Feterniak Feterniak
823
BLOG

O wydawaniu książek – refleksja dedykowana

Feterniak Feterniak Kultura Obserwuj notkę 4

Lat temu paręnaście, w początkach tego wieku, aktywnie udzielałem się na, pewnym portalu zajmującymi się lokalnymi sprawami. I właśnie tam spotkałem się po raz pierwszy z zachowaniem, któremu dziś chcę poświecić uwagę.

Na owym forum aktywnych userów było w sumie z dwudziestu. Tematyka niszowa, geograficznie dość ograniczona... Nic dziwnego zatem, że praktycznie wszyscy się dobrze znaliśmy.


Stąd było dla mnie pewnym szokiem, gdy znany mi z „realu” pewien student – nazwijmy go Darkiem – po zarejestrowaniu na tymże forum zaczął zachowywać się jak typowy samiec alfa połączony z chodzącą encyklopedię. Szokiem, bo prywatnie Darek był sympatycznym, grzecznym, wręcz nieśmiałym człowiekiem. W Internecie ujawnił jednak swoje drugie oblicze – bezwzględnego besserwissera mającego poczucie wszechwiedzy i wyższości wobec każdego kto śmiałby z nim polemizować.

Najkrócej rzecz ujmując objawiało się to tym, że przedstawiał on czytelnikom jakąś własną wizję na historię, bądź życie społeczne. Wywiedzioną najczęściej z przeczytanej ostatnio książki. Wizja ta była zazwyczaj niezwykle fantazyjna i budziła sporo głosów krytycznych. Szybko obnażających brak głębszej wiedzy naszego Darka w danym temacie.  On jednak bardzo rzadko podejmował merytoryczną dyskusję. Początkowo bronił swoich pomysłów metodą zdartej płyty – powtarzając je, bez odnoszenia się do zarzutów. Gdy to nie działało rzucał się na udowadnianie, że krytycy nie mają racji, bo się po prostu na tym nie znają. Od razu zaznaczmy, że w sprawach historycznych miał dość ciężko, bo akurat aktywnych było wtedy  paru studentów i absolwentów historii, którzy tak oczytaniem, jak i wiedzą biednego Darka bili na głowę. Stąd szybko przechodził do trzeciej fazy: rozkazywania, pouczania, obrażania i próby wymuszenia na dyskutantach zamilknięcia.

Ponieważ było to forum, na którym moderatorzy słynęli z ogromnego liberalizmu (zwalczali jedynie wulgaryzmy), to Darek nie miał mocy sprawczej by krytykom ten głos zabrać. Tym bardziej skupiał się na personalnych atakach na polemistów. Po kilkunastu miesiącach sytuacja ta go zaczęła chyba już mocno irytować, bo zaczął te ataki uprawiać nawet bez większego powodu. Ot, wystarczyło, że w jakiejkolwiek sprawie zabrał głos ktoś, kto z Darkiem ostatnio dyskutował, by ten natychmiast na niego wskakiwał. Przy czym było to poniekąd ciekawe, bo jako człowiek z natury grzeczny nie uciekał się do wulgaryzmów i prostackich epitetów. Był jednym z pionierów klasycznego hejtu – danego osobnika oskarżał o któryś z grzechów głównych, tudzież niesamodzielność, sprzedajność, służalczość wobec osób, których Darek aktualnie nie lubił itp. itd. Krótko mówiąc demonstracyjnie przypominał czytelnikom o swojej moralnej i merytorycznej wyższości wobec kolegi Iksińskiego, przy każdej okazji.

