”. Innymi słowy – nie miejmy złudzeń, zmiany jeśli w ogóle na Białorusi nastąpią, to nie szybko, a zmiany szybkie mogą paradoksalnie doprowadzić do większego uzależnienia od Rosji, tak jak po aksamitnej rewolucji w Armenii.

Przy okazji tego co się tam dzieje ujawnianych jest sporo interesujących szczegółów, zarówno niedawnych rozmów w Soczi jak i wcześniejszych, z amerykańskim Sekretarzem Stanu w Mińsku. Zacznijmy od tych ostatnich. Jak informuje amerykańskie portal Daily Beast, powołując się na nieoficjalne źródła związane z rządem, w trakcie wizyty Mikea Pompeo podpisano poufne, ramowe porozumienie między nieustaloną z nazwy naftową firmą z Dakoty Pd. a białoruskim, państwowym koncernem paliwowym. Przewiduje ono, ponoć, dostawy na Białoruś, w tym roku 2,5 mln ton amerykańskiej ropy. Tego samego dnia, kiedy informacja ujrzała światło dzienne, została ona przez władze oficjalnie zdementowana. Ale to akurat nic dziwnego, bo jak informuje dobrze poinformowany kanał Pul Pierwogo, powiązany z administracją Łukaszenki, nadający na platformie Telegram, wicepremier Krutyj prowadzi właśnie wielogodzinne negocjacje z potencjalnymi dostawcami ropy z Rosji i tego rodzaju nowiny nie są zapewne mu na rękę. Z tego samego źródła można się dowiedzieć, że Krutyj na bieżąco raportuje stan rozmów Łukaszence. A nie idą one chyba zbyt dobrze, bo władze poinformowały, że białoruskie rafinerie właśnie zaczęły wykorzystywać, po to aby w ogóle móc pracować, tzw. techniczny zasób ropy. Chodzi o ropę wypełniającą rezerwowe ropociągi, która się tam znajduje po to, aby te nie ulegały przyspieszonemu zużyciu.

Inną informacją podzielił się w stacji radiowej Echo Moskwy politolog Stanisław Biełkowski, w przeszłości doradca Putina, człowiek blisko związany z Kremlem, dziś raczej po stronie opozycji. Powiedział on, że Łukaszenka w trakcie rozmów z Putinem zaczął rozgrywać jedną ze swych ostatnich kart atutowych – a jest nią kwestia przyszłości stacji radiolokacyjnej Wołga, bez której rosyjski system ostrzegania przed atakiem nuklearnym jest dziurawy, a w praktyce nie działa. Z punktu widzenia rosyjskich wojskowych jej przyszłość jest o tyle istotniejsza teraz niźli jeszcze kilka lat temu, że są oni zdania, iż Amerykanie już przywieźli do Polski rakiety Tomahawk, a nie wiadomo czy i nie głowice nuklearne. Chodzi o instalacje znajdujące się 48 km od miejscowości Baranowicze. W 1995 roku Białoruś wydzierżawiła je Federacji Rosyjskiej na 25 lat, zwalniając ją przy tym z opłat z tego tytułu. Mówiło się o rosyjskim wsparciu dla modernizacji białoruskich sił zbrojnych, ale teraz, Mińsk jest zdania, że takowego wsparcia nie było i jeśli Moskwa chce przedłużenia umowy, a z pewnością chce, to trzeba usiąść do stołu rozmów. Jeśliby te doniesienia potwierdziły się, to mielibyśmy do czynienia z ciekawą rozgrywką.

I wreszcie kolejna nowina, tym razem ujawniona najprawdopodobniej przez innego rosyjskiego politologa Gleba Pawłowskiego, choć amerykański Bloomberg, który o tym pisze powołuje się na nieoficjalne źródła na Kremlu. Ale Pawłowski już wcześniej przedstawiał tę teorię, w myśl której genezą rosyjskich zmian konstytucyjnych, dość niespodziewanie ogłoszonych przez Putina w połowie stycznia, było fiasku planu integracyjnego z Białorusią. Bo to miała być ponoć pierwsza i główna opcja Moskwy – połączenie dwóch organizmów państwowych, a może nawet w szerszym kształcie i dlatego jesienią ubiegłego roku mieszkańcom zbuntowanych ukraińskich prowincji zaczęto wydawać rosyjskie paszporty, i powołanie Putina, na szefa tego neo-ZSRR. Plan upadł i trzeba było realizować wariant B, czyli to co dziś obserwujemy. Dymisja Miedwiediewa, który był zwolennikiem projektu integracyjnego i rosyjskiej presji ekonomicznej na Białoruś miałaby być konsekwencją niepowodzenia tego zamierzenia. O tym, że teraz mniej będzie mówić się o integracji świadczą tez niedawne zastanawiające słowa wiceszefa administracji Kremla, Dmitrija Kozaka, który po rozmowach w Soczi mówił jedynie o kontynuowaniu konsultacji na różnych administracyjnych szczeblach, ale generalnie poświęcił integracji niewiele uwagi.

