W ogólnopolskiej eksplozji oburzenia, zbrzydzenia i rozbawienia strasburskim wyrokiem w sprawie krzyży w szkołach – najczęściej, z powodu powszechnej dość ignorancji, przypisywanym Unii Europejskiej – jeden głos przebił się nad inne donośnością oburzenia i błyskotliwością szyderstwa, skierowanego przeciwko obrońcom szkoły neutralnej światopoglądowo. Głos ów należał do nie byle kogo, bo samego ministra, i to na dodatek prezydenckiego. Ministrowi przepowiadam wielką przyszłość, jeśli nie w polityce to w kabarecie – piszę w dzisiejszej Rzeczpospolitej. Oto lekko zmodyfikowany tekst tego artykułu:
Reagując na zapowiedź, że Polskie Stowarzyszenie Racjonalistów zamierza wysłać do Prezydenta Lecha Kaczyńskiego list w sprawie krzyży, Pan Minister Paweł Wypych zauważył: “Ale czemu stowarzyszeniu nie podobają się tylko krzyże w szkołach? Może złożą wniosek o zmianę nazwy placu Trzech Krzyży, usunięcie krzyża z Giewontu lub o likwidację skrzyżowań?” (“Rzeczpospolita”, 17 listopada, s. A8).
Plac Trzech Krzyży – niezłe. Krzyż na Giewoncie – jeszcze lepsze, choć mało oryginalne, paru dziennikarskich wesołków już na to wpadło przed ministrem Wypychem. Ale te “skrzyżowania”? Boki zrywać.
Wobec druzgocącej siły ministerialnego konceptu, na drugi plan, a może nawet i na trzeci, powinna zejść refleksja, że ministrowi nie za to płacimy spore w końcu pieniądze , by prewencyjnie obśmiewał grupy obywateli, chcących skierować jakiś list czy petycję do jego Szefa. To dość elementarne uprawnienie obywatelskie, a równie elementarnym obowiązkiem politycznym prezydenckiego urzędnika jest przynajmniej udawanie, że wszystkich obywateli traktuje poważnie – zarówno tych, którzy na obecnego Prezydenta głosowali jak i tych, którzy swój respekt dla najwyższego urzędu Rzeczypospolitej wywodzą z innych źródeł, że sparafrazuję Preambułę. No ale minister Wypych Monteskiuszem nie jest, na temat cnót obywatelskich i powinności urzędniczych sie nie mądrzy, tylko robi sobie – mówiąc kolokwialnie – jaja, ku uciesze publiczki. Bo jak nie może być mądrze, niech przynajmniej będzie wesoło. Ja jednak nie dorównam ministrowi w facecjach, więc muszę poważniej; na tym gruncie lepiej się czuję.
Wspólnym mianownikiem głosów oburzenia na wyrok Europejskiego Trybunału Praw Człowieka jest w Polsce przypisywanie temu orzeczeniu zamiaru wyeliminowania krzyży i innych symboli religijnych ze sfery publicznej. Gdyby rzeczywiście orzeczenie Trybunału zagrażało obecności krzyża w sferze publicznej, krytyka byłaby uzasadniona. Nic – na gruncie liberalno-demokratycznej koncepcji państwa – nie uzasadnia chęci zepchnięcia religii do sfery prywatnej. Liberał – a za takiego się uważam – powinien szanować chęć wyznawców wszelkich religii do publicznego manifestowania swej wiary, jeśli takie zachowania dyktuje mu jego religia.
Ale nie tego dotyczyło orzeczenie Europejskiego Trybunału – i nie taka jest stawka sporu o krzyże w szkole publicznej. Jak napisał w swym orzeczeniu Trybunał (nota bene: ilu wypowiadających się na temat tego wyroku zna jego treść?): “Obligatoryjne eksponowanie symbolu określonego wyznania w trakcie wykonywania funkcji publicznej związanej ze szczególnymi sytuacjami poddanymi kontroli państwowej, w szczególności w klasach szkolnych, ogranicza prawo rodziców do wychowania swych dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami, jak również prawo dzieci do wiary lub niewiary” (akapit nr 57 uzasadnienia).
(Oto pełny tekst orzeczenia, na razie tylko po francusku:
http://cmiskp.echr.coe.int/tkp197/view.asp?item=1&portal=hbkm&action=html&highlight=Lautsi%20%7C%2030814/06&sessionid=38006804&skin=hudoc-en)
Wyrok mieści się zatem na przecięciu dwóch zasad. Po pierwsze – zasady neutralności światopoglądowej państwa, wymagającej by – jak ujął to amerykański Sąd Najwyższy – państwo nie wysyłało symbolicznego komunikatu, że wspiera swym autorytetem jakąkolwiek religię. Państwo to nie jest po prostu jakaś “sfera publiczna”: to narzędzie władzy, a zatem i przymusu, funkcjonujące w interesie i z mandatu nas wszystkich – wszystkich obywateli i podatników. Co innego – katedra na placu miejskim, a co innego krucyfiks w urzędzie państwowym. Gdy więc Bronisław Wildstein lamentuje, że jak tak dalej pójdzie, to wkrótce symbole religijne będą musiały “także zniknąć z naszych placów i ulic”, np. z katedr (“Rzeczpospolita” 15 listopada 2009), to – jak to się często dzieje w przypadku tego łatwo oburzającego się publicysty - trafia kulą w płot.
Druga zasada – to specjalny charakter szkoły: miejsca, w którym kształtuje się sumienia i poglądy młodzieży, nie całkiem jeszcze gotowej do krytycznej refleksji na temat treści jej przekazywanych i niekoniecznie przesiadującej dobrowolnie ileś godzin dziennie w klasach szkolnych.
Na skrzyżowaniu tych dwóch zasad lokuje się specyfika szkół państwowych: miejsca kształcenia dzieci i młodzieży, afirmowanego przez państwo. Tam specjalnie potrzebna jest ostrożność, by treści przekazywane młodzieży – także przez symboliczne przedmioty i zachowania – nie wyrażały oficjalnego komunikatu o państwowej ortodoksji w kwestiach światopoglądowych i religijnych. Dlatego zapał, z jakim broni się dziś w Polsce prawa do obecności krzyży “w sferze publicznej” przypomina walkę ze strachem na wróble.
Co zresztą nie oznacza, że kwestia obecności krzyży w szkołach jest jakiś szczególnie nabrzmiałym problemem. Odpowiadając na histeryczne nieco wystąpienia polityków i publicystów “w obronie krzyża”, liberałowie narażają się na pokusę przyjęcia analogicznego stopnia intensywności argumentacji – w tym przypadku, nie całkiem uzasadnionego. O wiele ważniejsza jest np. kwestia faktycznego zagwarantowania lekcji etyki jako alternatywy dla religii w szkołach publicznych. Znajmy proporcję.
No i nie domagajmy się likwidacji skrzyżowań.
Inne tematy w dziale Polityka