Jak już napisałem, znaliśmy się tak praktycznie wszyscy prywatnie, więc owe formowe zachowanie Darka było swoistym folklorem nie mającym najmniejszego przełożenia na nasze stosunki. Nie będę już wnikał z czego ono wynikało, istotna była konkluzja, że Internet niektórym szalenie zawęża racjonalne postrzeganie świata, łudząc ich, że nikt nie wie/nie sprawdzi, jak dana sprawa wygląda w świecie rzeczywistym, więc nie tyle istotna jest faktograficzna rzetelność, co pewność siebie i autorski talent. Jednocześnie łączy się to z zadziwiającym przekonaniem, że wystarczy ewentualnego krytyka dobitnie (i odpowiednio często) nazwać osobą niekompetentną i niegodną zajmowania się danym tematem, a tzw. opinia publiczna (czyli czytelnicy takich wypowiedzi) bez problemu przyjmą taką optykę.

 

Historia Darka przypomniała mi się parę dni temu, gdy w czasie pewnej dyskusji (na temat zbliżających się Światowych Dni Młodzieży) wśród komentatorów objawił się nagle pewien Niezwykle Uznany Bloger (zwijmy go dalej NUB-em), jedynie po to by stwierdzić, że taki ze mnie promotor książek, „że przy mnie kozia dupa brzmi jak Miles Davies”. W toku całej dyskusji słowa nie było ani o książkach, ani o promocji, więc celem było tylko i wyłącznie podłechtanie sobie przez naszego tuza, ego, tudzież przypomnienie innym, żem nic nie wartym pyłem.

Rzecz jasna mimo tych mało szlachetnych pobudek, NUB nie jest bynajmniej wariatem bredzącym od rzeczy, bo odniósł się do moich notek sprzed ponad roku, gdzie pisywałem o książkach i ich promocji. Dla porządku dodajmy, że to był bodaj trzeci taki „wyskok” naszego blogera, gdy w danym wątku głos zabierał tylko po to, by obdarzyć mnie jakimś epitetem kwestionującym moją wszelką wiedzę w temacie książek i ich wydawania. Skojarzenia z Darkiem sprzed lat nasuwają się same…

Ponieważ jak to bywa z tak niezwykle popularnymi osobami, ich zachowanie w wielu sprawach jest dość łatwe do przewidzenia, więc nie zdziwił mnie zbyt ani styl tegoż ataku, ani fakt, że nasz bohater nie kontynuował dalej dyskusji (no bo przecież  jakiż jest sens dyskusji z „kozią dupą”?). Jednak za każdym razem mocno zastanawiała mnie sama tematyka tych wyskoków. Zafrapowało mnie czemuż tak uznana osobistość uczepiła się mojego skromnego blogowania na temat publikacji historycznych?

No i tak rozmyślając nad tą ostatnią zaczepką pojawiła mi się w głowie taka śmiała hipoteza. A może problem polega na tym, że nie bawiąc się w jakieś ataki i personalne zaczepki, po prostu pokazałem, że świat wydawania książek historycznych jest bardziej złożony, niż głosi nasz NUB? I to mu tak dopiekło? (Dla porządku dodam, iż mam też drugą śmiałą teorię, że po prostu nie lubi komentatorów na „F”.  Ponieważ jednak nie rodzi ona takich pisarskich implikacji, to pozwólcie, że ją pominę).

 

Generalnie unikam pisaniu notek na temat konkretnych osób i ich zachowań, ale  moja cierpliwość w stosunku do tak idiotycznych zaczepek jest ograniczona. Dziecinadą byłaby jednak odpowiedź w stylu „to ja Ci teraz wytknę Twoją …” (i tu można dodać różnorakie sprawy). Najsensowniejszą reakcją będzie chyba napisanie wprost ona temat w którym nasz bloger próbuje mnie tak, dość mało udolnie  zmusić do milczenia. Ma to też walor oszczędności czasu i energii. Jak naszemu tuzowi zdarzy się znów podobny wyskok, jako reakcja wystarczy odesłanie do niniejszego tekstu.