Sporo ciekawego działo i dzieje się też w Kazachstanie, kolejnym kraju, który niedawno odwiedził amerykański Sekretarz Stanu i którego polityka zarówno dla układu sił w Azji Środkowej, jak i w rozmaitych rosyjskich sojuszach i platformach integracyjnych, jest kluczowa. Dziesięć osób zabitych, ponad 150 rannych, w tym 19 funkcjonariuszy sił porządkowych (niektórzy mają rany postrzałowe), kilka tysięcy uciekinierów, spalone domy i samochody – to bilans zajść na tle narodowościowym w południowym Kazachstanie, zamieszkiwanym przez muzułmańską mniejszość Dunganów, które miały miejsce na początku tygodnia. Ta licząca niewiele ponad 100 tyś. osób grupa etniczna przywędrowała jeszcze w XIX wieku na obszary dzisiejszego Kazachstanu po nieudanej próbie powstania w Chinach, ale jej przedstawiciele utrzymali wierzenia i tradycje chińsko – tybetańskiej rodziny narodów.

Relacje mediów na temat powodów zajść, ale również informacje związane z reakcją lokalnych władz różnią się dość znacznie. W świetle jednych mieliśmy do czynienia z porachunkami gangsterskimi między grupami rywalizującymi ze sobą o kontrolę nad nieodległą granicą z Kirgistanem. Inni dziennikarze, relacjonujący wydarzenia, zwracają uwagę na narodowościowe tło wydarzeń a także postawę miejscowej policji, która nie tylko nie interweniowała, ale wręcz uczestniczyła w pogromach, którym kres położyło dopiero przybycie sił specjalnych. Reakcja władz, zwłaszcza prezydenta Tokajewa, który nie tylko zdymisjonował szefów miejscowej policji i władz administracyjnych ale przysłał na ich miejsce z misją uspokojenia sytuacji wicepremiera rządu świadczy o tym, że sytuacja została potraktowana poważnie. Sam Tokajew występując publicznie mówił wręcz o akcji „prowokatorów”. Przy okazji zapowiedział powołanie państwowej komisji mającej wyjaśnić co się stało oraz złożonej z najważniejszych urzędników (w tym i Prokuratora Generalnego) grupy dochodzeniowej, której zadaniem ma być złapanie i ukaranie tych, którzy inicjowali zajścia. Obserwatorzy zwracają uwagę na fakt, iż próba wywołania zamieszek na tle narodowościowym jest nie tylko ogromną stratą wizerunkową dla władz, które budują obraz Kazachstanu jako kraju w którym harmonijnie żyją różne grupy etniczne ale również stanowić mogą zagrożenie dla kursu na liberalizację, który od roku realizuje nowy prezydent kraju. Niepokój władz jest tym większy, że w trakcie zamieszek w serwisach społecznościowych zamieszczane były apele aby po rozprawieniu się z Dunganami „pójść” na nieodległą Ałmaty, kulturową stolicę Kazachstanu. W prorosyjskich portalach relacjonujących życie Azji Środkowej sporo jest wypowiedzi przywoływanych ekspertów, którzy argumentują, że wydarzenia te są dowodem „całkowitego fiaska” polityki, od lat uprawianej przez władze Kazachstanu. Jej istotą było, obok oficjalnych sloganów o tym, że w kraju wszystkie narody i grupy etniczne żyją w harmonii, polityka która sprowadzała się do preferowania w służbie publicznej Kazachów. I teraz, w obliczu ostatnich pogromów, władze winny przemyśleć sens jej kontynuowania.

Wybuch zajść związany może być też, jak się uważa, z niedawną wizytą w Kazachstanie amerykańskiego Sekretarza Stanu Mike’a Pompeo, a zwłaszcza wyraźnie antychińskim tonem jego wystąpień. Amerykański polityk podniósł kwestię prześladowań Ujgurów w sąsiedniej chińskiej prowincji Sinciang, zamienionej przez Pekin w wielki obóz, a raczej Gułag, gdzie do niewolniczej pracy zmuszanych jest ponad milion osób. Ujgurzy, grupa etniczna pochodzenia tureckiego są uznawani w Kazachstanie za część narodu a skierowane przeciw nim represje budzą spore emocje. A trzeba pamiętać, że w latach 1862 – 1877, to właśnie Dunganowie wespół z Ujgurami wywołali antychińskie powstanie.

