Poważne teksty na temat kardynała Lustigera i jego pogrzebu można poczytać sobie w wielu gazetach, ja natomiast opowiem po prostu o różnych drobiazgach, które przy tej okazji zauważyłem, i o drobnych perypetiach, które przeżyłem.
Pierwsza rzecz to wywiad z aktualnym arcybiskupem Paryża André Vingt-Trois na temat jego zmarłego poprzednika. Przy okazji, jeśli kogoś dziwi, że ktokolwiek może nazywać się Dwadzieścia Trzy, oto krótkie wyjaśnienie. Jeden z przodków arcybiskupa był podrzuconym dzieckiem. Nikt nie troszczył się wtedy o nadawanie tym dzieciom sensownych nazwisk, nadawano im więc numery. Przodek arcybiskupa był dwudziestym trzecim podrzuconym dzieckiem w parafii, dostał więc numer 23 i tak już zostało. To tylko tak na marginesie.
Wizyta u arcybiskupa w środę była w porządku. Tylko na początku było trochę śmiesznie. Gdy przyszedłem pod wskazany adres, drzwi otworzył mi portier. Gdy prowadził mnie do sali, w której miałem spotkać się z arcybiskupem, musieliśmy przejść przez mały dziedziniec - najwyżej 20 metrów pod gołym niebem. Padała wtedy bardzo lekka mżawka, tak lekka, że nie chciało mi się otwierać mojego parasola. Miej więcej w połowie drogi przez ten dziedziniec portier nagle wykrzyknął, jakby przypomniał sobie o czymś niesłychanie ważnym: "Oh pardon!" i otworzył nade mną ogromny czarny parasol. Poczułem się raczej głupio. Ja przecież tylko po wywiad. Całe szczęście, że nie było upału, bo pewnie biedak zacząłby mnie wachlować liściem palmowym. Gdy już przedarliśmy się w ten sposób przez mżawkę, reszta wizyty przebiegła normalnie.
Gorzej było potem w domu z montowaniem i miksowaniem tego wszystkiego. Miało być do wczorajszego magazynu "Polska i Świat" w Jedynce o godzinie 22. Oczywiście dzielnie obiecałem, że zdążę. A było wtedy dużo pracy - korespondencje o kardynale, o przygotowaniach do pogrzebu, i jeszcze drugi wypadek polskiego autokaru. Ale dalej obiecywałem, że zdążę. Źle oceniłem czas potrzebny do przygotowania wszystkiego - przetłumaczyć, nagrać tłumaczenie, potem nałożyć je na oryginanlą rozmowę, zmiksować, by chwilami było słychać głosy po francusku, a cały czas - wersję polską. Krótko mówiąc ogromna dłubanina, bardzo stresująca, gdy się wie, że trzeba robić to szybko. I krótko mówiąc - nie zdążyłem. Trochę wstyd i głupio, bo przecież w Warszawie na to czekali. Na szczęście wywiad pójdzie dzisiaj - w tym samym magazynie "Polska i Świat" zaraz po godzinie 22. Może nawet lepiej, bo dokładnie w dzień pogrzebu.
Wczoraj po południu musiałem pójść również do katedry Notre Dame po plakietkę z napisem "Presse", którą trzeba było zawiesić sobie na szyi, żeby dostać się na pogrzeb kardynała. Przychodzę do prezbiterium, spodziewam się w miarę żałobnej atmosfery. A tu z biura z daleka słychać śmiechy i wesołe przekomarzanie się. Młody człowiek wydający dziennikarzom te plakietki najpierw pochwalił się swoim polskim nazwiskiem. Na dowód pokazał mi nawet swoją "Carte d'identité". Potem żartował sobie z pracującą z nim panią piszącą coś na komputerze. Zwracał się do niej per "ma soeur", ale w tak wesołym tonie, że nawet nie wiem, czy była to forma żartu, czy też pani ta była rzeczywiście zakonnicą. A gdy już młody człowiek o polskim nazwisku dawał mi magiczną plakietkę, powiedział mi na pożegnanie z szerokim uśmiechem: "Amusez-vous bien!" czyli "Zyczę dobrej zabawy!" Wesoło w tej katedrze w przeddzień pogrzebu arcybiskupa, prawda?
Dzisiaj z kolei pogrzeb. Tuż przed godziną dziesiątą przed katedrę przyjeżdża premier Fillon, zaraz po nim Lech Wałęsa. Premier wita Wałęsę. Potem okazało się, że naszemu byłemu zarezerwowano honorowe miejsce - w pierwszym rzędzie, obok premiera właśnie, a także przewodniczących Senatu i Zgromadzenia Narodowego, czyli najważniejszych ludzi w państwowej hierarchii. Za nimi siedziała Bernadette Chirac, była pierwsza dama. Jacques nie przyszedł.
Właśnie, wszyscy ci ludzie siedzieli. Tylko parę rzędów za nimi jeden człowiek stał i za żadne skarby nie chciał usiąść. To był François Bayrou. Pamiętacie go chyba jeszcze z kampanii prezydenckiej? O co mu chodziło, nie wiem. Może o kamery telewizyjne?...
Sarkozy siedział natomiast sam przed pierwszym rzędem, na osobnym fotelu, przed którym postawiono mu nawet miękko wyściełaną podpórkę do klękania (przepraszam, ale nie pamiętam, jak to się nazywa). Ten szczegół pokazuje, jak bardzo w Republice Francuskiej żywe są niektóre tradycje monarchistyczne.
Jedna jeszcze rzecz warta jest zauważenia i podkreślenia. Podczas nabożeństwa było wyraźnie widać, że zarówno prezydent, jak i premier, aktywnie w nim uczestniczyli - modlili się, kiedy było trzeba, wstawali, klękali itd. Najwidoczniej są ludźmi wierzącymi i praktykującymi (a w najgorszym razie - tylko praktykującymi). To taki drobny przyczynek do dyskusji o francuskiej laickości. Nie jest ona wcale wrogością wobec religii. Laickości bronią we Francji praktycznie wszyscy politycy, którzy są bardzo często ludźmi wierzącymi i nie ukrywają tego.
Poza tym w katedrze było też 16 kardynałów. Widziałem, że jeden z nich drzemał sobie podczas nabożeństwa. Nie powiem który, bo nie jestem złośliwy.
Trochę się ten tekst rozrasta. O paru innych równie mało istotnych drobiazgach napiszę zatem jutro.
Do niedawna - korespondent Polskiego Radia we Francji. A teraz - zapraszam do polskiego portalu Euronews: http://pl.euronews.com/ i do naszego fejsbuka: http://www.facebook.com/euronewspl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka