wiktor karwoski wiktor karwoski
445
BLOG

NAUKOWE OSZUSTWA

wiktor karwoski wiktor karwoski Technologie Obserwuj notkę 2

Na stronie internetowej:


TYGODNIK TVP. ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy.


Znalazłem  artykuł  Pani – Magdaleny Kawalec-Segond.


Wielkie oszustwa. Nauka bywa nie tylko areną wiekopomnych odkryć…


– Magdalena Kawalec-Segond,
biolog molekularny i mikrobiolog, współautorka „Słownika bakterii”

Nauka to dziś przemysł. Coraz mniej wśród badaczy dziwaków, filozofów, skrzypków, miłośników opery czy kubańskich cygar, a coraz więcej wyrobników. Przemęczonych, zestresowanych, depresyjnych. I bywa, że oszukujących, żeby zarobić czy w ogóle przeżyć. Publikuj lub przepadnij!
Brak zaufania do wszelkich „jajogłowych”, wszelkich elit, wszelkich ekspertów daje się odnotować jako globalny trend obecnego społeczeństwa. To chyba jedna z najważniejszych jego cech, odróżniających synów od ojców i dziadów, którzy żyli w czasach wielkiej industrializacji. Nad przyczynami zjawiska, które przejawia się w tak groźnych dla ludzkości sprawach, że średnio co piąty obywatel „pierwszego świata” wierzy, iż szczepionki powodują autyzm, trzeba się pochylić z mądrością, ale i uderzając się w pierś. Mea culpa!
I to nie tylko dlatego, że w najdoskonalszych dziś systemach edukacyjnych ludzie kompletnie nie są kształceni w sposób pozwalający im zrozumieć, czym jest w istocie autyzm i jak naprawdę działają szczepionki. A dlatego, że systemy edukacyjne „alfy” tworzą dla „epsilonów”. Może to właśnie w takim podejściu do zagadnienia tkwi największy grzech.

Jest bowiem faktem bezspornym, że elity (ktokolwiek za nie się uważa) za bardzo uwierzyły, że są jedynie mądre, a lud jest ciemny, bo tak chce i lubi. To taki liberalny pogląd na mądrość, w zasadzie zwierciadlane odbicie liberalnych poglądów na gospodarkę, gdzie ludzie masowo są biedni, bo tak chcą i inaczej nie potrafią. W języku dawnych powieści, dziś kastrowanych ze słów „niezrozumiałych”, taką postawę nazywano pogardą.

Przesłaniem tych powieści, jakże słusznie przypominanych na stulecie odzyskania przez Polskę niepodległości, jest potrzeba objęcia owych mas (kogokolwiek za nie się uważa) światłem i jednak szacunkiem. Co więcej, choćby w tak banalnej a jednocześnie dramatycznej kwestii, jak powszechność szczepień, w zwarcie ze zdrowym rozsądkiem i naukowymi faktami wchodzą nie gospodarze z Podkarpacia, zwani powszechnie „Januszami i Grażynami”, ale „młodzi, wykształceni z wielkich ośrodków”, zwani skrótowo MWZWO. Problem odmowy szczepień nie dotyczy Jasła, tylko Warszawy.

Nie będę tu się dalej rozwodzić, jak uczono MWZWO biologii w szkole, bo chciałam o czym innym. O sytuacjach, gdy naukowcy i inni mędrcy (nie używam tego słowa sarkastycznie) zachowują się już nie tylko jak rozkapryszona arystokracja. Co wynika ze słabości w przyswojeniu zasad savoir vivre, jak mniemam. Trochę też może z kompleksów. I z nieznajomości lub lekceważenia historii, która pokazuje, że ich poprzedników podobne podejście kosztowało utratę głów. Dosłownie.
Chcę raczej opowiedzieć o kilku sprawach, w których naukowcy, niszcząc niestety zaufanie do nauki jako takiej, okazali się oszustami. I czasem latami opowiadali duby smalone, oficjalnie, w swoich jakże wysoko „impaktowanych”, czyli budujących im karierę, publikacjach.

