To bardzo dobra wiadomość: w najbliższą sobotę Prezydent Lech Kaczyński podpisze ustawę ratyfikującą Traktat Lizboński. Stanie się tak, jak przewidzialem kilka dni temu: Prezydent dotrzyma słowa że podpisze ustawę, gdy tylko Irlandczycy powiedzą “tak”.
Co prawda sądziłem i nadal sądzę, że byłoby dużo lepiej, by Prezydent dużo wcześniej – mając mandat parlamentu i mocne wsparcie opinii publicznej – przeciął wszelkie wątpliwości na ten temat; nie sądziłem też, by uzależnianie podpisu od decyzji innego państwa było najlepszym przejawem suwerenności narodowej, na którą tak często powołują się ci, którzy namawiali Prezydenta, by wstrzymywał się z podpisem. No ale teraz będzie liczylo się tylko, że Polska Traktat ratyfikowała i podpisała, a nie to, kiedy to uczyniła.
Być może – nieco paradoksalnie – na dobry klimat dla podpisania Traktatu jakiś wpływ ma obecny kryzys polityczny w Polsce, związany z aferą hazardową i z tarapatami, w jakie wpadła PO. Wcześniej bowiem, stosunek do Traktatu Lizbońskiego był jednym z niewielu punktów politycznej agendy, który pozwalał PiS-owi odróżniać się od PO i przy pomocy którego można było PO krytykować. Było to oczywiście od samego początku karkołomne uzwględniwszy, że Traktat dla Polski wynegocjował i podpisał rząd PiS-owski przy pełnym poparciu Prezydenta, cieszącego się politycznym poparciem PiS-u. No ale kto powiedział, że polityka jest domeną logiki i racjonalności? Teraz TL w politycznej agendzie Polski spadł na dalszy plan, bo PiS może walić w przeciwnika politycznego innymi pałkami, zresztą mając ku temu pełne prawo i uzasadnienie, i nie musi sięgać po instrumenty z polityki międzynarodowej, by znajdowac sobie argumenty w walce politycznej, nadwerężając przy tym wizerunek Polski w Europie.
Z kolei Prezydent bratniego narodu czeskiego już bardziej wizerunku nadwerężyć nie może: ponoć powiedział osłupiałemu premierowi szwedzkiemu (który teraz wykonuje funcje prezydenckie w UE), że podpisze Traktat pod warunkiem dokonania jakichś „przypisów” czy innych zmian. Oczywiście prawo nie zna pojęcia przypisów do traktatów; możliwe są tylko protokoły, które mają rangę traktatową i muszą być wynegocjowane tak samo, jak wszystkie inne części Traktatu, na co jest już nieco za późno, albo jednostronne zastrzeżenia, ktore nie wiążą żadnej innej strony umowy i które każdy kraj może sobie składać do woli, a jedynym ograniczeniem jest samo-ośmieszenie się.
Przy okazji debaty w Polsce usłyszałem o jakimś liście „w obronie suwerenności”, który powołuje się na ostatnią decyzję niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego jako na model dla Polski – co jest o tyle zabawne, że niemiecki Trybunał w Karlsruhe własnie powiedział, że TL nie stanowi żadnego zagrożenia dla suwerenności Niemiec, a tylko parlament niemiecki musi wzmocnić swe uprawnienia względem rządu w Berlinie (a nie władz unijnych!) jeśli chodzi o kształtowanie polityki europejskiej w Niemczech.
Trybunał niemiecki ma rację: TL nie tworzy żadnego super-państwa, Unia nie jest federacją, a wręcz – jak wywodzę od dawna – jest przeciwieństwem federacji: sprzyja bowiem integracji na poziomie „mikro” (regulacje ekonomiczne itp) przy zachowaniu pełnej odrębności na poziomie „makro” (ustrój państwa). Sam wolałbym o wiele więcej integracji politycznej w Europie, no ale na to nie przyszedł jeszcze czas i pewno nie warto na siłę przyspieszać, a już w każdym razie nie warto irtytować eurosceptyków sprawami symbolicznymi, typu hymn, nazwa czy słowo konstytucja. Warto natomiast usprawnić instytucje i procedury Unii – np. odejść od absurdalnego systemu „prezydencji” wędrującej z kraju do kraju co pół roku – co właśnie czyni Traktat Lizboński. Warto też demokratyzować Unię przez wzmocnienie roli parlamentów krajowych w europejskim prawodawstwie – co również czyni TL.
Dlatego właśnie w najbliższą sobotę, choć jestem aktualnie bardzo daleko od Warszawy, wzniosę toast za prezydencki akt, być może kieliszkiem wina Penfold Shiraz.