To był czerwiec albo lipiec 1999 roku, tak mi się teraz wydaje. Mały, złożony z kilku baraków hotel, nazywał się jakoś tak: Universal albo International, na przedmieściach Dili, we Wschodnim Timorze. Cała prowincja - wówczas jeszcze część Indonezji – ogarnięta wojną domową: z jednej strony rewolucjoniści z Fretilin, z drugiej strony – bandy, okrutne i bezwzględne, popierane przez Indonezję. Wieczór letni, ciepły, pełen komarów i ukrywanego strachu, bo przecież w każdej chwili może tu nastąpić atak; siedzi nas jakaś piątka albo szóstka. Ja tam dotarłem przez Darwin a potem przez Timor Zachodni; Janek Skórzyński, prowadzący wówczas dział zagraniczny Rzepy, powiedział, że jak chcę, mogę jechać, na ich koszt, a ja wtedy miałem z nimi taki układ, no i wówczas jeszcze mało się bałem.
Więc siedzimy, każdy sobie opowiada co zobaczył w ciągu dnia – demonstracje, uliczne zadymy, kto zdobył jakie interview – i ja wtedy poczułem się trochę jak w jakimś reportażu Kapuścińskiego, które znalem prawie na pamięć. No więc tak rozmawiamy, popijamy zimne piwo, i John, Australijczyk który siedział tam od prawie roku – a nie jak ja, od trzech czy czterech dni – jak się dowiedział, że jestem z Polski, pyta mnie, czy czytałem coś Kapuścinskiego (przekręcając potwornie nazwisko, ale się domyśliłem). A ja na to, że nie tylko czytałem, ale znam autora osobiście. A on wtedy popatrzył na mnie, jak rzymski katolik, któremu ktoś mówi, że zna Papieża.
I to był moment magiczny: Dili, wojna, zimne piwo w letnią noc, adrenalina buzuje, scena z Kapuścinskiego a rozmowa o Kapuścińskim.
Więc nie potrafię całkiem obiektywnie, neutralnie, włączyć się do rozmowy rozmaitych polskich mądrali na temat: Czy reporter konfabulował i jakie są granice reporterskiego „ubarwienia”? (Sam wiem, z mojego doświadczenia, gdy jeszcze – trochę amatorsko – bawiłem się w te klocki w Indonezji, Kambodży czy Birmie, że czasem po prostu trzeba z dwóch ludzi zrobić jednego, albo długi wywiad skomasować do jednego zdania. Że gdy jedzie się, po dniu pełnym wydarzeń, do hotelu skąd trzeba wysłać relację, to główne pytanie, jakie w umyśle tętni, gdy jest się w tej rykszy, na motocyklu czy w taksówce: jak z dnia, pełnego wrażeń i rozmów, zrobić porządne story na półtorej strony? I pamiętam zdanie Pana Ryszarda, gdy wypytywałem go kiedyś w Sydney o warsztat dziennikarski, że z każdej rozmowy, żeby trwała piętnaście minut albo cztery godziny, pozostaje naprawdę tylko jednoważne zdanie, jednaważna myśl; problem tylko, by wychwycić i wpisać do reportażu tę właściwąmyśl, to najwazniejsze zdanie).
Ale powtarzam, nie będę włączał się do mądralińskich rozmów o warstacie (proszę nie poprawiać!) dziennikarskim, ani nawet o granicach kompromisu, na jaki musiał pójść R.K. by móc pojechać w te miejsca i napisać te rzeczy.
Tu chciałbym tylko o jednym. Jakby na uboczu całej tej dyskusji o warsztacie dziennikarskim i o granicach kompromisu politycznego, ale na marginesie ważnym i męczącym, znalazła się kwestia życia intymnego pana Ryszarda. I tu chcę powiedzieć jasno: rozumiem uczucia Pani Kapuścińskiej. Jestem przeciw jakiejkolwiek cenzurze i dobrze się stało, że sąd oddalił jej powództwo. Ale sprawa prawna to jedno, a sprawa etyczna – to drugie. Jeśli Pan Ryszard – a na tyle go nie znalem, by to wiedzieć – miał jakieś romanse, związki poza-małżeńskie itp., to pisanie o tym w kilka lat po jego śmierci, gdy jeszcze żyje wdowa i inni członkowie rodziny – jest po prostu niepotrzebne, nietaktowne i nieetyczne. Chociaż prawnie powinno być dozwolone.
A dodatkowo o tym mnie przekonal wyjątkowo obrzydliwy artykuł Krzysztofa Masłonia w Rzepie(w ostatnim Plusie-Minusie), który ślini się ze specjalnym ukontentowaniem z powodu właśnie obecności tego wątku w książce Domoslawskiego. „Literackiemu wdowieństwu brakuje jeszcze w Polsce należytej podbudowy naukowej…” – sili się na ironię Masłoń, po czym rechocze: „Literackie wdowieństwo obejmuje również innych krewnych…” i wyraża żal, że np. w biografii Wisławy Szymborskiej „o życiowych partnerach noblistki nie dowiadujemy się właściwie nic”.
W gazecie konserwatywnej, pro-rodzinnej i pro-chrześcijańskiej, krytyk literacki ślini się z radości na rewelacje o miłostkach niedawno zmarłego pisarza, które mogą zrobić przykrość żyjącej, i nazwanej z imienia i nazwiska , wdowie po pisarzu. Pomijając gnidowatość tego artykułu, na który warto spuścić zasłonę lekceważącego milczenia – już samo to powinno być argumentem przeciwko pochopnemu, jak mi się wydaje, umieszczeniu tego wątku w książce o Ryszardzie Kapuscinskim. Bólu jednej Wdowy nie równoważy zaspokojenie podnieconej ciekawosci i voyeuryzmu setek Masloniow.
Inne tematy w dziale Polityka