Jako człowiek pracujący parę lat przy kilku wydawnictwach i do dziś mający żywy kontakt z tą dziedziną (acz już luźniejszy – na poziomie zaangażowania w wydawanie pewnego regionalnego rocznika), coś niecoś o tej branży wiem. I z pełną odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że większość górnolotnych opowieści jakie imć NUB snuje (zatytułujmy je „rozważaniami o rynku książki”) jest więcej niż wybiórczych. Przypominają analizę prasy wydawanej w Polsce A.D. 2016 ograniczonej do porównania takiej „Gazety Wyborczej” i „Gazety Polskiej”. Nawet jak jest rzetelna i atrakcyjna w przypadku tego wycinka, to nic nam nie mówi o jakichś 90% realnego życia prasowego w naszym kraju. W przeciwieństwie do niego nie uważam się za alfę i omegę i skupię się na najważniejszym dla mnie wycinku, czyli wydawnictwach historycznych.

Przy fatalnym poziomie czytelnictwa w Polsce (który, co należy podkreślić jest wcale nie jest prostą wypadkową problematyki wydawniczej, ale wynika nade wszystko z kwestii edukacyjnych i socjalizacji w rodzinach), publikacje poświęcone szeroko pojętej tematyce historycznej cieszą się jednak sporym zainteresowaniem (wystarczy popytać znajomych księgarzy i bibliotekarzy). Według mnie wynika ono między innymi z bardzo szerokiego spectrum tego, co i w jaki sposób jest wydawane.

Wydawnictwa zawiązane z historią można roboczo podzielić na trzy segmenty: szeroko pojętą naukę, szeroko pojęte popularyzatorstwo oraz szeroko pojętą pophistorię.

Pierwszy z nich powinien być merytorycznym fundamentem dwóch pozostałych. Ze względu na specyfikę samej tematyki, jak i zwykły fakt, że wiele z takich publikacji może powstać tylko w wyniku dość rozległych badań, w owym segmencie raczej wyjątkiem są książki, które osiągają status wydawniczych hitów i przyniosą autorowi, i wydawcy godziwy zysk. Każdy, kto twierdzi, że naukowa książka historyczna obowiązkowo powinna być bestsellerem (a komentowali tacy na tym blogu) daje świadectwo albo całkowitego braku rozeznania w tym temacie, albo celowego zwalczania rzetelnych badań naszej historii (bo też takie przypadki celowego marginalizowania i obrzydzania pracy historyków na Salonie też spotkałem). Nie oznacza to naturalnie, że prace stricte historyczne nie powinny być pisane, wydawane i promowane w sposób atrakcyjny dla czytelników. Ale znaczna część poruszanych w nim tematów z natury rzeczy będzie dość hermetyczna i trudna w odbiorze. Jako oczywisty przykład, przy okazji 1050-lecia chrztu, przypomnę choćby badania archeologiczne i genetyczne. Zaś o moich ulubionych pracach z zakresu historii gospodarczej nie będę się kolejny raz już rozpisywał.

Atrakcyjność, przystępność, ale także rzetelność powinny być fundamentem prac z segmentu popularyzatorskiego. Warto odnotować, że zdecydowana większość książek historycznych, będących dziś w obiegu medialnym, a wydawanych nawet przez profesorów historii należy właśnie do tego działu. Od okolicznościowej pracy Przemysława Urbańczyka „Co się stało w 966 roku”, przez Davisowe „Zaginione królestwa” po „Dzieje Polski” wg. Andrzeja Nowaka. Rzecz jasna można zrozumieć, że wiele osób widząc profesorskie nazwisko i poważną tematykę klasyfikuje taką pracę jako klasyczną „monografię”.  Nie mniej sprawa jest dość prosta. Jeżeli autor danej pracy nie badał osobiście danego tematu, tudzież (tu choćby przypadek wspomnianej książki Urbańczyka) badał, ale praca jest pozbawiona porządnego „aparatu naukowego”, który pozwoli ciekawym dotrzeć bezpośrednio do źródeł i konkretnych badań, to mamy do czynienia jedynie z popularyzacją. Z definicji do tej działki wpisują się wszelakie akademickie podręczniki, syntezy i dzieje całych państw czy narodów. Gdy takowe dzieje, czy syntezę chce się jednak zrobić jako pracę naukową, to otrzymujemy wtedy zbiorowy produkt wielotomowy. Jak choćby pisana od paru dziesiątków lat „Historia Pomorza”, która liczy w tym momencie dziesięć części pisanych przez dobre dwie dziesiątki autorów. A wyszła niedawno dopiero pierwsza część poświecona międzywojniu, więc to na pewno nie koniec.

Trzecim segmentem, czyli pophistorią określam dzieła wszelakie, gdzie historia służy jedynie jako narzędzie, czy punkt zaczepienia dla realizacji innych celów. Zatem mamy tu szeroką gamę powieści historycznych, komiksów, tzw. historię skandali, czy różnorakie dzieła polityczne, których autorzy w historii szukają jedynie argumentów na rzecz swoich wizji.

Z całą mocą należy podkreślić, że przeszłość są w stanie nam wyjaśniać jedynie porządne publikacje z pierwszego segmentu. Zaś każdy, który pochyla się nad stanem badań historycznych na nich powinien się koncentrować. Bez tego najciekawiej napisane prace popularyzatorskie, skutecznie sprzedane w tysiącach egzemplarzy będą jedynie utworami literackimi. I choć, rzecz jasna taka, dobrze napisana literatura ma ogromny wpływ na świadomość i wiedzę historyczną społeczeństwa, to jednak prawda jest taka, że niezwykle szybko się falsyfikuje i z punktu widzenia poznania przeszłości przynosi efekt niezwykle krótkotrwały. Mamy aż nadto świadectw co się dzieje, gdy praca podawana jako „oparta na prawdziwej historii” nagle zderza się z twardymi faktami. Przykładem może tu być choćby znaczna część twórczości takiego Kraszewskiego. Zadać można bowiem pytanie retoryczne, czy ktoś z Szanownych Czytelników natknął się ostatnio na jakieś refleksje historyczne w kontekście prac Pana Józefa Ignacego? No właśnie. A w chwili powstania miały one ambicje „pokazania przeszłości Polski” o wiele większe niż twórczość Sienkiewicza (który, dodajmy, niezwykle mocno opierał się na wynikach ówczesnych badań w interesujących go zagadnieniach, co jest jednym z powodów niezwykłej żywotności jego dzieł).

Rozważania o stanie współczesnej historiografii, w której punktem wyjścia nie jest twórczość stricte naukowa, są tak naprawdę jedynie luźnymi refleksjami, z których nijak nie wywieść można rzeczywistego obrazu tej sfery.

 

Drugą ważną sprawą, którą chce tu jasno podkreślić, jest niezwykła decentralizacja i zróżnicowania wydawnictw historycznych we współczesnej Polsce. Już kiedyś o tym pisałem, ale oczywistym jest, że jak wydajemy dzieje np. takiego Wejherowa, to zainteresowanych nim ludzi, niezwiązanych z tym miastem będzie bardzo niewielu. Wydawcy, ale też i wielu autorów, są bardzo świadomi jaki jest potencjalny krąg odbiorców ich publikacji. Na dodatek osoby zainteresowane daną tematyką „ze świata” są najczęściej bardzo pilnymi obserwatorami nowości w tym zakresie. Co szalenie ułatwia naturalnie Internet. Najczęściej dzięki temu to oni sami docierają do wydawcy i trudno w nich widzieć najważniejszą grupę odbiorców. Oczywiście jest tutaj ogromne pole do popisu by jakiś ograniczony terytorialnie i tematycznie problem przedstawić w sposób, który zainteresuje jak największy krąg.

