Witold Sokała Witold Sokała
177
BLOG

Epitafium dla "społeczeństwa otwartego"

Witold Sokała Witold Sokała Polityka Obserwuj notkę 33

„Oto moja propozycja: poddajmy demokrację w wątpliwość we wszystkich jej aspektach, przy każdej okazji. Bo jeśli nie zdołamy jej wymyślić na nowo, stracimy nie tylko ją, ale też nadzieję, że pewnego dnia na ziemi będą przestrzegane prawa człowieka. A to byłaby największa porażka naszych czasów, piętno zdrady, od którego ludzkość nie uwolniłaby się już nigdy” – tymi słowami namawia nas do refleksji na rzecz wolności, demokracji i praw człowieka Jose Saramago. Podobnym tropem – „poddawania w wątpliwość” i „wymyślania Zachodu na nowo” podąża Timothy Garton Ash.

W naszym kręgu kulturowo-politycznym wolność, demokracja i prawa człowieka stały się u progu XXI wieku pewną oczywistością. Oczywiście – może zdarzyć się w Europie czy w Stanach Zjednoczonych polityk, a nawet cała partia czy też ekipa rządowa, której taktyka bądź strategia będzie istotnie godzić w owe fundamentalne cechy naszego ustroju. Jednak wątpliwe jest, by ktokolwiek poważny i operujący w ramach politycznego „mainstreamu” przyznał się do czegoś takiego – raczej będzie kluczyć, zaprzeczać i przysięgać, że to właśnie on jest pierwszym obrońcą wymienionych wartości, zaś wszelkie twierdzenia, że jest inaczej, to tylko i wyłącznie zemsta wrogów, knowania złych ludzi i zwykłe oszczerstwa.

W ten sposób nawet realni przeciwnicy wolności obywatelskich składają im dzisiaj hołd – nie ważąc się występować przeciw nim otwarcie, przyjmując do akceptującej wiadomości, że przeważająca część opinii publicznej zinternalizowała fundamentalne cechy popperowskiego społeczeństwa otwartego na tyle mocno, że jasna deklaracja contra byłaby marketingowym samobójstwem.

Bo to, że demokracja, wolność i prawa człowieka to rzeczy dobre i pożądane – wydaje się nie ulegać dziś wątpliwości; oczywiście, w „naszej”, czyli „zachodniej” czy też, jak kto woli, „judaistyczno-chrześcijańskiej” części świata. Szczególnie oczywiste wydaje się to ludziom młodym, dorastającym w warunkach, w których antydemokratyczne i antywolnościowe dewiacje naszej cywilizacji – faszyzm i komunizm – zdają się czymś mało realnym, bo bardzo odległym zarówno czasowo, jak i mentalnie. Pokolenie dzisiejszych 20- czy 30-latków, myśląc o demokracji, w przytłaczającej większości odruchowo zapyta raczej „jak” (jak „lepiej”, „bardziej”, „szerzej” i „głębiej”), niż „czy”.

Starsi nieco inaczej – oni wszak wiedzą, że demokracja i wolność nie jest wcale oczywistością, także w naszej szerokości geograficznej. Ale także oni, zwłaszcza ci, którzy wolność wywalczyli lub wymarzyli, zdają się nie traktować serio hipotezy, że procesy demokratyzacji i otwierania społeczeństw Zachodu mogą być odwracalne. Gdy śledzi się debatę publiczną w wielu bieżących kwestiach politycznych, społecznych czy ekonomicznych, trudno czasem oprzeć się wrażeniu, że traktujemy wolność i demokrację jako coś danego nam przez Historię już raz na zawsze, naturalnie zasłużonego, stałego i niepodważalnego. I znów – owszem, zdarzy się i wśród nas, „białych ludzi”, jakiś niebezpieczny wróg wolności, prawdziwy bądź wyimaginowany... ale mamy wewnętrzne, zbiorowe przekonanie, że w skali całego Zachodu będzie to epizod, może nawet jednostkowo bolesny i niemiły, ale jednak tylko chwilowy. A potem zwycięży Dobro.

