Mój niedawny tekst w Wyborczej – głos w dyskusji na temat “chamstwa w Internecie” - nie odbił się echem w ogóle (pomijając 3 komentarze na Forum Gazety). Nie wiem – może temat już wszystkich wymęczył I znudził, a może mi już się po prostu w ogóle nie odbija (echo), skąd płynąlby wniosek, że pora umierać. (Ale nie cieszcie się, oponenci, jeszcze nie teraz! Nie zamierzam złożyć swych kości tu, w pół drogi między Europą a Australią, na gościnnej ziemi tajlandzkiej. A co ja tu robię? Moja sprawa. Powiedzmy, że zbieram materiały na temat wolności słowa w tutejszych salonach odnowy biologicznej). W każdym razie, by dać Echu jeszcze jedną szansę, przedrukowuję poniżej fragment mojego artykułu.
Z tego co wiem, mojego tekstu w Wyborczej nie zauważył nawet nasz Suweren – skądinąd łasy przecie na reklamę Salonu w mediach mainstreamowych, choćby i michnikowych, grunt że polskojęzycznych. A szkoda, bo liczyłem na jakąś podwyżke za tę reklamę – zresztą jak będę niedługo w Warszawie, to się trochę z szefem o to pohandryczę. W przeciwnym raazie będę kontynuował mój strajk włoski – czyli pisać mało, ale solidnie. Albo przeniosę się do opozycji – np. do Frondy albo Niezależnych, ewentualnie jakiegoś innego portalu niepodległościowego).
Jeszcze tylko uprzedzając obiekcje, że reklamuję “swoich” (czyli miłych mojemu sercu i umysłowi blogerów), odpowiadam – no jasne. A kogo mam właściwie reklamować? Eli Barbura albo Kolegę Rybitzkiego? (Zresztą Kolega Rybitzky jest w realu – jak się raz przekonałem – bardzo miłym człowiekiem, tylko jak zaczyna pisać, to rodzą mu się jakieś upiory – ale jeszcze wyjdzie z tego, bardzo na to liczę).
I jeszcze jedno. Wszystkich, którzy moje określenie “szaleńcy i durnie” (użyte abstrakcyjnie, bez wymieniania nikogo) mogliby wziąć do siebie – z góry najmocniej przepraszam. Być może powinienem był użyć sformułowania łagodniejszego – np. “pasjonaci I bałwany”.
A oto duży fragment mojego tekstu z Wyborczej:
“...czy można naprawdę całkowicie oddzielić formę od treści i powiedzieć: Zgoda, każdy niech mówi, co uważa, pod warunkiem, aby było to grzeczne i kulturalne? W roku 1971, w sprawie Cohen przeciwko stanowi Kalifornia, amerykański Sąd Najwyższy rozważał, czy wypowiedzi wulgarne są chronione przez konstytucyjną wolność słowa. Oto pewien 19-latek został ukarany za paradowanie po budynku sądu w Los Angeles w kurtce z napisem: "F**k the draft" (Oczywiście, bez żadnych gwiazdek w środku czasownika), co tłumaczy się: "P***ę pobór wojskowy".
Dostojni sędziowie uznali, że forma jest nieodłączna od treści. Jak napisał sędzia Harlan w uzasadnieniu decyzji, eliminowanie pewnych słów może prowadzić do eliminowania pewnych idei, a poza tym wypowiedzi mają funkcję także emocjonalną, a nie tylko poznawczą. Pewien akademicki komentator zauważył, że komunikat, jaki swym współobywatelom chciał przekazać Paul Cohen, nie dałby się wyrazić np. słowami: "Uważam, że obowiązkowy pobór do wojska jest głęboko szkodliwym aspektem polityki naszego rządu".