I tutaj dochodzimy do sedna. Ludzie żyjący z wydawania książek, muszą (bo inaczej długo w tym biznesie się nie utrzymają) mieć to wyczucie, czy się opłaca danej książce robić promocję „ogólnopolską” (i np. wpychać do krajowych sieci księgarskich), czy też ma ona potencjał by cała sprzedać się danym regionie, a czasem nawet konkretnym powiecie. Znajmy wydawca wyliczył mi, że w roku tylko na terenie województwa pomorskiego wystawia się na ponad trzydziestu imprezach, z czego dobra połowa, to imprezy dedykowane właśnie sprzedaży książek. A do tego dochodzą promocje konkretnych tytułów.

Na Kaszubach co roku wychodzi  grubo ponad pół setki różnorakich wydawnictw historycznych. I mimo tradycyjnego narzekania znaczna część z nich w przeciągu 2-3 lat schodzi z magazynów. Choć rzecz jasna są hity, które rozchodzą się w trzy miesiące. Tak zresztą jak i „wtopy” zalegające latami. Takich regionów jak Kaszuby jest w Polsce kilkanaście. Totalne niezrozumienie tego segmentu rynku prowadzi do poważnych problemów, jak choćby ten, z którym się mierzy aktualnie gdański IPN. Nie potrafi on bowiem zrozumieć, jak to jest, że mimo potężnych nakładów na promowanie i przedstawianie historii mjr „Łupaszki” zdecydowana większość tzw. opinii publicznej na Pomorzu jak uważała go za kontrowersyjnego, tak dalej go za takowego uważa. Z trudem bowiem do pracowników Instytutu dociera, że wiedzy na ten temat nie kreują wysokonakładowe publikacje o Wileńskiej Brygadzie AK gdzieś z Warszawy, czy nawet Gdańska, ale lokalne prace omawiające ten okres na ziemi chojnickiej, kościerskiej, czy wejherowskiej. Jak ludzie przeczytają ileś lokalnych historii, jak ludzie Łupaszki zabierali konkretnym osobom z ich okolicy ludziom ostatnie prosie w środku zimy, albo jak ich pogonił z Wiela legendarny ksiądz Wrycza, a potem napotykają prace, gdzie nie ma ani słowa odniesienia do tych spraw, to rzecz jasna wersja IPN-owska do niczego ich nie przekonuje.

Reasumując omawiając sprawy wydawnictw historycznych trzeba mieć głęboką świadomość w jakim celu dana praca powstała i jaki jest intencjonalny krąg jej odbiorców. Gdy bowiem czytamy niezwykle górnolotne opisy na ten temat, gdzie nie znajdujemy nawet śladu refleksji w tej sprawie, a jedynie mało uargumentowaną ocenę, że coś jest beznadziejne, „do kitu” itd., to trudno się oprzeć wrażeniu, że mamy do czynienia albo z próbą kreowania się autora na eksperta mimo oczywistych braków, albo (i ku temu się przychylam przy okazji naszego NUB-a), cały ten opis jest jedynie narzędziem piarowskim, służącym do przekonania czytelników o wyjątkowości i niezwykłej wartości merytorycznej własnych produktów.

 

I tu przechodzimy do wesołej twórczości naszego bohatera. Nasz bloger raczył parokrotnie głośno podkreślać moją całkowitą indolencję w tej tematyce. Niestety przygadywał kocioł garnkowi.