Zapewne jest w takim sposobie postrzegania rzeczywistości dzisiejszej i przyszłej naturalna skłonność do uniwersalnej ekstrapolacji własnych, specyficznych czasowo, terytorialnie i kulturowo doświadczeń oraz podświadoma skłonność do raczej linearnego postrzegania procesów rozwojowych. Ilustracją tych pułapek myślowych niech będzie przypadek wybitnego skądinąd politologa, Francisa Fukuyamy, który dał się ponieść nadmiernemu optymizmowi i ogłosił już kiedyś „koniec historii” – bo przecenił znaczenie jednostkowego krachu pewnego systemu autorytarnego oraz przecenił potencjał drzemiący w demokratycznym systemie politycznym i w liberalnej ekonomice. Stał się symbolem pewnej szkoły politycznej, uważającej demokrację w stylu zachodnim (i cały jej wolnościowy sztafaż intelektualno-administracyjny) za coś uniwersalnie pozytywnego i wartego do implementacji w różnych częściach świata, w różnych kulturach – nawet wbrew woli „tubylców”. Szkoła ta zupełnie szczerze i serio uważa szeroko rozumianą „demokrację” za najlepszy towar eksportowy Zachodu, a na wszelki opór przeciwko rzeczonej implementacji, prowadzonej „prośbą lub groźbą”, patrzy pobłażliwie, jak na grymasy dziecka, które (jeszcze) nie wie, co dla niego naprawdę dobre... ale pod wpływem cierpliwych zabiegów pedagogicznych, prędzej czy później, da się wychować, dojrzeje i stanie się „normalnym”, cywilizowanym „dorosłym”. Dla dobra swojego i reszty globalnej społeczności, rzecz jasna.

Demokracja jako towar eksportowy? Jeśli popatrzymy w przeszłość – to nawet kilka razy zadziałało i dało naprawdę pozytywne efekty, szczególnie w krajach post-totalitarnych lub post-autorytarnych. Bodaj najlepsze przykłady – to Niemcy i Japonia po roku 1945. Potem „eksport demokracji” szedł już gorzej, w kilku krajach postkolonialnych przyjęła się ona zaledwie w formie raczej pastiszowej bądź wcale – lecz po roku 1989 znów można było zaobserwować pozytywny przełom.

„Soft-power” zachodniej Europy i Stanów Zjednoczonych, czyli właśnie ogromna atrakcyjność zachodniego wzorca cywilizacyjno-polityczno-gospodarczo-kulturalnego, stawała się głównym czynnikiem, kierującym kolejne kraje na „jedynie słuszną” drogę rozwoju. Dziś prozachodni i prodemokratyczny wybór Polski, Węgier czy Chorwacji wydaje się rzeczą oczywistą – ale przecież wcale nie był jedynym potencjalnie możliwym. Coś o nim przesądziło, coś sprawiło, że zbiorowo postanowiliśmy kopiować lub adaptować wzorce właśnie z Zachodu. To „coś” – przekonanie o wyższości zachodnich rozwiązań społecznych, o ich efektywności i o ich przynajmniej quasi-uniwersalnym charakterze – jeszcze zdaje się dziś działać w paru miejscach globu. Przykładem niech będzie Turcja, która mimo licznych przeszkód natury wewnętrznej i zewnętrznej wciąż „dąży na Zachód”, pozostając członkiem NATO i aspirując do członkostwa w Unii Europejskiej. Ale trudno nie zauważyć, że takich państw jest coraz mniej. Zachodni „soft-power” przestaje działać na Wschodzie i Południu. Przełomem – przynajmniej w sensie percepcji zjawiska – zdaje się tu być Irak i fatalne niepowodzenie operacji wykorzystania „hard-power” do eksportu zachodnich wzorów. Do pewnego momentu można było wierzyć, że taka operacja może być skuteczna – dziś jednak trudno tę nadzieję podeprzeć jakimikolwiek realnymi obserwacjami i argumentami.