Mysz – niedoszła „matka” owcy Dolly

Pamiętacie historię owcy Dolly – pierwszego sklonowanego ssaka? Był rok 1996. Ian Willmut, z niewielkiego szkockiego Instytutu Roslin, przeniósł jądro komórki wymienia owcy do komórki jajowej tego gatunku pozbawionej uprzednio własnego jądra. I narodziła się Dolly, nazwana tak na cześć gwiazdy country obdarzonej wyjątkowo hojnie przez naturę – Dolly Parton. A wraz z Dolly narodził się nowy wspaniały świat. Myli się jednak ten, kto sądzi, że Dolly była pierwsza, że żaden naukowiec przed Ianem Willmutem nie ogłosił światu sklonowania ssaka.
Wcześniej kto inny, dziś już niemal zapomniany doniósł, i to na pierwszej stronie „New York Timesa” z 4 stycznia 1981 roku, że oto pierwsze na świecie klonowanie ssaków zakończyło się sukcesem i mamy trzy sklonowane myszy. Karl Oscar Illmensee był wtedy profesorem Uniwersytetu w Genewie. Wielka sława zniknęła jak dym, gdy kolejni i kolejni naukowcy ogłaszali, najpierw w prywatnej wewnętrznej korespondencji, wreszcie zaś w listach do prestiżowych czasopism naukowych, że nie są w stanie powtórzyć eksperymentu Illmensee. Czyli dokonać transplantacji jądra komórki mysiego zarodka do, pozbawionej chwilę wcześniej jądra, zapłodnionej komórki jajowej myszy. Mimo wielu starań i zastosowania jak najściślej protokołu laboratorium ze Szwajcarii.

Illmensee zaczął być coraz mocniej oskarżany publicznie o oszustwo. Zwłaszcza od momentu, gdy doktorant Davor Solter z renomowanego Wistar Institute of Anatomy and Biology w Filadelfii (USA) nie zdołał myszy sklonować metodą Illmensee. I po prostu, wraz ze swoim szefem, napisał o tym artykuł do prestiżowego czasopisma naukowego w roku 1984. Na tej podstawie artykuł Illmensee o klonowaniu myszy wycofano z czasopism naukowych. I tak Ian Willmut został wiele lat później „ojcem” pierwszego sklonowanego ssaka.

Już w 1983 roku Uniwersytet w Genewie oraz komisja zewnętrzna rozpoczęły śledztwo. Nie znaleziono definitywnych dowodów na oszustwo naukowe, ale… publicznie uznano, że notatki laboratoryjne Illmensee pozostawiają wiele do życzenia. Zalecono mu także, by jednak powtórzył swoje eksperymenty w towarzystwie. Czyli by stanął przy stole laboratoryjnym ze swoimi kolegami po fachu i pokazał, że eksperyment, w jego cudownych rękach, jednak działa.

Jednym z tych wybrańców był obecny prof. Jacek Andrzej Modliński z Instytutu Genetyki i Hodowli Zwierząt PAN w Jastrzębcu. Mimo kilku prób z różnymi naukowcami, Illmensee nigdy więcej, w warunkach kontrolowanych, nie uzyskał nawet jednej żywej sklonowanej myszy. I rozstał się z Uniwersytetem w Genewie, a następnie Uniwersytetem w Salzburgu i Szpitalem Uniwersyteckim w Insbruku.
Swą karierę poświęcił potem, zwłaszcza po roku 2000, pracom w dziedzinie ludzkiego zapłodnienia pozaustrojowego (czyli In vitro). Głównie dla firmy Reprogen. Może trudno w to uwierzyć, ale publikował, pracował nad podziałem zarodków ludzkich w celu zwiększenia liczby potomstwa. Tam też, w 2007 roku ogłosił, że podejmował był próby klonowania ludzi w ramach „terapii niepłodności”. Następnie pracował w firmach parających się In vitro w Nowym Jorku i w Grecji.

Do dziś stosunek do Illmensee dzieli środowisko embriologów. Na tych, co są przekonani o jego winie i tych, co wierzą w jego niewinność.

Cała prawda o szczepionkach?

O Andrew Wakefieldzie, który w 1998 roku opublikował w medycznym czasopiśmie naukowym „Lancet” pracę na temat związku szczepionki MMR (świnka, odra, różyczka) z autyzmem, trzeba by napisać osobną książkę. Jego wyniki były tak skromne w swej mierze, a jednocześnie tak szokujące dla środowiska naukowego, że zaczęło się uważne i poważne ich rewidowanie.

Proces rewizji tej publikacji trwał 12 lat. Ostatecznie, dzięki ponad 100 niezależnym badaniom oraz przeprowadzonej w roku 2014 meta-analizie danych medycznych ponad 1,25 miliona dzieci ustalono bez wątpienia, że Wakefield się z prawdą rozmijał. I szczepionka MMR nie ma żadnego związku z powstawaniem autyzmu. Neurologicznej kondycji o podłożu genetycznym. Co więcej ustalono, że składając swój manuskrypt do „Lancetu” Wakefield zataił finansowanie swoich badań przez firmy konkurujące z producentem szczepionki MMR. A tego robić absolutnie nie wolno. To jest oszustwo sensu stricto. Nie dziwi zatem, że ostatecznie „Lancet” usunął artykuł Wakefielda ze swych roczników i odwołał jego treść, zaś sam autor został pozbawiony prawa wykonywania zawodu lekarza.

Czarny sen dietetyka

I wreszcie historia, która przez kilka ostatnich lat spędzała sen z powiek dietetykom klinicznym w brytyjskim University of Aberdeen, kierowanym przez Alison Avanell, oraz ich nowozelandzkim kolegom. W jednym z wywiadów Avanell przyznała wręcz, że gdy w marcu 2017 roku dowiedziała się o śmierci Yoshihiro Sato uznała, iż to musi być podstęp. Bo po tym, co wyprawiał on przez lata i na czym został przyłapany, mógłby chcieć zniknąć. Choć mógł też, jak to bywa w Kraju Kwitnącej Wiśni, po tym, co go spotkało od naukowej społeczności, targnąć się na swoje życie. Avanell nie mogła uwierzyć, że tak sobie po prostu umarł.

Kimże zatem był Yoshihiro Sato, ten, który nie jest japońskim mistrzem kickboxingu? Był specjalistą od kości, pracującym m.in. nad osteoporozą w jednym ze szpitali klinicznych Hirosaki University na południu Japonii. Był współautorem, jeśli wierzyć serwisowi Research Gate, aż 220 publikacji, cytowanym przez innych aż 3274 razy.
Jego oszustwo uważa się za największe dotąd we współczesnej nauce. Sfabrykował, często od podstaw, gigantyczne porcje danych w swoich publikacjach.

Owe dane i nietrafnie wynikłe z nich konkluzje, „jak ograniczać ryzyko złamań kości”, fałszowały bazujące na nich meta-analizy oraz rekomendacje poważnych towarzystw naukowych. Opierając się na danych Sato jako wyjściowych, kolejni naukowcy wciągali do badań klinicznych tysiące pacjentów. By kłamstwa Sato ujrzały światło dzienne, Avanell i jej ludzie spędzili kilka lat na analizowaniu jego publikacji, przeliczaniu statystyk, wyprowadzaniu nowych wniosków i publikowaniu swoich przemyśleń.
 
Oszustwo zostało wykryte w 2006 roku, bo Avanell uważnie czytała publikacje, które podsumowywała w opracowywanej przez siebie tzw. pracy przeglądowej, zbierającej i opisującej najważniejsze odkrycia na temat: czy przyjmowanie witaminy D realnie zmniejsza ryzyko złamań kości. W rozdziale „materiały i metody” dwóch niezależnych prac klinicznych autorstwa Sato i jego zespołu, gdzie korzystano z niezależnych pul pacjentów, indeks masy ciała dwóch grup kontrolnych był identyczny. Co to znaczy?

Wskaźnik masy ciała to współczynnik obrazujący relacje wzrostu człowieka i jego wagi. Szacuje zatem, czy ktoś ma niedowagę czy nadwagę. W badaniach nad rolą witamin to informacja podstawowa na wejściu. Czyżby zatem Sato w dwóch niezależnych badaniach klinicznych podstawiał dokładnie tę samą grupę kontrolną? Mało jest bowiem prawdopodobne, aby dwie liczne i różne grupy ludzi miały tę wartość identyczną.

Potem już odkrywanie jego matactw poszło, ale zajęło dużo czasu i kosztowało mnóstwo nerwów. Choć na drodze leżał mały kamyczek, to jednak ślepiec się na nim potknął, bo był ślepy. Dalsze oszustwa w publikacjach Sato wykrywano już masowo.

W marcu 2013 najistotniejsze w karierze naukowej Sato czasopismo naukowe, „Journal of the American Medical Association” (JAMA), otrzymało publikację Avanell demaskującą oszustwa tego niby specjalisty. I wszczęło własne śledztwo. Do 2015 roku ani Sato, ani jego macierzysta instytucja naukowa w żaden sposób nie ustosunkowały się do oskarżeń. Zatem JAMA opublikowała notę, że publikacja Sato z marca 2005 jest podejrzana. I TYLKO TYLE. Czyli tyle co nic.

Kolejne kilka branżowych czasopism naukowych odmawiało Avanell opublikowania jej manuskryptu demaskującego Sato. Zgniłe jajo, którego nikt nie chciał dotknąć – to stosowne porównanie. Pierwsi, którzy realnie coś zrobili, czyli unieważnili jedną z 33 opublikowanych u siebie prac Sato, byli redaktorzy znacznie mniej prestiżowego „Journal of Bone and Mineral Research”. W roku 2015. W grudniu 2016 Czasopismo „Neurology” wreszcie opublikowało analizy Avanell i jej współpracowników. Prawda wyszła na jaw.