Po pierwsze sam nasz bohater się do własnej, ograniczonej perspektywy onegdaj przyznał, gdy skrytykował moją refleksję na temat pewnego dżentelmena, który dla własnej satysfakcji napisał i wydał książeczkę o swojej wsi, a następnie ją również samodzielnie w parę lat rozprowadził. Komentując, że to patologia i ogólnie frajerstwo. Sęk w tym, że takich panów i pań, znam co najmniej kilkanaścioro. I śledząc regionalną tematykę wiem, że w skali kraju są takich setki. Takich osób nie interesuje ani materialny zysk, ani chęć zmiany świata, ale jedynie pokazanie swojemu lokalnemu środowisku korzeni, własnej historii, czy nawet wartości. Ot, zależy im na budowaniu czegoś, o czym nasz NUB, zdaje się pojęcia zielonego nie ma (albo udaje, że nie ma, bo mu nie pasuje do koncepcji), czyli lokalnej tożsamości. Kto jest z prawdziwej wsi, albo małego, zakorzenionego miasteczka, świetnie wie o co chodzi. I ludzie ci często (bo jasne, że nie zawsze  i nie wszyscy) z dużym sukcesem realizują to co sobie taką publikacją zakładają: dotarcie do konkretnych osób i przekazanie im konkretnej wiedzy. Zaś komu na serio zależy na świadomości historycznej naszych rodaków, ten wie, że takie działania są wręcz bezcenne. O wiele więcej warte niż grube tomy kolejnych „Dziejów Polski”.

Po drugie, wracając do popularnego wątku leniwych historyków, o których nasz bohater też często wspomina. Każdy ciut głębiej zainteresowany współczesną historiografią świetnie wie, że od późnego PRL-u jedynie niewielki odsetek publikacji naukowych wydawanych jest przez tzw. ośrodki akademickie, czyli uczelniane wydawnictwa lub ich bezpośrednich kooperantów. W zakresie wydawnictw historycznych mamy kilkanaście mocnych podmiotów prywatnych, które często „na pniu” wydają prace znacznej części akademików oraz wiodąca rolę różnorakich instytucji historycznych, jak muzea, IPN, czy towarzystwa naukowe. Stąd ze zdumieniem można było onegdaj przeczytać refleksje naszego NUB-a, na temat wydawnictw historycznych, gdzie ani nutki refleksji nie było na temat tychże wiodących ośrodków (no może poza IPN-em). Acz odnotujmy tu znaczącą ewolucję. Rozszerzając dzielność księgarską nasz bohater musiał dostrzec, że co ciekawsze tytuły ukazują się nie w Wydawnictwie Uniwersytetu Warszawskiego, ale w jakimś DIG-u, u „Marszałka”, czy w tym czy innym muzeum. Zaznaczmy przy okazji, że pokłosiem tego podejścia, są absurdalne rozważania na temat dystrybucji książek historycznych wywiedzione z przypadkowych, jednostkowych spraw. Bo są muzea, które przecież jedynie wydają i zapełniają magazyny, a są takie, które organizują cały rozbudowany system promocji, łącznie z targami, że o prywatnych wydawnictwach nie wspomnę…

Trzeci przykład jest dla mnie najbardziej zabawny, a i pachnący mocną hipokryzją. Otóż główną patologią dręczącą „rynek książki” w dzisiejszej Polsce jest, wedle naszego bohatera, pieniądz publiczny. Stąd z mocną odrazą pisuje on na temat publikacji wydawanych przez różnorakie publiczne instytucje lub z ich dofinansowania. No, bo wiadomo, że dobra książka wyjść może tylko za prywatny kapitał. Na poziomie haseł brzmi to super. Ale wnikając w szczegóły….

Rzecz jasna dofinansowanie wprost jakichkolwiek publikacji to istne bagno. Wójtowie i starostowie w całej Polsce, jak na coś bezpośrednio „sypną własną kasą”, to zazwyczaj jedynie w celu zdobycia punktów wyborach. Ale od dobrej dekady już zdobycie takowych środków w ramach projektu w imieniu organizacji pozarządowej, czy prywatnego wydawnictwa jest w dużej części samorządów (i instytucji kultury) nie tylko dość przejrzyste (są wcale liczne miejsca, gdzie o przyznaniu decydują komisje, w których przedstawiciel samorządu robi jedynie za protokolanta, a decydują przedstawiciele samych NGOsów), ale i wcale nie takie trudne. Zwłaszcza jak mowa o kilku, czy kilkunastu , a nie kilkudziesięciu tysiącach złotych.