Omawiając przed ponad stuleciem granice wolności słowa, John Stuart Mill rozważał taką oto sugestię, że wszelkie opinie powinny być dopuszczone - pod warunkiem że będą wyrażone w sposób umiarkowany i kulturalny. Millowi - filozofowi skądinąd umiarkowanemu i spokojnemu - ta sugestia zupełnie się nie spodobała. Jeśli granicą wolności słowa - pisał - „ma być obraza tych, których opinie są atakowane, to doświadczenie pokazuje, że obrażają się oni, kiedy tylko atak jest silny i celny, oraz że każdy oponent, który przypiera ich do muru i któremu z trudem odpowiadają, wydaje im się pasjonatem”.
Sam zresztą od czasu do czasu oskarżany byłem w sieci - ku mojemu zdziwieniu - o mało kulturalne wypowiedzi, gdy popełniałem jakieś żarciki może nie najwyższego lotu, ale nie tak znowu niegrzeczne. O brak kultury oskarżali mnie ludzie, którzy - jak sądziłem z ich wcześniejszych wypowiedzi - nie należą do tak wydelikaconych i wrażliwych osobników, aby jakaś niewinna kpinka nadzwyczaj ich raniła. I właśnie tłumaczyłem sobie tę reakcję spostrzeżeniem Milla, że formą wypowiedzi obrażają się zazwyczaj ci, którzy już nie mają argumentów.
Dlatego - choć sam nie gustuję w słowach grubych i obelżywych - nie przyłączam się do chóru oburzonych chamstwem w internecie, bo granice między treścią a formą są nieostre, a jeśli efektem ubocznym walki ze szpetną formą ma być wyeliminowanie z publicznego dyskursu jakichś treści, które nasi współobywatele chcą sobie i nam przekazać - nawet jeśli czynią to nieudolnie, a czasem prostacko i brutalnie - to jednak nie warto tej ceny płacić.
Rozumiem rozgoryczenie i frustrację Jacka Żakowskiego ("Chamstwo hula w internecie", "Gazeta" 10 sierpnia), choć niezupełnie zgadzam się z diagnozą, że "internetową debatą na tematy społecznie, gospodarcze, polityczne i obyczajowe zawładnęła nieliczna, ale bardzo aktywna grupa chamów, debili, idiotów, nieuków i pospolitych nieokrzesanych głupków".
Co to znaczy - zawładnęła? W Salonie24, w którym pisuję, jest rzeczywiście sporo szaleńców i durniów głoszących np., że Polska obecna jest zupełnie jak PRL, tylko gorsza, a krajem rządzą no wiadomo, kto - ale jak stwierdzić, że oni tą debatą "zawładnęli"? A może (horribile dictu!) ich proporcja jakoś z grubsza odpowiada proporcji Polaków - zgorzkniałych, nieszczęśliwych, rozgoryczonych czy zwyczajnie niemądrych - którzy tak właśnie dzisiejszą Polskę postrzegają? Dobrze, że nie "zawładnęli" oni tradycyjnymi mediami (choć przecież nie są w nich całkiem nieobecni) - ale dobrze też, że mają gdzie się wygadać i że my, którzy tak nie myślimy, mamy okazję o tym się dowiedzieć.
Pisze dalej Żakowski: "Idiotyzmy, na których wypisywanie stosunkowo nieliczna grupa troglodytów uzyskała powszechne przyzwolenie, i prostacka agresja, jaką się posługuje, nigdy nie znajdowały miejsca w żadnym choć trochę szanującym się tradycyjnym medium".
I znów - co to znaczy: "powszechne przyzwolenie"? Od kogo? Bo nie ode mnie. Nie od Krzysztofa Leskiego, pisującego stale w Salonie24. Nie od Ernesta Skalskiego, Jarosława Flisa, Bogusława Chraboty, piszących od czasu do czasu w tymże. Nie od znakomitych blogerów o pseudonimach Galopujący Major, Chevalier, Stary i wielu, wielu innych
Na idiotyzm odpowiadajmy rozsądkiem, na agresję - spokojem albo zabójczą kpiną. No chyba że Żakowski ma na myśli nie tyle "przyzwolenie na treści", ile przyzwolenie na samo pisanie. Ale - to się przecież nazywa wolność słowa.
Inne tematy w dziale Polityka