Pora spojrzeć w oczy pierwszej, istotnej prawdzie – „wolność” w sensie popperowskim, a także wynikające z niej rozwiązania polityczne i ekonomiczne, nie w każdym zakątku świata przyjmują się równie dobrze. Czy nam się to podoba czy nie, znaczna część (większość!) globalnej populacji homo sapiens lepiej czuje się w innym modelu, wcale nie pragnie uczyć się żyć tak, jak my, a jeśli nawet przejmuje pewne nasze narzędzia, to czyni to bądź pastiszowo i powierzchownie (jak np. parlamenty w krajach niedemokratycznych), bądź czysto utylitarnie (pewne wzorce rozrywki, fast-food i nowinki techniczne). Adaptacja niektórych wynalazków Zachodu absolutnie nie przeszkadza w różnych społeczeństwach nie-zachodnich pozostać przy fundamentalnych, tradycyjnych rozwiązaniach i zwyczajach antywolnościowych, przede wszystkim przy silnej, wewnętrznej akceptacji zasady, że zbiorowość jest ważniejsza od jednostki, a jednostki wcale nie są równe w swoich prawach ani suwerenne i podmiotowe wobec władzy (rodziny, szefa, państwa).

Pierwszych przykładów przegranej Zachodu sferze modyfikacji tradycyjnych, lokalnych etosów społeczno-politycznych dostarcza nam Daleki Wschód. Szereg krajów tego regionu znakomicie radzi sobie bez demokracji politycznej oraz bez indywidualnej wolności jednostki, o dziwo, wypracowując przy tym mechanizmy długofalowo efektywnej, wolnej gospodarki. Czy patrzymy na mały Singapur, czy na wielkie Chiny – trudno spodziewać się po nich, w przewidywalnej przyszłości, jakiejś drastycznej zmiany kursu i „nawrócenia się” na nasze wzorce. Czyli – na „prawdziwą” demokrację, na wolność i w dodatku na prawa człowieka. I to nie dlatego, że jakiś brutalny reżim przy pomocy wojska i tajnej policji zmusza masy do podporządkowania się niechcianym regułom, jak to bywało w Europie. Nie – w krajach Azji południowo-wschodniej nie ma kulturowego podglebia dla indywidualizmu, nie ma więc realnej społecznej bazy dla wolnościowej ewolucji bądź rewolucji.

Kolejny przykład to świat islamu – obszar społeczności prosperujących lepiej lub gorzej (z reguły gorzej), ale także wydających się znakomicie impregnowanych na nasze, zachodnie, wartości związane z „wolnościową” koncepcją organizacji. Także i tu, nawet jeśli zaadaptowano jakieś instytucje typowe dla systemu zachodniego (na przykład partie polityczne i obieralne władze), to mają one w znacznym stopniu pastiszowy charakter, z reguły za „literą” nie podąża „duch”. Warto na marginesie zauważyć, że w cywilizacji islamskiej zdarza się rzecz dla Europejczyka ciężko pojmowalna – otóż „demokracja”, traktowana jako czysto formalny mechanizm wyłaniania elity politycznej, bywa sprzeczna z prawdziwie „wolnościowymi” wartościami. Zdarza się (Turcja, Algieria), że demokratyczny werdykt wyborców – oddanie władzy w ręce muzułmańskich radykałów – powoduje niedemokratyczną reakcję prozachodniej mniejszości, czyli użycie armii oraz służb specjalnych dla przywrócenia „słusznego” kursu.