Nie mniej pieniądze to tylko wierzchołek góry lodowej, jak mowa o wsparciu przez podmioty publiczne. Jak mamy dobrą publikację, to wystarczy nam sprzedać nakład, by nie tylko rzecz sfinansować, ale i zarobić. Stąd wielu wydawców jak ma dobrą rzecz, to po prostu wydaje za swoje i żaden sponsor nie jest im potrzebny. Ale by sprzedać nowy tytuł trzeba dotrzeć do czytelnika. Przy dzisiejszej mizerii księgarskiej wymaga to sporo wysiłku kupieckiego. Temu służą liczne promocje, spotkania autorskie, a w końcu stoiska wydawnicze przy okazji różnorakich wydarzeń, o których pisałem wcześniej. No i tutaj okazuje się, że praktycznie 90% tego typu rzeczy odbywać się może (z czysto logistycznych powodów) tylko i wyłącznie w obiektach będących pod bezpośrednim zarządem publicznych instytucji. Stąd gdy mamy jakiś „mocny” tytuł, to często o wiele łatwiej znaleźć środki na druk, niż miejsca na jego promocję. Sam miałem trzy przypadki tytułów, gdzie każdy dyrektor ośrodka kultury, biblioteki, czy nawet sołtys zarządzający świetlicą wiejską był przerażony, gdy dowiadywał się jaki tytuł chcemy promować. Przez co były całe powiaty, gdzie (mimo świetnej orientacji) nie sposób było znaleźć miejsca na tego typu spotkanie. Rzecz jasna mowa o skutecznej promocji, bo zawsze można by wynająć salkę w restauracji – ale z doświadczenia wiem, że u nas na tzw. prowincji sprzedaż i promowanie książek w restauracjach czy hotelach przynosi dość mizerne efekty (abstrahując, ze w wielu miejscach, gdzie śmiało można kalkulować i sprzedanie kilkudziesięciu egzemplarzy, żadnej restauracji, czy hotelu nie uświadczysz).

 

Reasumując w polskich realiach, prowadząc wydawnictwo na profesjonalną skalę trzeba w jakieś stosunki z podmiotami publicznymi wejść i umieć z nich korzystać.

Nasz NUB jednak z rzymską bezkompromisowością głosi, że wszelkie rzeczy wydane z publicznym udziałem, to patologia, zło wcielone a i zazwyczaj promocja beztalenci. Co też mi owego czasu stanowczo wytknął. Co po prostu jest bezrefleksyjnym przenoszeniem głośnych przypadków z poziomu warszawskiego na lokalne przypadki. Co ciekawe, nie przeszkadza mu to jednak w organizowaniu przez te same publiczne instytucje własnych promocji (z wynagrodzeniem!), że o wielkiej imprezie targowej, do której ojcostwa chrzestnego się poczuwa, a zorganizowanej w dużej mierze przez miejski samorząd, nie wspomnę.

Reasumując. Jak Pan Zbyszek wydający za własną kasę historię jednostki OSP z rodzinnej wsi, dostatnie od gminnej komisji dającej środki na kulturę tysiąc złotych wsparcia, to jest patologia i psucie rynku. Zaś jak Pan Janek, od tego samego wójta dostanie salę domu kultury na cały wieczór, catering, promocję i jeszcze tzw. „zwrot kosztów”, dla autora, co będzie razem kosztowało pewnie trochę ponad tysiąc złotych, to będzie przykładem skutecznego prywatnego wydawcy walczącego z systemem.

Zaś na koniec przypomnę tylko mój ulubiony wątek, jak nasz wydawca miał ogromne problemy ze zrozumieniem zwykłego prawa własności dotyczącego rękopisu. Mowa o kabaretowych wręcz pretensjach czemuż co „My” (do dziś nie wiem o jakich „nas” mu chodziło” nie wydamy pewnej kroniki. I totalnym niezrozumieniem gdy odpowiedziałem, że ma ona swojego właściciela, który ma własne plany. Minęło od tego momentu trochę czasu i śmiem przypuszczać, że nasz NUB w tym zakresie swoją wiedzę akurat zwiększył. Charakterystyczne jest jednak to, że złapany na tak w sumie prostej sprawie, dalej szedł w zaparte występując z pozycji największego eksperta. Oby nie trafił w swojej działalności na kogoś pokroju Stefanii Sychty (bratanicy i dziedziczki praw autorskich słynnego ks. Bernarda Sychty), kto mając możliwości i środki z bliżej nieokreślonych, i całkowicie nieracjonalnych powodów za cel życia uczni sobie nie dopuszczanie do wydania publikacji, które dla każdego wydawcy zdają się żyła złota. I nie zachowując absolutnej czujności kilku prawie przez nią nie splajtowało…

 

Czy jestem jakimś ekspertem w sprawach wydawniczych? Ani trochę się nie poczuwam. Ot, byłem, trochę jeszcze jestem, drobnym wyrobnikiem w tej działce. Wystarczy to mi jednak do wyrobienia sobie oceny, czy ktoś na temat wydawnictw w Polsce pisze rzetelnie, czy nie. Nasz NUB pisze niestety nierzetelnie i to z dość przyziemnego powodu. Uważa, że taki a nie inny obraz przekona jego czytelników do własnego wizjonerstwa, poświęcenia i wyjątkowości na rynku książki.  Niestety, bo przez to wiele jego ciekawych i cennych uwag ginie wśród innych piarowskich głupot.

Najciekawsze jest to (i tu jest sedno analogii z moim kolegą Darkiem), że wywoływanie wilka z lasu, czyli zaczepianie mnie (i nie tylko mnie) w tematyce wydawniczej jest ze strony naszego bohatera całkowicie bezsensowne.  Zabierając głos w tych sprawach pisałem o rzeczach dość popularnych, łatwych do zidentyfikowania, opierając się zresztą na całkiem innych przykładach niż nasz salonowy tuz.  Jak w jakiejś sprawie się ze mną nie zgadzał, mógł się do tego odnieść i przedstawić swój punkt widzenia. Mógł też po prostu się tym nie zajmować, bo moje pisanie nie miało najpewniej najmniejszego wpływu na jego biznesowe i publicystyczne funkcjonowanie. Niestety zagrał tu jakiś nieracjonalny czynnik, który kazał tak idiotycznie mnie zaczepiać.

Ja mu generalnie dobrze życzę, bo z natury mam wiele sympatii dla ludzi żyjących z wydawania książek. Nie mniej robi on wiele by pokazać, że w świecie internetowej egzystencji brakuje mu zwykłej kultury. I jak napisałem tę notkę, to po pierwsze dlatego, by mocno zaznaczyć, że nie mam zamiaru spuszczać po sobie uszu, jak ktoś mnie idiotyczne atakuje. Ale po drugie z nadzieją, że może coś z tego, co napisałem do niego dotrze i jakoś zmieni jego zachowanie.

Celowo w tytule nie podaję ani nicka, ani nazwiska imć NUB-a, choć każdemu, kto czytuje blogi Salonu, jego identyfikacja nie przysporzy problemów. Nie mniej nie mam zamiaru robić ani mu, ani sobie bezsensownej reklamy, ani być narzędziem jakiś antypatii administracji czy części blogerów. W konsekwencji w treści zdecydowałem się nie nazywać mojego bohatera z imienia, bo dzięki temu, ten tekst stał się nieco bardziej uniwersalny. Bo takowych osobników, poza Darkiem i NUB-em spotkałem w życiu jeszcze kilku…

Feterniak
O mnie Feterniak

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura