Gdy już udało mi się po wielogodzinnym locie dotrzeć do Nowego Jorku; gdy przeżyłem psychologiczny pojedynek z amerykańskim urzędnikiem imigracji, który traktował mnie jakbym był siostrzeńcem Osamy Bin Ladena; gdy nie poddałem się terrorowi taksówkarza (nie powiem jakiego pochodzenia, bo jestem politycznie poprawny), który co prawda nie znał angielskiego, ale za to jeszcze mniej znał Nowy Jork – gdy te wszystkie przeszkody pokonałem i dotarłem do mojego nowojorskiego miejsca pobytu na najbliższych kilka tygodni, poczułem pilną potrzebę wewnętrznego wyciszenia się, co w moim przypadku wyraża się normalnie łaknieniem umiarkowanej ilości alkoholu, niekoniecznie bardzo mocnego. Wyszedłem wiec na ulicę i pierwszą rzeczą, jaka mi się przytrafiła, było natknięcie się na Profesora Zdzisława Krasnodębskiego.
No dobrze, wiem, że to brzmi dramatycznie i ekscytująco, ale spieszę z uspokojeniem Czytelników, którzy mogliby oczekiwać w tym miejscu opisu albo brutalnej bójki albo lodowato-zimnego udawania, że się nie widzi znajomego. Nic z tych rzeczy, osobiście profesora Krasnodębskiego lubię, chociaż byłbym hipokrytą albo wręcz kłamcą, gdybym utrzymywał, że absolutnie pod każdym względem zgadzam się z nim co do diagnozy, co mianowicie jest niedobrego w Polsce, a także jak to wyleczyć. Jest to człowiek – podobnie jak ja – łagodny i kulturalny, i dopiero jak pisze, wychodzi z niego lew (znów, tak samo jest w moim przypadku), a ponieważ porozumiewaliśmy się w owo ciepłe nowojorskie popołudnie drogą werbalną, komunikacja ta była szalenie kulturalna i nawet miła. Wymieniliśmy się – jak w takich przypadkach wypada – adresami i telefonami, i umówiliśmy się na spotkanie niebawem. Z mojej strony, zamierzam Go przekonywać do idei III RP, a także by podpisał pewną Deklarację, biorąc przykład z Poetki-Noblistki. Czy mi się uda, nie wiem, ale bardzo bym prosił tych z Państwa, którzy mają z Nim kontakt, byście mu tego nie powiedzieli, bo na nic pójdą moje subtelne, acz częściowo demagogiczne, argumenty, jakie właśnie sobie na tę okazję przygotowuję.
Po spotkaniu z profesorem Krasnodębskim doznałem dojmującego uczucia głodu, wiec udałem się do najbliższego lokalu gastronomicznego, tzw. „dineru”. Tym z Panstwa, którzy Ameryki nie znają, wyjaśniam, że diner to jest tak jak wagon WARS w czasach PRL-u, tyle że brudniejszy i z bardziej ordynarną obsługą. Usiadłem przy kontuarze obok pewnej panienki, niebrzydkiej zresztą, choć z tendencją do tycia. Tendencja ta szybko uzyskała swoje łatwe wytłumaczenie: panienka zamówiła mianowicie hamburgera z dużą ilością frytek, które następnie polała mniej więcej litrem ketchupu ( tak to w każdym razie wyglądało), po czym zamówiła do tego gęsty koktajl mleczny truskawkowy, w którym pływały duże kawałki lodów, chyba waniliowych.
I teraz, po tych wszystkich pierd**ach, czas na ogólne wyznanie ideologiczne. Jestem (tak mi się w każdym razie wydaje) nieuleczalnym amerykanofilem. Amerykę kocham miłością neofity: np. wyroki Sądu Najwyższego w sprawie Pierwszej Poprawki znam prawie na pamięć; poważnie uważam, że Konstytucja amerykańska (i jej interpretacja dokonana przez Sąd Najwyższy USA) jest najwspanialszym wykwitem światowej myśli prawniczej – pisałem o tym często w moich książkach i artykułach, a studenci w różnych częściach świata, gdzie zdarzało mi się wykładać, skarżyli się niekiedy, że jestem zbyt amerykańsko-centryczny. Uniwersytety amerykańskie uważam za szczyt doskonałości w dziedzinie akademickich osiągnięć, a na europejskie próby imitowania amerykańskich uczelni (na których zresztą udało mi się kilka razy cokolwiek zarobić) spoglądam z politowaniem i troską.
Wszystko to prawda. Ale, gdy wszystko już zostanie powiedziane i zrobione, czyli jak Amerykanie i Anglicy mówią, when all is said and done, co można myśleć o kraju, w którym normalna, ładna panienka (choć z tendencją do tycia) na kolację konsumuje hamburger z frytkami i ketchupem, popijając to gęstym koktajlem truskawkowym? Z kawałkami lodów, waniliowych zresztą.
Komentarze