Konsekwencje „naukowego” rympału

Oczywiście zdemaskować oszusta, a zrozumieć, co mu sie kłębiło w głowie, że poszedł aż na taki „naukowy” rympał, to dwie różne rzeczy. Jeszcze innym pytaniem jest, czy wszyscy jego współpracownicy z macierzystego szpitala, współpracownicy z innych jednostek naukowych, którzy czasem publikowali z nim wspólnie po kilkanaście prac, żyli w tak głębokiej nieświadomości. I są niewinni. Przecież jak ktoś przychodzi ze szpitala na tysiąc łóżek i mówi, że w zaledwie dwa miesiące zgromadził grupę 200 uczestników do badania związków osteoporozy z chorobami układu krążenia, to rozsądnemu człowiekowi powinna się zapalić w myślach czerwona lampka.

Czy takie „przymykanie oka, byle była publikacja” to pogoń za sławą, czy za pieniędzmi schowanymi ewentualnie za sukcesem naukowym? Badania przeprowadzone na millenium 2000 przez tygodnik naukowy „Nature” sugerują, że sława raczej odpada.

Bo naukowcy w roku 1900 i 2000 w takim samym, wcale wysokim procencie i tak wierzą w nieśmiertelność. Tylko w 1900, jako programowi ateiści, wierzyli we własną nieśmiertelność w rozumieniu „sławy i pośmiertnej chwały związanej z dokonaniami”. Dziś to jest… wiara w osobistą nieśmiertelność po prostu. Nie jest to koniecznie wiara w Boga, ale coś koło tego.

Skandalu z finansowaniem badań, tak jak w przypadku Wakefielda, u Sato nie było. A może była to po prostu walka o przeżycie?

Nauka jest zjawiskiem niszowym, które zaczęło mieć przemożny wpływ na nasze życie, znacznie większy niż polityka, moim zdaniem. Nauka jest więc zjawiskiem biznesowym – dobry pomysł, innowację, patent można i trzeba spieniężać. Choć np. zmarły w 2013 roku prof. Hilary Koprowski, gdy opracował – już na emigracji w USA, w roku 1950 – pierwszą skuteczną i bezpieczną szczepionkę przeciw polio, to polskim dzieciom podarował ją za darmo w liczbie 9 milionów dawek. Co wygasiło gigantyczną epidemię paraliżu dziecięcego szalejącą w Polsce w latach 1958-1960.
 
Nauka jest, zwłaszcza w Europie, zjawiskiem budżetowym i utrzymuje się z podatków. Gros kosztów jej uprawiania jest przerzucanych wprost na społeczeństwo, już nie tylko w cenie produktów. Nauka jest zjawiskiem elitarnym i rzadko się zdarza, by ogół był informowany o tym, co się dzieje w laboratoriach i na konferencjach. A jeszcze rzadziej przenika do masowego odbiorcy wieść o tym, że ten czy ów profesor lub doktor mają postępowanie dyscyplinarne.

To nawet ciekawe zjawisko, bo jak błąd w swej profesji popełni egzaminator na prawo jazdy czy kierowca autobusu, technik w mleczarni albo kucharz w fast-foodzie, to zainteresowanie mediów jest poważne i wchodzi prokurator, zwłaszcza, gdy na szali leży ludzkie życie. Naukowcy żyją w zamkniętym świecie, z którego niewiele dociera na zewnątrz. Tak dobrego (popularyzacja nauki i jej osiągnięć interesuje niewielu redaktorów naczelnych), jak i złego.

Nauka – choć pewno, jeśli nie mamy w rodzinie naukowca, tak przy wigilijnym stole, to nie zdajemy sobie z tego w ogóle sprawy – przeżyła w ostatnim półwieczu ogromne zmiany, powiedziałabym: strukturalne. XIX-wieczny model jej uprawiania zanikł już całkowicie.

Czyli nie ma już Pana Profesora z Uniwersytetu (prywatnej, prestiżowej instytucji żyjącej z dotacji zamożnych darczyńców i czesnego od studentów), mającego laboratorium, które utrzymuje z własnej kieszeni. Aby osiągnąć taki status Maria Skłodowska musiała dobrze wyjść za mąż. A Albert Einstein rozstać się z ukochaną kobietą, która urodziła mu nieślubną córkę, oddaną do adopcji, a potem jeszcze dwóch synów i wiele rzeczy przy pracach nad jego teorią mu policzyła, bo była bardzo matematycznie uzdolniona… Potem słynny fizyk po prostu też dobrze się ożenił.