Kolejnych przykładów „pastiszowych” demokracji i quasi-demokracji dostarczają nam inne części świata: Afryka, Ameryka Łacińska, a także Azja Środkowa i południowa. Nieliberalna demokracja, mechanizm czysto zewnętrzny, pozbawiony treści intelektualnych i duchowych, z których wyrosła demokracja europejska – to określenia często spotykane w analizach tych przypadków. W największym skrócie i uproszczeniu: Turkmenistan czy Kazachstan – zmieniane (decyzjami parlamentów) w dziedziczne dominia eks-komunistycznych aparatczyków. Wenezuela czy Boliwia – gdzie populistyczni dyktatorzy nie rezygnują formalnie z wyborów, ale przy pomocy różnych instrumentów odbierają opozycji jakiekolwiek szanse podjęcia walki na uczciwych zasadach. Nawet Indie, technologiczny tygrys, zwane największą (bo najliczniejszą) demokracją świata – wciąż pozostają w okowach kastowej organizacji i hierarchii społecznej, i nic nie wskazuje, by zaistniał w nich realny potencjał na rzecz zmiany tego stanu rzeczy.

Wreszcie – pora na przykład klasyczny, a dla nas szczególnie istotny, ze względu na sąsiedztwo geograficzne oraz na historyczne zapętlenie wzajemnych interesów. Rosja – kraj, w którym „budowa rozwiniętego putinizmu” już dawno zaprzeczyła wolnościowej tradycji Zachodu, przy szczerym aplauzie (a przynajmniej milczącej akceptacji) ogromnej większości społeczeństwa oraz znacznej części elit.  „Są w Rosji demokraci, ale nie ma liberałów” – to proste spostrzeżenie znakomicie zdaje się opisywać współczesną sytuację tego wielkiego kraju. Obserwując kolejne reformy putinowskie i będąc raczej spokojnym o „następstwo” po roku 2008, można śmiało prognozować, że formalnej demokracji nikt w Rosji nie uchyli – lecz mimo to ani przestrzegania praw człowieka, ani społeczeństwa obywatelskiego, ani wolnych mediów, ani innych „wolnościowych” wynalazków cywilizacji zachodniej po prostu tam nie ma i nie będzie. Co więcej, jest rzeczą niezwykle prawdopodobną, że owa „nieliberalna demokracja” jest przyszłościowym i długofalowym modelem nie tylko dla Rosji, ale również dla innych krajów pogranicza Wschodu i Zachodu – z Ukrainą na czele. I znów – nie dlatego, że jakaś przemoc wewnętrzna lub zewnętrzna narzuci owe antywolnościowe wzorce; przeciwnie – dlatego, że taki będzie wolny wybór tych narodów.

Wolność i demokracja przestają więc być atrakcyjnym „towarem eksportowym Zachodu” – bo nie ma już na świecie wielu chętnych, by towar ten kupić, a nawet, by brać go za darmo. Niestety, oprócz konieczności pogodzenia się z tą konstatacją, niezbyt optymistyczną z naszego punktu widzenia, może nas czekać coś znacznie bardziej szokującego. Mianowicie – refleksja nad przyszłością demokracji i wolności nie „gdzieś, tam, w Trzecim Świecie”, ale u nas. W krajach bogatego, stabilnego i cywilizowanego (a przynajmniej do tego bogactwa, stabilności i cywilizacji aspirującego) Zachodu. Jose Saramago apeluje: „Przestańmy uważać demokrację za zdobytą i zdefiniowaną raz na zawsze, nienaruszalną. W świecie, w którym przywykliśmy wszystko poddawać w wątpliwość, pozostało jedno jedyne tabu: demokracja. Salazar (...), dyktator który rządził Portugalią przez ponad czterdzieści lat, mawiał: ...nie można kwestionować Boga, ojczyzny ani rodziny. Dziś poddajemy w wątpliwość i Boga, i ojczyznę, a jeśli nie rodzinę, to dlatego, że robi to sama. Lecz demokracji nie tykamy”.

Świadomie prowokacyjna teza niniejszych rozważań brzmi: „zbiorowa i jednostkowa wolność oraz stanowiąca jej następstwo demokracja stają się dziś (w naszej strefie cywilizacyjnej) już tylko kosztownym anachronizmem; stają się balastem, jedynie utrudniającym efektywną realizację innych wartości, głębiej zinternalizowanych, bardziej pożądanych przez większość naszych społeczeństw – przede wszystkim bezpieczeństwa, zwłaszcza w jego ekonomicznym i socjalnym wymiarze”.

Warto zauważyć, że nośnikiem tych fundamentalnych wartości, którymi się tu zajmujemy, nigdy w historii Zachodu nie był ogół naszej populacji. Wyznawały je elity, a w najlepszym razie „klasa średnia”. Nawet niekoniecznie bardzo liczna, ale zawsze bardzo mocna pod względem kulturalnym, ekonomicznym i – w konsekwencji – politycznym. Historia demokracji zawiera w sobie doskonałe przykłady: od starożytnych Aten w ich najlepszym okresie, poprzez Rzeczpospolitą Obojga Narodów u szczytu potęgi, po XIX-wieczną Anglię. Te demokracje działały świetnie, były niezwykle efektywne w różnych wymiarach swej aktywności, lecz zaczynały rdzewieć i się psuć, gdy do demokratycznego obrządku dopuszczany był „proletariat”. Współdecydowanie o sprawach publicznych – jeśli ma służyć interesowi ogółu – wymaga bowiem kilku elementarnych kwalifikacji. Po pierwsze, wiedzy i możliwie dobrego zrozumienia mechanizmów; merytorycznej zdolności do skojarzenia działania i jego ewentualnych skutków. Po drugie, dobrej woli; psychicznej zdolności do wyjścia poza partykularny interes materialny i/lub emocjonalny, a także poza krótką perspektywę. Po trzecie wreszcie – czasu na refleksję i niezbędnego dystansu, tak, by decyzja nie była nadmiernie obciążona emocją. Wszystkie te kwalifikacje były reprezentowane przez elity ateńskie, szlachtę polską za czasów jagiellońskich, czy wreszcie angielskich dżentelmenów epoki wiktoriańskiej; bez wątpienia natomiast nie były udziałem „mas”, które doprowadzały do upadku wymienione tu demokracje. Gdy formalny mechanizm demokratyczny nie jest wykorzystywany przez ludzi wolnych, ale przez niewolników, zbyt zajętych krzątaniną i troską o jutro, bądź zbyt owładniętych obsesją ideologiczną, by zdobyć się na pogłębioną refleksję i szlachetny dystans – błyskawicznie może zaprzeczyć ideałom wolności. Nie tylko w Algierii czy Uzbekistanie. Także w weimarskich Niemczech. Także, niestety, w Europie lub Ameryce Północnej w XXI stuleciu.

W świecie zachodnim tworzy się dziś na naszych oczach społeczeństwo specyficzne, przy odrobinie przesady i emfazy zasługujące na miano „lumpenproletariatu postmodernistycznego”. W gruncie rzeczy – w pewnych aspektach i skutkach swego działania niewiele różni się ono od społeczeństwa chińskiego, rosyjskiego czy syryjskiego. „Chleb i igrzyska” stają się najważniejsze, zamiast poczucia współodpowiedzialności i dumy z tego, że jest się jej godnym. Dla jasności – to nawet nie pięknoduchowski zarzut moralny, to jedynie smutna konstatacja obiektywnego faktu, że przywołane powyżej historyczne elity demokracji o chleb troszczyć się raczej nie musiały, mogły więc pozwolić sobie na szlachetny luksus bycia prawdziwymi „obywatelami”; wszak marksowska formuła o „bycie określającym świadomość” nie jest wcale bezsensowna.

Dziś znakomita większość społeczeństw zachodnich o realnym „obywatelstwie” może co najwyżej pomarzyć. Powszechna i postępująca pauperyzacja klasy średniej, widoczna dziś wyraźnie w USA, ale wisząca też nad europejskim „welfare state” niczym miecz Damoklesa, rosnący niepokój o jutro, o edukację dzieci, o zabezpieczenie emerytalne na starość, o sprostanie sąsiadom i znajomym w szalonym i irracjonalnym wyścigu o nowe gadżety, o spłatę irracjonalnie zaciągniętych kredytów konsumpcyjnych – nie pozostawia zbyt dużo miejsca na obywatelską refleksję. Urynkowienie wszystkiego i postrzeganie wszystkiego przez pryzmat bardzo wąskiej użyteczności i skuteczności wykorzenia altruizm z życia publicznego; wyborcy bez zmrużenia powieki zagłosują na to, co dobre dla nich samych, a nie dla zbiorowości. Może i trudno mieć o to do nich pretensje, ale trudno się też w tej sytuacji dziwić, że demokracja ma coraz większy problem z samą sobą, bowiem nie potrafi prawidłowo hierarchizować interesów.