Ale to nie jedyne ciekawe, wręcz zastanawiające wydarzenie związane z Kazachstanem, jakie miało miejsce w ostatnich dniach. Dziś media brytyjskie poinformowały, że o azyl polityczny poprosił Aisultan Nazarbajew, wnuk elbasy, lidera kraju. Jest on poróżnionym z matką, synem najstarszej córki Nazarbajewa, Darigi, która upatrywana jest na następcę „tymczasowego” prezydenta Tokajewa. Aisultan, trzeba to od razu zaznaczyć nie jest szczególnie wiarygodny, w ubiegłym roku został, po tym jak napadł na brytyjskiego policjanta, skierowany na przymusową kuracje antynarkotykową, ale z racji swego urodzenia i pozycji w kazachskich elitach może dysponować ciekawymi informacjami. Ukończył brytyjski Sandhurst, czyli akademię wojskową, a po powrocie do kraju został skierowany przez dziadka do kazachskiego kontrwywiadu. Może zatem dysponować ciekawymi informacjami, które jak już zapowiedział ujawni w długim wywiadzie dla The Times, oczywiście jeśli, jak sam zaznaczył, dożyje spotkania z dziennikarzami. Będziemy zatem mieli możliwość dość szybkiego sprawdzenia, czy traktowany jest przez swoich poważnie. Z tego co już powiedział wyłania się obraz chciwej i skorumpowanej elity Kazachstanu, której głównym celem jest kontrolowanie możliwie lukratywnych obszarów gospodarki kraju. To właśnie rywalizacja o kontrakty gazowe z Rosją doprowadziła do jego konfliktu z matką, emigracji i kłopotów. Chodzi o możliwość sprawowania kontroli nad firmą pośrednicząca między Gazpromem a kazachskimi producentami gazu. Rocznie z tytułu „premii” zarabia ona do 2 mld dolarów, które przez banki znajdujące się w Singapurze trafiają później na Zachód. Z tym, że dla strony Kazachskiej jest ok. 700 mln dolarów rocznie, resztę biorą dla siebie rosyjscy „partnerzy”. Można się domyślać, że teraz trwa walka w kazachskich elitach, kto będzie ten obszar kontrolował. Być może przypadkowo, a może nie, wczoraj w Moskwie spotkał się z odpowiadającym za rosyjski sektor węglowodorów ministrem Nowakiem jego kazachski odpowiednik. Zaproponował on aby gazociąg Siła Syberii 2, który Moskwa chce poprowadzić do Chin przez terytorium Mongolii, na co Chińczycy nie bardzo chcą się zgodzić, przebiegał raczej przez Kazachstan. Agencje nie poinformowały o reakcji Moskwy, ale jakaś gra właśnie się zaczyna. W tle wielkie pieniądze, wpływy i władza.

Co łączy te obydwa kraje będące częścią rosyjskiej strefy wpływów a od pewnego czasu uprawiające politykę na usamodzielnienie się? Z pewnością to, że wydarzenia, które możemy tam obserwować wymykają się uproszczonym, stosowanym przez nas schematom interpretacyjnym. My lubimy postrzegać wszystko przez pryzmat opcji prozachodniej, którą często łączymy z wolnościami politycznymi i gospodarką rynkową albo rywalizującą z nią opcji promoskiewskiej. Ale w tych krajach, w równym stopniu na Białorusi jak i w Kazachstanie, opcja prozachodnia wcale nie musi wynikać z kursu na reformy i wolności. Zmniejsza to nasz komfort, mało tego, zmusza nas do wykazania tego co można określić mianem strategicznej cierpliwości, bo polityczny dryf w stronę Zachodu satrapów takich jak Łukaszenka czy Nazarbajew wcale nie czyni ich obrońcami zachodniego stylu życia. Zmiany, jeśli nastąpią, mogą być powolne. Ich przyspieszenie, raczej wskazywać może na powrót do rosyjskiej strefy wpływów.


Jestem byłym dziennikarzem (TVP - Puls Dnia, Życie, Radio Plus) i analitykiem. Z wykształcenia jestem historykiem. Obserwuję Rosję i świat bo wiele się dzieje, a Polacy niewiele o tym wiedzą. https://www.facebook.com/Wie%C5%9Bci-z-Rosji-1645189955785088/

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka