Witold Sokała Witold Sokała
120
BLOG

Gry w szmaciankę w naszej Psiejwólce

Witold Sokała Witold Sokała Polityka Obserwuj notkę 11

Dość o polityce. Przerwa na futbol.

" - Piękny strzał, pięęęknyyy strzaaał, proszę Państwa, wyjątkowo piękny... no, co prawda niecelny - ale przecież nie o to tu chodzi..." - zdarzyło się kiedyś wykrzyczeć pewnemu komentatorowi piłkarskiemu. I miał chłop rację.

Kibicuję Polonii Psiawólka od dawna. Niestety, w ostatnich sezonach II Ligi niezbyt jej szło. Co prawda jakimś cudem nie spadała mimo to do III, ale i awans do ekstraklasy wydawał się mrzonką. Ludzie w Psiejwólce nawet przywykli i pewnie tolerowaliby dalej byle jakich kopaczy, szemranych trenerów i z lekka wczorajszych działaczy, odrapane i twarde ławki na trybunach, nieświeży barszczyk w barze oraz śmierdzący kibelek na zapleczu stadionowych budynków - gdyby całe to futbolowe towarzystwo nie robiło się z sezonu na sezon bezczelniejsze.

Ze trzy lata temu - to już całkiem przegięli. Handlowali meczami na całego. Ba, meczami... oni zaczęli stadion i budynki klubowe wyprzedawać! A do gry, nawet pod publiczkę, to już nikogo nie było. Trudno się dziwić w tej sytuacji, że po mieście zaczęło biegać paru amatorów i gadać, że jak im oddamy Polonię w ajencję, to Psiawólka raz-dwa będzie mieć nie tylko I Ligę, ale nawet europejskie puchary, a w stadionowej knajpie potanieje biały barszczyk, zaś stęchły czerwony wreszcie zniknie z menu. Trudno się też dziwić, że przy okazji wyborów do zarządu klubu ludziska, wiedzeni nadzieją, jakoś się jednak w tej naszej Psiejwólce zmobilizowali, zagłosowali na nowych i niemożliwe stało się faktem.

Wieloletni prezes (vel "prezio") Kwaskowski, pierwszy trener Zmyller, masażysta Aleksy, a nawet szef klubu sponsora Kluczyk, zasłużona czirliderka Czenczynszylówna i niedojdowaty napastnik Cyduch odeszli w cholerę, jak zły sen jakiś. Powiało nowym. Kolejny sezon Polonia Psiawólka rozpoczynała z polotem, z nowymi nadziejami i ze znacznie odnowionym składem.

Nowym prezesem został znany lokalny działacz samorządowy, a wcześniej gwiazda tutejszej "Ochotniczy Straży Pożarny", p. Gęsiński. Lucjan Gęsiński, dodajmy od razu, by odróżnić go od jego brata - grającego trenera Jaromira Gęsińskiego. L.G. znany był w Psiejwólce jako człek niewątpliwie poczciwy i solidny, zaś jego brat jako wybitny znawca taktyki piłkarskiej i twardy zakapior. Kilka lat temu zasłynął jako król środka pola w nieistniejącej już drużynie PC Psiawólka (niestety, seria ostrych fauli rywali oraz jeden dziuraworęki bramkarz ze skłonnością do samobójów spuściły tamten team aż poza Z-klasę).

Duże nadzieje wiązano tym razem - przede wszystkim - z nowym duetem szkoleniowym. Tak, tak, z duetem - bo zanosiło się na to, że partnerem Jaromira Gęsińskiego będzie niejaki trener Plusk, wybitny teoretyk, mający twórczo uzupełniać jego koncepcje szkoleniowe o nowoczesne elementy i nowinki europejskie, o których dość konserwatywny Gęsiński nawet w życiu nie słyszał. Obaj trenerzy już przed sezonem poogłaszali swe koncepcje w lokalnej prasie i radiowęzłach miejscowych zakładów pracy; Gęsiński załatwił sobie nawet stałe wejście w ogłoszenia duszpasterskie jednej sporej parafii.

Nieliczni sceptycy pokapowali się wtedy, że po pierwsze te koncepcje trenerów różnią się znacznie, a po drugie, to obaj panowie nigdy nic samodzielnie w lidze nie prowadzili, co najwyżej jakieś AZS-y... ale powszechnie panował entuzjazm.

Do pierwszego meczu na własnym boisku.

Okazało się, że Gęsiński z Pluskiem w szatni dali sobie po ryju. Nikt nie wie, dlaczego - niektórzy twierdzą, że Plusk tak w ogóle to od początku zamierzał być tylko prezesem, a trenerka i codzienna harówa na boisku go nie interesowała. Inni sugerowali, że Gęsiński gotów był Pluska wziąć tylko na II trenera, w dodatku z zakresem kompetencji ograniczonym do czyszczenia butów piłkarzy, wskazanych przez braci G.

Cholera wie, jak tam było naprawdę. Na sto procent wiadomo tylko tyle, że z szatni wyniesiono po tamtej naradzie szkoleniowej 133,7 kilograma połamanych krzeseł oraz pustych łusek od Glocka i Tetetki. 

A na boisko wyszła drużyna w zupełnie nieoczekiwanym składzie. Przede wszystkim - Jaromir Gęsiński jednak pozostał na ławce, a do roli kapitana wyznaczył mało znanego pomocnika Marciniaka. Zabrakło na murawie kilku niezłych graczy, którzy mieli być ściągnięci przez Pluska, jak na przykład sprytnego i świetnego technicznie, choć oskarżanego czasem o nadmierny indywidualizm napastnika o ksywie "Diablo". Paru ludzi Pluska przyjęło jednak ofertę, na przykład sympatyczny doktor Żaliga został klubowym lekarzem, zaś eks-doradczyni finansowa Pluska, madame Deal-Dilowska, główną księgową. Bracia Gęsińscy szybko przeprowadzili kilka nowych, zaskakujących transferów. W drużynie pojawił się np. niejaki Swetter, znany dotychczas w Psiejwólce bynajmniej nie jako piłkarz ligowy, ale jako bokser tutejszego LZS i knajpiany rozrabiaka - oraz bardzo wysoki i równie ambitny stoper Gertamtych. Do zespołu wrócił, co prawda już nie na bramce, ale w równie ważnej funkcji szefa banku informacji, nieszczęsny sprawca klęski PC Psiawólka, Antek Zacierewicz. Pracę z bankiem informacji rozpoczął od podarcia wszystkich fiszek i skasowania części dysków, znalezionych w biurku. Resztę pobieżnie przejrzał i wyrzucił za budynkiem, żeby kto chce, coś sobie wziął.

Część kibiców zaczęła gwizdać - ale ci natychmiast zostali skutecznie zagłuszeni biciem dzwonów i chóralnym śpiewem Roty, dobiegającym zza ogrodzenia stadionu, z terenu parafii świeżo zaprzyjaźnionej z władzami klubu.

Mecz zaczął się nawet jako-tako. Przeciwnicy, grający w czerwonych i różowych koszulkach, zostali zepchnięci do defensywy i nawet parę razy zakotłowało się nieźle pod ich bramką. Niestety, czas mijał, nasi nacierali - ale poza kolejnymi stałymi fragmentami gry, rzutami rożnymi, kartkami dla przeciwników - niewiele z tej przewagi wynikało. Piłkarz Marciniak, który miał "robić grę" i strzelać z dystansu, głównie wdzięczył się do kamer i pozował fotoreporterom przy linii bocznej, a na widok co ładniejszych kibicek proszących o autografy wypinał pierś i zarzucał sztuczną grzywką. Swetter jeszcze w tunelu wiodącym na boisko ponoć zniewolił jakąś czirliderkę, na murawie zaś jakoś oklapł i zrobił się mniej buńczuczny. Truchtał na swojej połowie, i chyba myślał nie tyle o grze w drużynie, co o stypendiach na Białorusi. Prezes klubu oraz pierwszy trener raz po raz intonowali przez mikrofon buńczuczne przyśpiewki, co znacznie podnosiło temperaturę na trybunach i rajcowało większość kibiców (zwłaszcza tzw. "Żyletę"), ale rozstrzygnięcia w meczu wciąż nie było.

Gdy rywale przeprowadzili jedną i drugą kontrę - trener Gęsiński zrozumiał, że pora na roszady. Zdjął z boiska Marciniaka, tłumacząc, że ten jest lekko kontuzjowany i trzeba go oszczędzać na inne mecze. Faktycznie, Marciniak po jakimś czasie zaczął znów grywać, tyle, że na akordeonie, do kotleta, w klubowym barze.

Tymczasem Jaromir Gęsiński uczynił to, o czym od dawna marzyła grupa najwierniejszych fanów Polonii. Zrzucił dres, poprawił getry i z opaską kapitana na ramieniu sam ruszył na boisko.

Oczekiwano przełomu. Kilku błyskotliwych, kombinacyjnych akcji, strzałów główką i z przewrotki - i rychłego rzucenia rywali na łopatki.

Niestety, nic z tego. Nasz grający trener faktycznie zamieszał na boisku, ale skoncentrował się chyba nadmiernie na dryblingu. Kiwając, zwodząc, zakładając rywalom liczne siatki, czasami robiąc szybkie wymiany z paroma co bardziej zaufanymi graczami - mijał innych piłkarzy niczym wytrawny narciarz tyczki slalomowe. Gdy po raz pierwszy ograł kilku obrońców przeciwnika, a potem położył ich bramkarza, trybuny już wstały, uniosły ręce i już, już... miały zakrzyknąć "goooool"... ale Gęsiński z wdziękiem przedryblował najpierw pustą bramkę, potem karetkę zaparkowaną z tyłu, potem boczną chorągiewkę i sędziego, a potem, wracając na boisko, nawet kilku swoich.

Trybuny zamilkły. Sytuacja powtórzyła się po raz drugi, trzeci...

Czas płynął, Gęsiński szalał, gole nie padały. 

Niektórym kibicom i działaczom zaczęło się to nawet podobać. Najpierw nieśmiało, a po chwili coraz głośniej jęli rozprawiać o tym, że w gruncie rzeczy to właśnie drybling jest w futbolu kwintesenscją piękna, zaś stare reguły i przepisy, przywiązujące jakąś wagę do strzelania goli, nadają się tylko na śmietnik. Inni coś tam sarkali, ale wtedy znów rozległy się śpiewy i dzwony zza wysokiego parkanu.

Minuty płynęły, trener dryblował. Niektórych zawodników, do których piłkę podawano rzadko, sytuacja chyba zaczęła nudzić - i tak na przykład piłkarze Gertamtych i Podjazdowski wdali się w ożywioną dyskusję dotyczącą szkolenia juniorów w klubie. Dyskusja była gorąca i skończyła się rękoczynami - część publiki, wyraźnie znudzona monotonnymi popisami dryblerskimi Gęsińskiego (który właśnie z piłką przy nodze po raz szósty obiegał boisko, klucząc między swoimi, obcymi i neutralnymi), głośno zaczęła dopingować walczących. Niektórzy piłkarze rywali przystanęli zaskoczeni, niektórzy też zaczęli coś wykrzykiwać o metodach szkoleniowych... Mecz się coraz mniej kleił.

Klubowy zapiewajło Bullterski chrypiał do mikrofonu coraz bardziej sprośne przyśpiewki. To trochę ratowało sytuację, ale trener Gęsiński przeczuwał, że na dłuższą metę prowadzi donikąd.

Na szczęście, wraz z bratem miał na tajnej karteczce wariant na taką okazję. I oto... jest. Prawym skrzydłem ucieka nasz młody, zdolny napastnik Łydko. Libero Karczmarek, a także Swetter i Gertamtych zostają zdemaskowani jako piłkarze zupełnie innego klubu, odpowiedzialni za naszą niemoc strzelecką, sikanie do piwa na treningach oraz kradzieże w magazynach pięć lat temu.

No i najważniejsze - poprosi się o przedwczesny gwizdek, dla zdezorientowania rywali, sędziów i publiki. Czas najwyższy - bo oto Karczmarek, Swetter i Gertamtych zaczynają przy linii bocznej coraz głośniej śpiewać swoją piosenkę, a część co bardziej nawalonych kiboli ją podchwytuje. Zza bandy zaczynają się pojawiać eks-szefowie naszego klubu, a wraz z nimi wyraźnie ośmieleni kibice drużyny w czerwonych koszulkach.

Póki Łydko biegnie, Gęsiński ma chwilę na nowy oddech, przed kolejnym dryblingiem...

Biegnij, Łydko, biegnij...

 

Ciąg dalszy nastąpi.

Zapewne.

Niestety.

* * * * *

 

PS 1. Gdyby kogoś interesowały (w co wątpię) losy niedoszłego coacha Pluska, to jest w tym czasie na grillu z kolegami...

 

PS 2.

Z ostatniej chwili:

- okazało się, że grający ostatnio do kotleta napastnik Marciniak nigdy nie był wporzo; zawsze grał na siebie albo z Pluskiem, a poza tym śmierdzą mu skarpetki - poinformował trener J.G.;

- prawoskrzydłowy Łydko właśnie zapewnia w TV, że nie fauluje i szanuje przepisy; mimo to sygnały liniowych, że w swoim rajdzie wyszedł niestety daleko na pozycję spaloną, wydają się dość prawdopodobne.

 

Tu był kiedyś blog, ale już nie ma i nie będzie. Przykro mi, nie mam czasu ani zdrowia ;-)

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (11)

Inne tematy w dziale Polityka