 Bez wątpienia, jednym z istotnych czynników, warunkujących malejącą efektywność demokracji jako sposobu rządzenia wielkimi zbiorowościami, jest rosnące skomplikowanie spraw publicznych. Polityka wkracza wciąż w nowe obszary, zaś wiedza fachowa w różnych dziedzinach przyrasta w postępie geometrycznym – co stawia „zwykłego obywatela” na pozycji z góry przegranej, gdyby chciał rzeczywiście zrozumieć różne aspekty zarządzania państwem, ocenić pod kątem profesjonalnym oferty polityczne i w głosowaniu podjąć prawdziwie merytoryczną decyzję (niekoniecznie we własnym, partykularnym interesie – także kierując się jak najszlachetniejszą pobudką ochrony dobra wspólnego). Nawet, jeśli nasz modelowy wyborca jest intelektualistą i/lub wybitnym specjalistą w swojej dziedzinie, człowiekiem wyposażonym w niezły aparat intelektualny i życiowe doświadczenie oraz zdrowy rozsądek – fizycznie nie jest w stanie jednocześnie dokonać analizy problemów opieki zdrowotnej, reformy finansów publicznych, obronności i polityki penitencjarnej. Ateński obywatel w starożytności oraz angielski dżentelmen w połowie wieku XIX byli jednak stawiani przed znacznie mniejszym spektrum bardziej zrozumiałych problemów.

Efekt sygnalizowanej zmiany ilościowej i jakościowej w polityce jest taki, że wyborca – tak profesor uniwersytetu, jak i prosty rolnik – w dużej mierze głosuje na „wrażenia”, a nie na realny projekt polityczny czy społeczny. To z kolei, na prostej zasadzie podaży i popytu, skłania partie polityczne do przesuwania punktu ciężkości z aspektów merytorycznych swojej działalności na czysto marketingowe; i w tym kontekście trudno uważać to za przejściową patologię współczesnej demokracji, ale raczej za jej ważny kierunek ewolucji, zaprzeczający w ostatecznym rozrachunku jej sensowi i podstawom.

Kolejny element – to specyficzne sprzężenie zwrotne pomiędzy opisanymi przed chwilą obiektywnymi ograniczeniami efektywności demokracji a naszą, subiektywną reakcją na nie. Świadomie lub podświadomie duża część obywateli krajów zachodnich dostrzega „błędy i wypaczenia” demokracji; dostrzega jej śmiesznostki i poważne patologie, nieefektywność i teatralność. U jednych powoduje to reakcję pozytywną – w postaci większego zaangażowania na rzecz modernizacji systemu – ale u zdecydowanej większości neutralną (akceptację i przystosowanie) lub negatywną – w postaci wycofania, dobrowolnej abdykacji z roli obywatela, a nawet czynnego wsparcia rozwiązań antydemokratycznych.