Dziś zniknęli już studenci wędrujący z najdalszych zakątków, aby kształcić się właśnie u Pana Profesora. Przepadła też w odmętach historii Pani Profesorowa, która tych studentów umieszczała w „pokojach” na strychu profesorskiej willi, zapewniając, nie za darmo, wikt i opierunek.
 
Taki Profesor raz na jakiś czas, powiedzmy kilkukrotnie w toku życia, wydawał książkę opisującą jego odkrycia (na ogół drukował ją na własny koszt) lub pisał artykuł do prasy naukowej. Wtedy tych tytułów ze wszystkich dziedzin było góra kilkanaście. A nawet jeśli nie napisał, to dopóki miał studentów lub własne czy cudze prywatne pieniądze na prowadzenie badań, był nie do ruszenia i miał sławę.

Nie ma już dziś „mistrzów i ich szkół”. Jest masowe wytwarzanie „inteligencji”, masowy przepływ studentów przez uczelnie, masowa produkcja wyników i masowa ich publikacja w tysiącach występujących NA RYNKU czasopism naukowych. Taka publikacja musi być, żeby w ogóle się liczyć „do dorobku”, zrecenzowana przez – na ogół – kolegów po fachu dzisiejszego pana profesora.

Co nie znaczy, że tak jak w XIX wieku siadają oni przy własnym stole laboratoryjnym, biorą własnego szczura czy królika i powtarzają eksperymenty kolegi bacząc pilnie, czy uzyskują podobne do niego wyniki. Nie znam osobiście ani jednego przykładu, w którym recenzje prac naukowych powstawałyby dziś w ten archaiczny sposób. Kto miałby na to czas i pieniądze? Recenzje się pisze za darmo.

Sprawdza się przy tym rzetelnie lub mniej, na ile opisane w publikacji dane i wyciągane wnioski mają jakąś wewnętrzną spójność, czy są logiczne i wykazują ciągłość z granicami nauki takiej, jaką znamy. Patrzy się, czy zastosowane metody są adekwatne, czy wszystkie przedstawione kontrole jakości uzyskanych wyników mają ręce i nogi.

Publikowanie naukowe to dziś przemysł. Nauka to dziś przemysł. Coraz mniej wśród naukowców dziwaków, filozofów, skrzypków, miłośników opery czy kubańskich cygar, a coraz więcej wyrobników. Przemęczonych, zestresowanych, depresyjnych.

I to już od momentu robienia doktoratu, kiedy to niemal połowa doktorantów zdaje się wykazywać, jak opisują stosowne badania, co najmniej objawy depresji. „Publish or perich!” – czyli: publikuj lub przepadnij! Oto motto przyświecające OFICJALNIE współczesnemu „biznesowi” nazywanemu nauką.

Kiedyś jeden mój, o mało co nie nagrodzony Noblem, zagraniczny szef postanowił mnie pouczyć, jak bardzo powinnam siedzieć kołkiem po godzinach, przykuta za szyję do stołu laboratoryjnego, bo tylko to gwarantuje uzyskanie wyników i publikację. Powiedziałam mu, że taką rozmowę to ja sobie wyobrażam w gabinecie prezesa Coca-Coli. Tylko tam, jak się w ten przedziwny sposób motywuje pracownika średniego szczebla, to realnie leży na stole 3 miliony dolarów lub więcej. Które można stracić, albo zarobić.

On dziś jest na emeryturze, siedzi na wsi i kosi trawnik kosą oraz hoduje kury na jajka, które zjada o poranku. Chyba miał dość, czy jak? Presja wywierana na naukowców przez „system”, by wykrzesywali z siebie wyniki, jest taka sama, jak naciski na przodowników pracy w czasach stalinowskich i na „korposzczury”.

To smutne, gdy się zważy, że pomysł na najciekawszą naukową (medyczną) ideę, o której przeczytałam w ciągu ostatnich trzech lat – czyli cyborg złożony z komórek mięśnia sercowego szczura, silikonu do implantów piersi i odrobiny złota, a służący do badania leków nasercowych – powstał podczas wyprawy naukowca z własnym dzieckiem do oceanarium.

Można to zakończyć tak: teoria grawitacji nie zrodziła się w laboratorium, tylko gdy Newton leżał sobie pod jabłonią. I jakoś nie mamy problemu z jej niepodważalnością.

– Magdalena Kawalec-Segond,
biolog molekularny i mikrobiolog, współautorka „Słownika bakterii”


Przy pracy nad tekstem autorka korzystała z artykułu w magazynie „Science” pt. „Researcher at the center of an epic fraud remains an enigma to those who exposed him”.


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Technologie