Zbiorowo – de facto sami rezygnujemy z demokracji na różne sposoby; poprzez lekceważący stosunek do sfery publicznej i do „wartości nierynkowych”, poprzez absencję wyborczą, a także przez uczestnictwo w rytuale wyborczym „byle jak”, bez głębszej refleksji co do skutków owego udziału. Przy zdroworozsądkowym podejściu – dziwić może sytuacja (częsta nie tylko w Polsce) znacznej dysproporcji w zaangażowaniu w decyzje dotyczące polityki oraz w decyzje dotyczące indywidualnej konsumpcji. Przysłowiowy Kowalski czy Smith, kupujący nowego laptopa, samochód lub mikrofalówkę, jest z reguły gotów spędzić miesiące na drobiazgowej analizie wad i zalet poszczególnych modeli, będzie wypytywał znajomych, studiował literaturę przedmiotu w postaci papierowej i elektronicznej, a nawet domagał się praktycznych testów. Ten sam człowiek, mający wybrać burmistrza swego miasta albo prezydenta kraju, często nie zada sobie trudu zdobycia elementarnej wiedzy o kompetencjach danego urzędu oraz o kwalifikacjach kandydatów. Zagłosuje „na przystojnego”, „na tego, którego zna z telewizji”, „na sympatycznego”, „na krajana” albo wręcz „na złość komuś innemu”; tak czy siak, mocno irracjonalnie. Potem – będzie narzekał na niską jakość elit, złe zarządzanie sferą publiczną i ogólny kryzys, usilnie starając się nie przyjmować do wiadomości, że sam jest owego kryzysu ważnym współsprawcą.

Kwestią otwartą pozostaje dziś, czy opisane tu niedoskonałości i patologie demokracji da się w jakiś sposób minimalizować lub przezwyciężyć. Zapewne możliwe są różne scenariusze; w erze dość powszechnego preferowania konsumpcji dóbr oraz stawiania bezpieczeństwa ponad wolnością, bardzo prawdopodobne wydaje się jednak, że klasyczna demokracja będzie bądź zanikać, bądź przynajmniej ograniczać się do powierzchownej, teatralnej formy legitymizowania realnej, z gruntu niedemokratycznej władzy. Można wyobrazić sobie na przykład rozciągnięcie na sferę publiczną menedżerskiego, technokratycznego systemu zarządzania, znanego z korporacji gospodarczych. Już dziś w wielu sferach jest on faktem – i dość dobrze służy realizacji przynajmniej części potrzeb społecznych, czego przykładem mogą być chociaż zbiurokratyzowane struktury Unii Europejskiej. W Komisji Europejskiej urzędnik na kierowniczym stanowisku ma niejednokrotnie w praktyce większą władzę, niż demokratycznie wybrani politycy; działa jednak bez demokratycznego mandatu, z dala od „świateł rampy” i – być może po części właśnie dlatego – skutecznie.

Alternatywą dla takiego systemu jest demokratyczne powołanie quasi-dyktatur, czyli sytuacja, w której znużone demokratycznymi procedurami społeczeństwa jawnie zakwestionują fundamenty systemu i otwarcie opowiedzą się za rządami silnej ręki, oczekując w zamian większej sprawności w rządzeniu i zwolnienia z uciążliwego obowiązku interesowania się polityką.

Nie sposób nie zauważyć, że wielkie wyzwania niesione przez globalizację – choćby eskalacja konfliktu Północ-Południe w różnych jego przejawach – sprzyjać mogą poszukiwaniu takich niestandardowych rozwiązań. Już dziś, w imię „walki z terroryzmem” i (pozornego czy realnego) zwiększenia bezpieczeństwa, społeczeństwa Zachodu są skłonne akceptować daleko idące ograniczenia tradycyjnych wolności, praw i przywilejów. Nie można wykluczyć, że w średniej perspektywie czasowej trend ten może ulec intensyfikacji i doprowadzić stopniowo do bardzo daleko idącej modyfikacji klasycznego, demokratycznego paradygmatu.

Pointą niech będą słowa Jose Saramago, który – choć komunista – zdaje się mieć łeb na karku i wyczulone oko: „Nasza zachodnia pozorna demokracja weszła w etap regresywnej transformacji, której nie można wstrzymać i której przewidywalne konsekwencje będą jej własną negacją. Nikt nie musi jej zabijać – sama codziennie popełnia na raty samobójstwo”.

Czy rzeczywiście?

 

 

 

 

 

 

 

Tu był kiedyś blog, ale już nie ma i nie będzie. Przykro mi, nie mam czasu ani zdrowia ;-)

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (33)

Inne tematy w dziale Polityka